Po bandzie. Madsen i Korona Ziemi, Drabik i mowa ciała, Michelsen i biznes

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Już dawno temu pogodziłem się z faktem, że we współczesnym sporcie nie musi być sprawiedliwie. Bo nade wszystko ma być emocjonująco. To znaczy nie pogodziłem się, lecz dostrzegam i przyjmuję do wiadomości. Chociaż…

Sport musi o siebie walczyć. Każda dyscyplina z osobna. I wcale nie jest tak, że wszelkie nowinki przeczą idei czystej rywalizacji. Jest wręcz odwrotnie – otóż większość nowatorskich rozwiązań ma stać na straży prawa i sprawiedliwości. Spójrzcie tylko – challenge w siatkówce, VAR w futbolu czy też pomiary wiatru na skoczniach narciarskich. To wszystko ma nas umacniać w przekonaniu, że jest jak Pan Bóg przykazał. By zainteresowanie ludzkości nie słabło, musimy też jednak tworzyć nowe kombinacje i nowe wariacje. Patrz – lekkoatletyczna sztafeta mieszana 4×400 metrów, która pojawiła się na ostatnich mistrzostwach świata w Katarze. Niezwykle zajmująca konkurencja, w której niepoślednią rolę odgrywa również taktyka, a nie tylko siła mięśni. Sztafetę taką tworzą dwie panie oraz dwaj panowie i tylko od decyzji sztabu szkoleniowego zależy, w jakiej konfiguracji ruszą do ataku. W Katarze zaczęli sami panowie, ale już na drugiej zmianie Rafał Omelko był jedynym mężczyzną w stawce, dzięki czemu wyszliśmy na konkretne prowadzenie. I nie był to jedyny profit. Otóż podczas dwóch kolejnych zmian absolutnie nikt nam nie przeszkadzał. Z nikim nie trzeba było się przepychać i z nikim łokciować. Tak to sobie sprytnie wykoncypowaliśmy, tzn. trenerzy Matusiński i Rożej. Choć dostrzegam też słabe punkty. Bo skoro ten Omelko ścigał się z samymi paniami, to tak jakby… sam był na bieżni. Nie miał go kto poganiać pejczem, dawać z bata po plerach. W jednej chwili uciekł kobietom i ścigał się z wiatrem. Do medalu zabrakło nam niewiele, no ale konkurencja niezwykle atrakcyjna, kupujemy ją.

Czy w żużlu jest niesprawiedliwie? Owszem, bywa, bo twardogłowe konserwy uparły się, że zawsze trzeba znaleźć winnego przerwania biegu. Mimo że niekiedy trzeba go szukać pośród… niewinnych. Kwalifikacje przed Grand Prix? Powinny trafić do Trybunału Sprawiedliwości i Trybunału Praw Człowieka jednocześnie. Bo to się w pale nie mieści, że jedni mogą w nich uczestniczyć, a inni nie. Że jedni mają prawo przystępować do rundy IMŚ wypoczęci, a inni nie mają prawa. No ale żużel to sport jedyny w swoim rodzaju, nie sposób go porównywać do żadnych innych dyscyplin.

Przy tej dziejowej niesprawiedliwości wypada jednak podkreślić, że cykl Grand Prix to rozwiązanie najsprawiedliwsze z możliwych. Zwłaszcza przy obecnym systemie punktacji. Dlatego pewnie pojawiły się głosy, by… go zmienić. By wrócić po części do zarania dziejów Grand Prix, kiedy to zawodników nagradzano nie tym, co zebrali z toru, lecz ustalonym taryfikatorem z góry przyznającym konkretne punkty za konkretne miejsce. Teraz przebąkują niektórzy, że finałową czwórkę mielibyśmy nagradzać takimi właśnie zdobyczami (1. miejsce – 25 punktów, 2. – 20, 3. – 18, 4. – 16), natomiast resztę podług tego, co sami wcześniej ugrali. Co ja o tym myślę? Że obecny system nie doprasza się takich zmian, bo pozwala wyłaniać rzeczywiście najlepszych w przekroju całego sezonu. I że jest najbardziej sprawiedliwy. A co by było, gdyby zaprowadzić powyższe porządki? Spójrzmy na pierwszy z brzegu turniej Grand Prix, czyli pierwszy tegoroczny na PGE Narodowym. Na samej górze wyglądało to tak: 1. Madsen 13 (1,1,2,2,2,2,3), 2. Lindgren 15 (1,3,1,3,2,3,2), 3. Dudek 16 (3,1,3,3,3,2,1). Po innowacji regulaminowej wyglądałoby natomiast tak: 1. Madsen 25, 2. Lindgren 20, Dudek 18.

Widzicie to? Kolega Madsen dostałby w prezencie aż 12 oczek więcej. Za co? Nie bardzo wiem, skoro na torze uzbierał ich 13. Zatem Dudek słusznie został pierwszym liderem cyklu, wyprzedzając Duńczyka o 3 punkty. Po zmianach traciłby do niego 7. Gdzie tu sens? Nie może być tak, że ktoś, kto ledwo prześlizguje się do fazy półfinałowej, a później zwycięża, nagle odjeżdża w generalce konkurencji. To znaczy według mnie nie może, bo zdania będą zapewne podzielone.

Aha, jak świetnie wiecie, mistrzem świata został właśnie Zmarzlik (132) przed Madsenem (130). Przy nowych regulacjach mistrzem byłby Madsen (175) przed Zmarzlikiem (163). Czyli, kolejne potwierdzenie, to bardzo zły system…  

Fajnie, że ten Bartek zabrał się na Mount Everest z całą rodziną. Takie familijne szczytowanie. Po drodze musieli Zmarzlikowie założyć kilka obozów, niekiedy brakowało tlenu, a niekiedy koncepcji, którą drogą, którą granią i przy pomocy jakiego sprzętu się wspinać. Generalnie jednak wyszło wszystko pięknie. Choć kolega Madsen był bliski zdobycia… Korony Ziemi, to znaczy złota IMŚ i złota IME. W pierwszym przypadku zabrakło, no właśnie, czego? Gdy mu splunąć pod koło, wciąż robią się wielkie oczy i niemały problem. A tak było w Vojens. To bzdura, że Leon nie wytrzymał w swoim kraju presji. Wszędzie radził z nią sobie wybornie i w Vojens nie byłoby inaczej. Gdyby tylko tor okazał się bardziej przejezdny. Natomiast złota IME pozbawiła Leona kontuzja, nic więcej. Przy odrobinie szczęścia rzeczywiście sięgnąłby po tę Koronę Ziemi. Jakiś czas temu pisałem, że bardzo nie spodobało mi się jego zachowanie względem rodaka Thomsena, przy okazji toruńskiej rundy SEC. To przecież Leon, choć kompletnie nieumyślnie, doprowadził do fatalnej kraksy rywala, którego zdrowiem zupełnie się nie przejął. Oczywiście, w regulaminie sportu żużlowego nie stoi nigdzie, że istnieje obowiązek zainteresowania się na torze sytuacją poszkodowanego kolegi, niemniej takiego ludzkiego odruchu w tej żużlowej zabawie egoistów mi zabrakło. W minioną sobotę Madsen pokazał już jednak klasę. Zmarzlika wyklepał po przyjacielsku z każdej strony, tak bardzo musiał być szczęśliwy ze swojego osiągnięcia. Tak, sobotni sport na Motoarenie miał piękną twarz.

Dzikie karty na sezon 2020? To biznes. O czym przekonał się Mikkel Michelsen. Duńczycy Madsen i Iversen w cyklu zostają, za to Szwed ostał się jeden – Lidngren. Zatem organizatorzy uznali, że należy dołożyć drugiego, Lindbaecka, skoro w Szwecji odbędą się dwie rundy IMŚ. I nikt nie patrzy na to, że lekiem na brak lokalnych matadorów ma być przecież jednorazowa dzika karta, od początku funkcjonująca w cyklu GP. Tym samym znów się nam postarzał, o rok, skład osobowy globalnych rozgrywek. A już w minionym sezonie średnia przekroczyła 30 lat. Zero nowych twarzy, bo przecież Fricke miał latem swoje pięć minut. No ale nie jestem też z tych, którzy zamierzają odmładzać elitę siłą, zwłaszcza że speedway to sport dla ludzi doświadczonych. Tymczasem młodzież, poza wspomnianym Michelsenem, nie bardzo chce zostawiać na torze serce. Taki Maksym Drabik systematycznie stara się rozwijać zasób słownictwa, by efektownie, czy też nazbyt efektownie, ubierać myśli w słowa. O mowie ciała nie zapominając. No ale chorowity jest niezwykle. Kłopotów żołądkowych dostawał już przed zeszłorocznym finałem IMP i tegorocznym finałem Srebrnego Kasku. Na mecze kadry i finał Złotego Kasku też ma jakąś alergię. Dziwne, że w WTS-ie nie wyłapują tych przypadłości, bo przecież klubowy monitoring zawodników został wyniesiony na najwyższy możliwy poziom. Natomiast co do rodzinnych relacji młodego człowieka – on sam jasno daje do zrozumienia, że nie zamierza publicznie tych spraw roztrząsać. Więc winniśmy to uszanować.

Nic to, Jigorō Kanō, twórca judo i japońskiego wychowania fizycznego, nauczał: „Ćwicz i trenuj tak, żeby nie być lepszym od innych, ale żeby być lepszym niż byłeś wczoraj.” A zatem praca, praca, praca… I czekanie na owoce. Choć na efekty trzeba niekiedy czekać długo, w dziennikarstwie również. Tu często jest tak, że ci, którzy żyją z pisania – nie potrafią tego robić. A ci, którzy powinni pisać – żyją z czegoś innego.

Czas pokaże, komu tej wytrwałości zabrakło. Zmarzlikowi nie zabrakło jej na pewno.

WOJCIECH KOERBER