Po bandzie. Leszno gotowe na wszystko, a Doyle’a już obrażają

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

We Wrocławiu pełna mobilizacja. Bo niby straty winny zostać odrobione, ale któż to wie, co się wydarzy w… Vojens i nazajutrz. I czy na Stadionie Olimpijskim żadna Mysz się nie prześlizgnie. Za bardzo do przodu. A w Lesznie? To samo – pełna mobilizacja. Praca, praca, praca, pokora, pokora, pokora…

W minioną niedzielę prezes Rusiecki i menedżer Baron zameldowali się na stadionie Włókniarza już gdzieś w okolicach 8 rano. Pili sobie kawkę, patrzyli, obserwowali. Nie było ważne, że wcześniej zdobyli Jasną Górę jakby bez żadnego oporu ze strony miejscowych (31:59). To jest właśnie ten szacunek do rywala i własnej pracy jednocześnie. A zarazem pokora. Zwróćcie uwagę, że szefowie Fogo Unii lubią osobiście doglądać interesu, a jednocześnie nie biorą udziału w tym niesmacznym teatrzyku, który często odbywa się przed spotkaniami. Tzn. goście przyjeżdżają i zgłaszają pretensje do toru, choć nie zawsze potrafią wyjaśnić, o co tak właściwie im chodzi. Tymczasem Bykom pasuje wszystko – czy bardziej pod koło, czy może twardziej.

Tak, Leszno jest gotowe na wszystko. I pewne siebie. Ale, podkreślam, nie przyznaję im trzeciego z kolei złota DMP! Bo te wszystkie procedury znów będzie trzeba powtórzyć w finale. I nigdzie po drodze nie dać dupy. To jest właśnie urok play-offów i żużla w ogóle – nigdy do końca nie wiadomo, co się może wydarzyć i co komu przypasować. Natomiast pewne jest jedno – że leszczynianie mają wielkie oczekiwania wobec samych siebie. Taki obrazek po ich ostatniej, wielkiej wiktorii we Wrocławiu – otwierają się drzwi szatni, a tam… grobowa cisza. I siedzą: wkur… ny Pawlicki, wkur… Kubera i wkur… Hampel. Bo każdy mógł coś lepiej.

Dobra, wystarczy. Na ewentualne głaskanie trzeba sobie zasłużyć. Leszczynianie jeszcze mistrzami Polski nie są. A zielonogórzanie  – finalistami. Mimo że Adam Skórnicki prezentował po meczu z Betard Spartą, do kamery, gesty triumfów. Nic dziwnego, skoro na początku meczu było już -6, to +6 po meczu musi cieszyć. Bo daje nadzieję. Goście muszą wywieźć ze Stadionu Olimpijskiego 43 oczka, a łatwo nie będzie. U siebie młodzieżowcy potrafili dołożyć coś ekstra, a czy dadzą również radę we Wrocławiu? Nie wiem, choć już teraz kieruję w ich stronę kilka ciepłych słów. Taki Krakowiak zaczynał sezon jako kłębek nerwów. Zmagał się z demonami, które zawładnęły nim już kilka lat temu. To wielki talent, lecz pod presją otoczenia tak się zatracił, że miewał problemy z przejechaniem jednego łuku. Sam ostatnio przyznał, że za toruńskiej kadencji speedway przestał go zupełnie cieszyć (podobny problem zdaje się mieć obecnie Rafał Karczmarz). W ciągu ostatnich miesięcy Norbert jednak na tyle ochłonął i zmężniał jednocześnie, że jest to widoczne gołym okiem i w trakcie jazdy, i w parku maszyn – gdy udziela wywiadów. W obu przypadkach zdaje się być bardzo opanowany. Nie spanikował nawet z Maciejem Janowskim na plecach, tylko dowiózł z Patrykiem Dudkiem podwójne zwycięstwo. Kolega Pawliczak natomiast zaczynał sezon poza składem, a dziś ma już m.in. na rozkładzie Janusza Kołodzieja i Maksa Fricke’a. A w swoich żyłach zimną krew. To bez wątpienia nadzieja na nowy sezon, bo obaj koledzy mają jeszcze przed sobą ostatni rok w gronie juniorów.

Brak Pedersena. Akurat ja jestem zdania, że w fazie play-off niekoniecznie byłby wielki. Bo na tle największych bywa już z nim różnie. I muszę Wam zdradzić, że jeśli idzie o Martina Smolinskiego, to spodziewałem się z jego strony, przy odrobinie szczęścia, jeszcze bardziej spektakularnego występu. To nie jest żaden ogórek, problem w tym, że stoi okrakiem między klasycznym speedwayem a long trackiem. To zawodnik o sporych możliwościach, nieobliczalny. Już nie pamiętacie, że wygrywał Grand Prix Nowej Zelandii? Podczas ostatniego Grand Prix Challenge w Gorican padł ofiarą systemu i frywolnej postawy wobec swoich obowiązków kierownika startu, który wymachał koniec wyścigu po trzecim kółku. Gdy Niemiec był na prowadzeniu. Do Wrocławia przyleci z Francji, gdzie w sobotę również będzie poszukiwał kosmicznych prędkości na długim torze. Za to Janowski, Woffinden, Dudek i Vaculik nadciągną z Vojens. Zapewne z głowami pełnymi najrozmaitszych emocji. Dobrych i złych. Przy czym te dobre emocje częstokroć okazują się nazajutrz złe, a te złe – dobre. Taki paradoks.

W przekroju całego sezonu to wrocławianie bardziej zasłużyli na finał. Ale, jak powszechnie wiadomo, za zasługi medale dają weteranom, nie czynnym sportowcom.

Tymczasem Jasona Doyle’a wyzywają od złotówy. Hmm, zwracam uwagę, że pochodzi on z dalekiej Australii i tyle samo go łączy z Zieloną Górą, Częstochową czy Lublinem. Tyle samo, czyli nic. Więc po prostu chce jak najwięcej wyciągnąć dla siebie, póki jeszcze może i skoro mu to proponują. Chociaż nie myślcie, że w Polsce podobają mu się tylko pieniądze, np. wczesną wiosną wybrał się na kilkudniowy urlop z małżonką do uroczego Krakowa. Jason, jak wielu z nas, lubi dobrze zarobić, ale też nie lubi przepłacać. Stąd na kończący się sezon zatrudnił jako mechaników Czechów. Ostatnio ich jednak pogonił, uznając być może, że taniej nie znaczy lepiej. Po czym spenetrował boks kończącego karierę Andreassa Jonssona i wyciągnął zeń mechanika o ksywie „Crumpie” (Rafał Lohmann), a do pary odkurzył Łukasza Jankowskiego, syna Romana. Taki leszczyński duet uwijał się już przy nim w Teterow.

Co tu dużo gadać, pieniądze są w życiu ważne. Pamiętam takie oto zwierzenie Jacka Bąka, byłego defensora piłkarskiej reprezentacji Polski, który zamiłowaniem do ekstrawaganckiej mody przypomina Grzegorza Krychowiaka:  

„W Paryżu niedaleko Champs Elysees mam ulubiony sklep, w którym zawsze witają mnie z otwartymi rękami. Nic dziwnego, zostawiam u nich mnóstwo forsy. Koszulka bawełniana kosztuje tam 400 euro, spodnie 2 tys. euro. Powiecie, próżniak z tego Bąka. Otóż nie! Skoro stać mnie na to, żeby ubierać się u najlepszych i nie ryzykować, że przytnę się z kimś w windzie w tym samym swetrze czy koszuli, to dlaczego mam tego nie zrobić”.

No pewnie, że lepiej nie ryzykować, panie Jacku! Przyciąć się w windzie w tym samym wdzianku – ale byłaby siara!

Na koniec – oby w podziale medali DMP nie partycypowały sobotnie wydarzenia związane z rywalizacją o medale IMŚ. Przez Teterow przebrnęliśmy bezboleśnie, ale przed nami jeszcze Vojens i Cardiff, które poprzedza finał finałów. To bardzo złe rozwiązania. Wcześniej Maciek Janowski nie dawał się raczej poznać jako żużlowiec cierpiący na syndrom dnia poprzedniego, lecz ostatnio w Zielonej Górze w końcu i jego dopadło. A ten sobotni wieczór w Teterow okazał się bardzo podobny do pamiętnego, gorzowskiego finał IMP z 2015 roku, po którym niektórzy sugerowali zmianę regulaminu. Bo wrocławianin zgarnął wówczas złoto, wygrywając… jeden bieg. Ale najważniejszy, ten ostatni. Wcześniej męczył się przez całą fazę zasadniczą identycznie jak w Teterow – 10 (2,2,2,2,2). Szukał, szukał, szukał, aż w końcu znalazł. Półfinał oraz finał w Teterow to już była petarda spod samej taśmy. I play-offy mają podobny urok. Przypomnę tylko, że przed dwoma laty Byki przystępowały do nich z czwartego miejsca, by koniec końców rozstawić po kątach całe towarzystwo.

Tu po prostu trzeba trzymać gaz do końca. I nie zamykać. Pamiętacie, co wykrzykiwał Tomek Dryła, gdy niedawno komentował jakiś wyścig z udziałem Pawła Miesiąca? Że ostatni raz zamknął on gaz w 1997, gdy była awaria sieci ciepłowniczej gdzieś tam. Gdzie? Nie dosłyszałem. Ale podobało mi się. Nad jednym będę jednak upierdliwie ubolewał – że ten Miesiąc zamyka się na udział w rozgrywkach o IMP. Dużo nie płacą, ale jednak. A to przecież także rozgrywki SPORTOWE.

WOJCIECH KOERBER