Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Hiszpanie mają corridę, Amerykanie rodeo, a my mamy speedway. Żużlowiec walczy o to, by utrzymał się w siodle, choć nie wszyscy zgromadzeni na widowni mu tego życzą… Speedway w polskim wydaniu to bardzo niebezpieczna gra, pod wysokim napięciem.

Twarde i bezwzględne tytuły prasowe, podsumowujące przedsezonowe treningi punktowane, każą mi przypuszczać, że jesteśmy już złaknieni tych naszych krwawych igrzysk. Ten przegrał, ten się skompromitował, ten dostał lanie… Albo niepotrzebnie podkręcamy atmosferę, albo nie rozumiemy istoty sportu. Żeby była jasność – nie twierdzę, że wyniki sparingów niewiele nam mówią, otóż rzeczywiście można z nich wiele wyczytać. Zalecam jednak ostrożność przy formułowaniu ostatecznych wniosków. Bo końcowy wynik sparingu to sprawa najmniej kluczowa. Bo można taki sprawdzian przegrać, lecz jednocześnie odnieść kilka małych zwycięstw na polu poszukiwań i ustaleń. Za taką właśnie małą wiktorię uznaję środową postawę Norberta Krakowiaka w Rybniku. A przecież czytam, że Falubaz przegrał.

Sparingi… Jak wspomniałem w najnowszym Tygodniku Żużlowym, wrzucanie wszystkich członków zespołu do jednego wora nie ma, rzecz jasna, najmniejszego sensu. Bo dzisiaj ten zespół tworzy kilka firm zewnętrznych, a każda szykowała się do sezonu wedle swojej, ściśle strzeżonej, receptury. I jeden testuje sprzęt w założeniu wyjściowy, a drugi kombinuje z GTR-em. Jeden silniki już dostał, a drugi czeka na kuriera. Jeden jest Milikiem, który naczytał się o Hancocku, a drugi, dla przykładu, Artiomem Łagutą – pewnym miejsca w składzie jak emeryt bólu w stawach.

Tak, żużel to nasze igrzyska, podobnie jak gale mieszanych sztuk walki, przyciągające w okolice klatek najróżniejsze persony. Najbardziej mnie zawsze bawią tzw. przyjaciele przyjaciół, a więc ci, którzy za wszelką cenę muszą przybić piątkę z wojownikiem maszerującym do klatki. A przy okazji zmieścić się w kadrze telewizyjnym i rzucić jeszcze na odchodne, tuż przed rozpoczęciem wojny, kilka fachowych wskazówek. Np. taką: „zajeb mu!”. Krew się musi lać, a gladiatorzy dostarczać nam wrażeń. Tak było dawno temu za Nerona i tak jest teraz, z tą tylko różnicą, że wtedy walczono o życie i wolność, a dziś o wielkie pieniądze. I ja to popieram, bo w sporcie musi być stawka. A te pieniężne potrafią wyzwalać najgłębsze pokłady ambicji.

A propos gladiatorów. Prezes Świącik, niezwykle aktywny kreator wirtualnej przestrzeni, podjął ostatnio sympatyczną dyskusję z Griszą Łagutą. Otóż Rosjanin miał zauważyć, że to on, a nie Madsen, pozostaje królem częstochowskiego toru, z czym prezes Włókniarza nie bardzo się zgadza, przywołując jakieś suche dane liczbowe sprzed kilku lat. Co ja o tym myślę? No więc ma Łaguta rację, bo nie o statystyki tu chodzi, lecz o wrażenia artystyczne. Mianowicie kibice nie przeżywają katharsis na widok cyferek w programie, lecz na widok szaleńca na torze. A ja lubię powtarzać, że w Częstochowie nie zawsze wygrywa najlepszy, lecz często najodważniejszy. Ten, który odważy się wsiąść na beczkę śmierci, przymknąć oczy i pójść po bandzie, w dosłownym słowa znaczeniu. I Łaguta właśnie tę odwagę ma. To coś miał również, w swoich wzniosłych chwilach, Kildemand, podczas niedawnego sparingu w Gorzowie przedstawiany na tablicy świetlnej jako Kindelmand. Ale spokojnie, zawodnikom służą sparingi do znajdowania odpowiednich ustawień w sprzęcie, a tzw. obsłudze stadionowej – do poszukiwania odpowiednich ustawień literek. Duńczyk pracuje tam dopiero na swoje nazwisko. Jak jego rodak Anders Thomsen. Widzieliście niedawny wywiad Marcina Majewskiego z Tomaszem Gollobem? Tam mistrz, poproszony o dokonanie oceny poszczególnych ekip PGE Ekstraligi, zatrzymując się przy Gorzowie mówił „o Kildemandzie i tym drugim koledze”. Uśmiechnąłem się wtedy pod nosem, bo był to ten nasz prawdziwy Tomasz, mający siódmy żużlowy zmysł, lecz niekoniecznie będący kronikarzem rzeczywistości. Mniejsza z tym, wracając pod Jasną Górę – otóż w Łagucie dostrzegali ludzie pierwiastek Jarmuły, natomiast Leon to przedstawiciel innej szkoły. Bezpiecznej Szkoły Jazdy Leona Madsena. Choć bez wątpienia jest obecnie Duńczyk jednym z najszybszych na świecie żużlowych pocisków. I przy Olsztyńskiej kilka historycznych akcji też już przeprowadził, a jedną taką wkur… nawet pół Torunia.

Kończąc wątek Łaguty. Mianowicie przykuwa moją uwagę to szaleństwo związane z jego powrotem. To właśnie o nim powstało wczesną wiosną najwięcej tekstów. O zawodniku, który nie był nigdy medalistą IMŚ. Ba! Który nigdy nawet w elitarnym cyklu Grand Prix się nie ścigał. O czym to świadczy? Że kręcą nas przedstawiciele mniej bezpiecznej szkoły jazdy, niegrzeczni chłopcy. I że brakuje dyscyplinie podobnych gierojów. Że tylu ich ostatnimi czasy z zawodu odeszło: Ward, Gollob, Crump, Rickardsson, Loram, Hamill, Screen… Przy całym tym szaleństwie kompletnie nie zwracamy uwagi na to, że Rosjanin to dopingowicz. Ktoś, kto nas wszystkich oszukiwał. Może dlatego, że doping w żużlu odbieramy – całkiem słusznie poniekąd – jako niezrozumiały, niewiele wnoszący akt beztroski niż coś, co realnie może się przyczynić do wejścia na wyższy sportowy poziom. Jak w przypadku sztangistów, kolarzy, lekkoatletów. Dla nas, jak obserwuję rzeczywistość, liczy się tylko jedno – że wraca ktoś, kto potencjalnie jest gotowy dać nam one man show. Gladiator, który ma ożywić żużlowe kolosea.  

WOJCIECH KOERBER