Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Nadajemy sobie hobbystycznie od ledwie kilkunastu dni, a już nas tzw. koledzy z branży podszczypują z lewa i prawa. To cieszy, znaczy – czytają. W sumie uznaję te zaczepki za całkiem normalne, w końcu wewnętrzna rywalizacja sportowych środowisk od zawsze przybiera różne formy. Ja ją dostrzegam nawet pod prysznicem.

W amerykańskiej lidze NBA częścią gry wojennej od dawien dawna jest tzw. trash talking. Ot, takie śmieciowe odgrażanie się, wjeżdżanie na psychę, prowokowanie, próba rozciągnięcia nerwów przeciwnika do takiego stopnia, aż nie wytrzymają. I pękną po prostu. Znaczy – cel został osiągnięty. Różne rzeczy się wtedy w czasie gry wygaduje – że bzykałem twoją siostrę, że miałem twoją żonę i było średnio, takie tam. Mike Tyson, gdy dobijał już do schyłku kariery, też stawiał przed walką na tego typu głupoty – np., że zjem twoje dzieci. Ale to już był czas, gdy – jak by powiedział red. Kostyra – miał takie same szanse na przetrwanie jak kropla rosy w piekle.

Lubię te kostyryzmy. Naprawdę trzeba trochę nad nimi posiedzieć, by móc później błysnąć timingiem i we właściwej chwili oznajmić światu:

– że jeden jest wolny jak ketchup, a drugi solidny jak kościelne drzwi;

– że nokaut wydaje się nieunikniony jak zmarszczki po sześćdziesiątce;

– że jest zamroczony jak działacze Legii w momencie podpisywania kontraktu z Arruabarreną;

– że wstrząsa nim niczym barman drinkiem z wódki, soku i lodu;

– że jest nieustępliwy niczym telewizja puszczająca w każde święta „Kevina samego w domu.”

Pamiętam, że gdy walczył Adamek z tłustym Kevinem McBridem, przestrzegał nas na dzień dobry redaktor, bo to już niedzielny poranek był, że „raz w roku nawet odkurzacz może znokautować”. No a McBride, ze 130 kilo, istotnie wciągać musiał wszystko jak odkurzacz.

Dobra, nie myślcie sobie, że żużlowcy muszą czekać na swoją rywalizację do wiosny. Nic bardziej mylnego. Otóż styczeń i luty to czas obozów, a sport to generalnie ciągła rywalizacja, jak w stadzie samców. Michael Jordan, swego czasu główny cel trash-talkingu, dreszczyku emocji i ambicjonalnych konfrontacji szukał wszędzie, na polu golfowym i przy stole karcianym również. Ja natomiast wielokrotnie dostrzegam taką rywalizację po treningu, na siłowni, gdy czas wziąć prysznic. Mianowicie mężczyźni mają w sobie coś, co niemal zawsze każe im niepostrzeżenie zerknąć w okolice podbrzusza kolegi kąpiącego się obok. Nie jest to niczym złym ani niczym sprośnym, po prostu, sprawdzenie jakim sprzętem dysponuje potencjalny rywal. To odruch bezwarunkowy, na zasadzie porównania, nie mówcie, że Was nie dotyczy. Zresztą zawodnicy też sobie zaglądają do boksów, prawda? W tym samym celu – by zobaczyć, jakim sprzętem dysponuje rywal.

Chociaż ci, którzy mają świadomość, że dysponują efektownym sprzętem, niekoniecznie spoglądają na innych. To oni przykuwają wzrok. Barwnie o tym opowiadał mechanik Darek Sajdek, o czasie, gdy był na usługach Tony’ego Rickardssona, któremu pomógł wywalczyć dwa tytuły IMŚ. Otóż Darek wspominał, że była w teamie niepisana zasada, iż mają oni swój autobus i robią swoje. Nie chodzą po innych kątach, nie zaczepiają ludzi i nie wypytują, co u nich słychać. Z tego też powodu postrzegano ich często jako bufonów, ale tak to właśnie miało wyglądać. Że my wchodzimy do parkingu cali na biało (na niebiesko-żółto, znaczy), a oni mają się nas bać. Bo ci od Rickiego byli świetnie ubrani i pracowali na najlepszym sprzęcie. Inni już na wstępie mieli chodzić z brązowymi getrami na łydkach, jak mawiał złotousty selekcjoner Łazarek.  

A więc nadchodzi czas obozów, do znudzenia będziemy czytali o ładowaniu akumulatorów. Wiecie, czemu zawodnicy powinni pić na mieście, czy też w trakcie zgrupowań właśnie, wspólnie? Receptę już wiele lat temu wynaleźli dwaj bramkarze wielkiego Widzewa Łódź, Burzyński i Gajda, wychodząc ze słusznego w swej prostocie założenia, że „przecież obu nas nie zawieszą, bo kto będzie bronić”.

Co poza tym? Temat pana Nawrockiego męczy mnie już przeokrutnie, miałem nie tykać, lecz znajomy podesłał to, co pisałem na łamach Przeglądu Sportowego w listopadzie 2017 roku. Było to tak:

„Koniec końców Amerykanin wybrał Rzeszów, na który każdy z nas spogląda na swój sposób: z zazdrością, niedowierzaniem, uśmiechem na twarzy etc. Nie ukrywam, że gdy czytam o tysiącu kosztownych pomysłów pana Nawrockiego naraz, to należę do grupy powątpiewających prześmiewców. Z prostej przyczyny – nie ma studni bez dna. Nie wiem, skąd Ireneusz Nawrocki zamierza wziąć pieniądze na sfinansowanie szkolenia kobiet w polskich klubach i w jaki sposób chciałby choć ich część odzyskać. Nie wiem też, jak miałby nie dopłacać do tzw. Diamentowej Ligi i w które miejsce kalendarza ten cały cykl upchnąć.   

Dlaczego w tę Diamentową Ligę nie wierzę? Bo w sporcie, a żużel wyjątkiem nie jest, musi być stawka. Stąd też pasjonujemy się ligą i cyklem Grand Prix. Przecież ja nawet nie wiem – i nie chcę mi się googlować, to dla mnie bez znaczenia – kto w mijającym roku wygrał Speedway Best Pairs Cup. Bo to tylko biznesowe party dla korporacji i ich kombinowanych ekip, każdego roku pokazujących się w innych składach. I jeszcze jedno – my od lat mamy te wszystkie gwiazdy pod nosem, opatrzyły się nam i nie piszczymy już na sam ich widok. One w Polsce mają swoje kwatery główne, otaczają się polskimi mechanikami i świetnie też po polsku mówią (Vaculik, Zagar, Sajfutdinow, Milik). My dziś prosimy Boga, by było z kim się ścigać i by ktoś w końcu skoczył nam do gardła, tak bardzo zdominowaliśmy żużlowy biznes. A jak było kiedyś, na początku lat 90.? Nie wiem, czy pamiętacie, jak w 1991 roku Zbigniew Morawski zorganizował w Zielonej Górze rewanż za finał MŚ par. Wtedy to było wydarzenie, że ho ho, taką imprezę mógł oglądać tzw. nadkomplet, jak się dumnie pisało w relacjach (znaczyło to, że ludzie siedzieli też na pobliskich drzewach). Tylko że wtedy te Nielseny i Pederseny były dla nas ludźmi z innego świata. I modliliśmy się wtedy o co innego – by choć w jednym wyścigu pokazać im plecy, a gdy marzenie się spełniło, stadion odlatywał. Wtedy miało to wzięcie, mianowicie byliśmy cholernie głodni po czasach wręcz wstydliwych, bez Golloba jeszcze. Pamiętacie, co się działo podczas leszczyńskiego finału mistrzostw świata par w 1989 roku? Biało-Czerwoni zajęli dziewiąte,… ostatnie miejsce, a miejscowy dominator, Roman Jankowski, punktował następująco – 0 (0,0,0,0,0,0). Piotr Świst wypadł nieco lepiej – 11 (1,3,1,3,2,1), lecz niech Was nie zwiedzie wspomniany dorobek, na pierwszy rzut oka wyglądający niczego sobie. Bo ścigano się wówczas w sześciu, zatem i punktację mieliśmy nietypową, najlepsi zbierali piątki i czwórki. Przed nami znalazły się wówczas nie tylko tuzy, ale też Finowie, Węgrzy czy, o zgrozo, Włosi, którzy załatwili nas takimi personami jak Armando Dal Chiele i Valentino Furlanetto.  

A więc dziś, powtórzę, głodni nie chodzimy, poza tym wszędzie ścigają się te same nazwiska. Jednak panu Nawrockiemu, by była jasność, szczerze kibicuję. Nie wierzę jednak, by długo przetrwał na poziomie, do którego nas przekonuje. Zresztą, póki co, dał niby sygnał, że pojawił się wypchany bankomat, a jak znam środowisko, postawi sobie za cel znaleźć do niego PIN. Zatem może jako sponsor przetrwać, lecz musi się najpierw otrzepać z nadmiernej fantazji.”

Tyle retrospekcji. Zastanawiam się, czy ten kambodżański inwestor, który miał rzekomo przejąć Wisłę Kraków, to nie jest jakiś daleki krewny pana Irka.

Wojciech Koerber

P.S. A ten portal jest dla wszystkich. Choć głównie dla tych, co potrafią też czytać między wierszami.