Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

I tak oto martwy sezon zdominowali zawodnicy między 40. a 50. rokiem życia: Hancock, Pedersen, Crump. Optymiści zauważą, że to cudowne, jak wydłuża się ludzka żywotność. Pesymiści natomiast przeciwnie – że wielki żużel umiera, a do głosu dochodzą znów, na tym bezrybiu, z sentymentem wspominani juniorzy starsi. Ricki! A Ty się zrywasz? Na bajka nie wsiadasz?

Ostatnie wydarzenia z życia Hancocka i Crumpa pozwoliły nieco odsapnąć koledze Drabikowi. Na moment zrzuciły go z czołówek. Choć w niezręcznym położeniu wciąż stawiają… Bartka Smektałę. Wcześniej próbowano go zagadywać, czy liczy na przejęcie drabikowego złota IMŚJ. A teraz – czy dzięki rezygnacji Hancocka bliżej mu do Grand Prix 2020. Bo zapewne awansuje z pozycji trzeciego oczekującego pod numer drugi. Spokojnie, jestem przekonany, że Smyk ani przez moment nie pomyślał w łapczywy sposób o możliwości przejęcia tytułu globalnego championa młodzieżowców. Nie sądzę, by smakowało takie złoto cokolwiek lepiej od wywalczonego na torze srebra.

No ale młodzieży dajmy odpocząć. Odszedł król Hancock, wraca król Crump. Grega przez blisko dwie dekady popychał do tych sukcesów, w sposób dosłowny, Rafał Haj. Ciekawa sprawa, bo Rafał dorobił się trzech córek, a Greg – trzech synów. A więc jeden okazał się krawcem żeńskim, a drugi – męskim. No i do spółki skroili też trzy tytuły IMŚ. Zatem Rafała fortuna przy Hancockowej wyrosła. Ale spokojnie, nie zginie teraz, ma łeb do interesów. Co wyszło też ostatnio przy okazji rozmowy o moim synu, lat niespełna trzy.

– Dawaj go na żużel. Zarobimy coś! – zaproponował Rafał rezolutnie. A więc potrafi myśleć daleko naprzód. Wizjoner.

Crump… Jest jak pięściarz, któremu na emeryturze zaczęło brakować startowej adrenaliny. Swego czasu nieprzerwanie przez dziesięć lat (2001-2010) nie schodził z podium IMŚ, co obrazuje skalę jego wielkości. Lepiej w tym względzie zapisał się na kartach historii, jeśli dobrze pamiętam, tylko Ove Fundin, którego nie udało się strącić z pudła przez jedenaście kolejnych sezonów (1956-1967). Trzeba jednak pamiętać, że u schyłku kariery Jason, ten agresor i buldożer, zamienił się w raczej spokojnego kierowcę, częściej kalkulującego niż ryzykującego. Jeździł już wtedy z plecakiem doświadczeń, które ograniczyły ruchomość w prawym nadgarstku. Pamiętam słowa Darka Sajdaka, który najpierw mechanikował u Rickardssona, a później u Crumpa właśnie.

– Początek sezonu 2012, który otwierało Grand Prix Nowej Zelandii. Polecieliśmy kilka tygodni wcześniej do Jasona, do Australii. By potrenować i przygotować się jak najlepiej. Po pierwszych treningach powiedziałem mu, że po tym sezonie skończy karierę. On się zaśmiał i… jesienią skończył – wspominał Sajdak, dziś w pojedynkę obsługujący Grigorija Łagutę. Co ciekawe, Darek też wrócił do speedwaya przed rokiem, bo musiał złapać oddech z boku. Poniżej fragment naszej zeszłorocznej rozmowy, gdy był jeszcze na detoksie:

„A koczowniczy tryb życia żużlowego mechanika z każdym kolejnym sezonem zaczyna uwierać coraz bardziej.

Poświęciłem temu sporą część życia i na pewno jakieś pieniądze można było zarobić. To jednak ciężki kawałek chleba, jeśli przeanalizuje się każdy miesiąc takiej działalności. W sobotę musisz być na zawodach Grand Prix we Włoszech czy Szwecji, a nazajutrz już w Polsce. Na czas i gotowy fizycznie oraz sprzętowo, z motocyklami wyszykowanymi na wyścigi. Do pokonania masz 1200-1400 kilometrów i nikt nie pyta, jak to zrobisz. Po prostu masz zrobić. Myślę, że można nakręcić w Polsce fajny program, na który kiedyś zdecydowała się szwedzka telewizja, przez tydzień podążając z kamerą za Tonym i jego ekipą. Często jest tak, że po zawodach kładziesz się spać po północy, nawet grubo, a o 4 musisz już być na lotnisku, by przemieścić się na kolejne imprezy w innym kraju. I nie ma ziewania.

Gdyby jednak pojawiła się kusząca oferta, to pisałby się Pan na kolejny Tour de Europe?

Nie wiem. Najpierw musiałbym poznać ofertę i wiedzieć, czego się ode mnie wymaga. Ale… Ja już nie chcę wracać po to, by siedzieć za kierownicą i walić po nocach 1500 kilometrów. Mam 42 lata i fizycznie będzie coraz trudniej. Kiedy byłem dwudziestoparolatkiem, otrzymywałem takie misje. Tak – to były właśnie misje. Miałem się dostać z Poole do Sztokholmu. Najpierw trzy i pół godziny jazdy do Dover, później godzina na promie i siedemnaście godzin jazdy do Sztokholmu. Stawałem tylko po to, żeby…

…przepraszam – zalać i się odlać.

Dokładnie po to. Musiałem dowieźć specjalnie robione dla Tony’ego ramy. Wtedy mieliśmy tylko dwie, m.in. z charakterystycznym trójkątnym tyłem, skopiowanym później przez Jawę i używanym obecnie przez 99,9 procent zawodników. Dopiero w trakcie tamtego sezonu doszło ich więcej i takiej konstrukcji Tony używał już do końca swojej kariery. Ale wracając na trasę – gdy dotarłem na miejsce, to nie mogłem usnąć. Później chodziłem przez cały dzień jak pijany, słowa nie mogłem wypowiedzieć. Dziś już bym czegoś takiego nie wykonał. A trzeba zaznaczyć, że sytuacja się zmieniła, kiedyś mieliśmy w sezonie sześć turniejów Grand Prix, dziś powyżej dziesięciu. Kiedyś tych nocnych podróży po tysiąc kilometrów wypadało mniej, np. jedna na miesiąc, dziś zdarzają się znacznie częściej. Tak naprawdę to jestem w szoku, że przez tyle czasu nikt nie zrobił sobie krzywdy, nie odnotowano w tej drogowej gonitwie żadnej większej tragedii (w wypadku samochodowym, w czasie powrotu z zawodów, zginął Zdzisław Rutecki – WoK). Jeśli mechanik jest mądry, to – jak może – pójdzie spać o normalnej porze, lekko znieczulony. Podkreślam, lekko. Bo zawody nazajutrz to niby tylko zawody, ale też absorbujące. Zawodnik ma swój stres, a mechanik swój. Po zawodach jest godzina, powiedzmy, 23, bierzesz prysznic, wsiadasz do auta, patrzysz – 1300. Kilometrów, oczywiście. Dla mnie najtrudniejsze były już te powroty po lidze do domu, w Polsce. Do celu miałeś relatywnie blisko, 200-300 km, czasem 500. Ale byłeś już trzydzieści kilka godzin bez snu. Pamiętam Częstochowę, po jakimś powrocie z Włoch, z Lonigo lub Terenzano. Spadł deszcz, sędzia odwołał zawody i w tym momencie adrenalina zeszła. Wtedy pracowałem w Toruniu dla Jasona i sam orałem. Powiedziałem, że muszę się przespać na miejscu, bo nie dojadę. Jeden z mechaników Tomka Bajerskiego wsiadł w nasze auto i pojechał nim do Torunia, bo ja bym rzeczywiście już nie ujechał. Kiedy spadł ten deszcz, przestałem być po prostu w gotowości. Pojawiły się dekoncentracja i rozluźnienie. Nie mogłem się mentalnie zebrać. Dlatego gdy na ostatnim etapie swojej dotychczasowej pracy w żużlu opiekowałem się Heniem (Adrianem Gałą), zawsze mu w podobnych przypadkach powtarzałem – „ok, spadł deszcz, ale sędzia zawodów nie odwołał. Więc one ciągle trwają. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy później.” A dziś wiem jedno – bez miłości nie da się tej roboty wykonywać. To wymagająca kochanka. I, proszę mi wierzyć, do tej pracy ludzi nie pchają jedynie pieniądze. To po prostu pasja dla tych, dla których speedway od maleńkości był jakąś wartością.” 

Tyle Sajdak, który wrócił do miłości przy Łagucie. A teraz wraca Crump. O niełatwych ostatkach Australijczyka opowiadał też Marek Cieślak w „Pół wieku na czarno” – że mistrz zaczął się po prostu czuć na torze niekomfortowo. Wspomniał taki ich dialog:

– Jason, gdzie ty zamykasz gaz?
– No jak to gdzie, widziałeś.
– A widzisz tamtą reklamę na bandzie?
– Widzę.
– To tam masz zamykać.
– Niemożliwe, Marek.

Cieślak: „To był wyraźny znak, że Crumpowi zaczęło się robić w tym niebezpiecznym sporcie niewygodnie i zaplanował sobie koniec kariery. Zwyczajnie zmienił mu się pogląd na sprawy ziemskiego bytu.”

Tęsknota najwyraźniej jednak wróciła podczas ujeżdżania australijskich minitorów. Nie jest to, jak sądzę, powrót na tle finansowym, lecz za inną potrzebą – by znów poczuć wiatr we włosach. Zaczynam jednak odnosić wrażenie, że w ciągu kilkunastu godzin od ogłoszenia sensacyjnej decyzji, oczyma wyobraźni, widzimy już Crumpa jako zbawcę dyscypliny. Już nie tylko jako Wiedźmę z Ipswich, ale też obrońcę Rybnika, uczestnika Memoriału Jancarza, członka australijskiej drużyny narodowej walczącej na Motoarenie z orłami Cieślaka etc. Zaplanowaliśmy mu niezwykle napięty marcowy grafik. Sorry – hobbyście wracającemu z emerytury, którego dopadła nuda i proza życia. Spokojnie, niech on najpierw poczuje ten angielski wiatr we włosach. Niech się przekona, że ma to sens. Lepszy już Rudy nie będzie i po żaden brakujący pierścień nie wraca. Lepszy już był. Choć rozumiem, że brak zaproszenia dla mistrza każdy marketingowiec uzna teraz po prostu za grzech zaniechania.

Sullivan, Sawina, Hamill – oni też wracali. I żaden nie zbliżył się poziomem do swoich najlepszych czasów. Bo i nie taka była intencja tych powrotów. Ja również całym sercem kibicowałem Crumpowi podczas zimowych starć z Brytolami. I uśmiechałem się pod nosem, gdy strzelił zawodowca Bewleya. Też mnie takie historyjki chwytają za serce. Rzecz działa się jednak na 160-metrowym kółeczku do zabawy w żużel. Na dwa razy dłuższym w Anglii też się pewnie zadzieje i też temu przyklasnę. Też, tak jak Wy, trzymam kciuki, by wyszło to możliwie najlepiej. Zwłaszcza że takim historiom kibicuję tym bardziej – bo są inspiracją.

A więc wielu z nas liczyło, że w ślad za Jasonem Doyle’em wrócą do Anglii inni mistrzowie. Póki co, na powrót do tych rozgrywek dla pasjonatów zdecydowało się tylko dwóch… juniorów starszych: Pedersen i Crump. W 2003 roku do ostatniej rundy w norweskim Hamar walczyli o złoto IMŚ – w obu przypadkach o swoje pierwsze. Teraz na wyspach zafundują nam, w ramach powrotu do przeszłości, retro speedway.

A wiecie, czym się różni powrót do speedwaya utytułowanego mechanika od powrotu emerytowanego championa? Że wracają oni na posterunek po przeciwnych stronach bandy. I że po stronie mechanika jest znacznie bezpieczniej…  

WOJCIECH KOERBER