Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ktoś kiedyś zauważył, że na cudze błędy patrzymy jak na cudze żony. Mamy z nich dużo więcej radości niż ze swoich własnych. Ta prawidłowość jest mocno widoczna przy całym dramacie Maksyma Drabika, który nieopatrznie uratował branżowym mediom statystyki w tzw. martwym sezonie.

Pierwsza połowa stycznia to rzeczywiście w speedwayu martwy sezon. Gdyby nie odległe mistrzostwa Australii, w ogóle można by się wylogować ze świata internetu. A tak przynajmniej wiemy, że Brady Kurtz nie musi wcale pozostać Bykiem. Bo jeśli w jego dyspozycji niewiele się do wiosny zmieni, to przegra zapewne rywalizację o miejsce w składzie i ze starym Hampelem, i z młodym Lidseyem. Póki co, rywalizację z Maksem Fricke oddał w całym cyklu z wiele mówiącym bilansem… 0-7.

Tegoroczną rywalizację na antypodach okrasił też swoim występem pewien gołodupiec, który miał się założyć z kolegami, że zdoła wykonać nagą przebieżkę przez jedną z żużlowych aren Australii. Tego typu golasów wbiegających na sportowe boiska zwykliśmy nazywać streakerami, a ja pamiętam, że ten stereotyp kapitalnie i przewrotnie wykorzystali Anglicy w jednej ze swoich reklam. Pełen stadion, na trybunach wszyscy zupełnie nago. Piłkarze – również. Jak i sędziowie. I wbiega nietypowy streaker, bo… ubrany. A za nim nadzy policjanci, z tymi pałami na wierzchu (bez skojarzeń!). Gonią intruza, łapią i powalają na glebę. W tym momencie pojawia się nazwa firmy odzieżowej, której ciuchy intruz miał na sobie.

Prawda, że niezłe?

A my wszyscy zachodzimy w głowę, czy na golaska, bo bez Drabika, zostanie Betard Sparta. Niestety, pachnie to zapłaceniem dość wysokiej ceny za niedopatrzenie, zlekceważenie czy też brak znajomości przepisów antydopingowych. A kto zapłaci? Pani zapłaci, pan zapłaci, żużlowe społeczeństwo. Dotknąć to może wszystkich, którym zależy na możliwie najwyższej atrakcyjności produktu o nazwie PGE Ekstraliga. Z samym zainteresowanym i jego klubem na czele.

Sprawy, rzecz jasna, nie przesądzam, choć prognozy Michała Rynkowskiego, szefa POLADA, brzmią złowieszczo, a i okoliczności przyrody nie sprzyjają. Tzn. inne przypadki z tej samej półki wykroczeń. To się może skończyć sezonem banicji. Choć nie musi, bo przecież znacznie korzystniejsza byłaby półroczna dyskwalifikacja liczona od dnia przyznania się do winy…

Wiecie, że w poprzednim sezonie wrocławianie odjechali aż dziesięć spotkań albo bez Janowskiego, albo bez Woffindena? I aż dziewięć z nich wygrali. To ciekawa statystyka, ukazująca potencjał zeszłorocznej twarzy WTS-u. Przy czym pamiętać należy, że w największym stopniu dziury wypełniał właśnie Drabik. Junior Drabik.

Możecie mieć jednak pewność, że POLADA nie oceni Drabika ani przez pryzmat liczby fanów na facebooku, ani też przez wzgląd na jego sposób bycia. Panel dyscyplinarny weźmie pod rozwagę wyłącznie skalę przewinienia w świetle przepisów antydopingowych. A więc będzie to zupełnie inna ocena od tej naszej, kibicowskiej. W żadnym stopniu emocjonalna, za to zimna i surowa. A ta nasza, jak sądzę, nieco na przestrzeni lat ewoluowała. Gdy młody Drabik był jeszcze dzieckiem, ale już niezwykle szybkim, szło się dogadać. Pamiętam kilka naszych sympatycznych rozmówek, choćby po jednym z meczów w Gorzowie, gdzie… pomylił okrążenia i zbyt szybko przykręcił gaz. Kosztowało go to stratę punktów, zespół również.

– Po prostu testowałem nowe hamulce, chciałem się przekonać, jak działają – dworował sobie w stylu taty. – Robię sobie jaja, bo co mi zostało. Byłem pewien, że kończy się czwarte okrążenie, a tu chłopaki jadą dalej. Zająłem się ściganiem i nie spojrzałem na kierownika startu, ale teraz jest już po herbacie. Było, minęło. A czy wyciągnąłem wnioski? To się okaże – dodawał na wesoło i z dystansem. Co ciekawe, nie był to pierwszy taki przypadek w rodzinie, bo Sławkowi też się kiedyś zdarzyło. O zgrozo, w… finale IMŚ we Wrocławiu (1992), choć historia zaksięgowała to w protokole jako defekt. Taki jest żużel, łatwo się w tej walce zatracić.

No ale później junior poznał swoją faktyczną wartość i niebezpiecznie zaczął przekładać to poczucie na życie pozasportowe. Niebezpiecznie, bo dla wielu ludzi, na przykład dla mnie, mistrzowska klasa w sporcie nie stanowi żadnej wartości dodanej. Absolutnie żadnej. Jak jednak zaznaczam, nie ma to dziś większego znaczenia. Trzeba trzymać kciuki za jak najniższy wymiar kary, o ile uda się dowieść, że nie mamy tu do czynienia z próbą oszustwa, lecz z brakiem profesjonalizmu zawodnika i jego otoczenia. Tylko i aż. Osobiście rozbraja mnie w tej sprawie ślepe zauroczenie kibiców, ale też mierzi i szokuje nawoływanie do zdeptania młodego człowieka. Choć felieton nie znosi szarości, lubi być czarno-biały, w tym wypadku siadam okrakiem na barykadzie, spodziewając się kary, która, owszem, zaboli, lecz nie zabije.

A gdy o twardy doping chodzi, nie ma z mojej strony cienia zrozumienia. Każdorazowo, gdy słyszę hasełko „zalegalizować doping!”, burzy się we mnie krew. Sport ma być czysty, a przede wszystkim równy! By nie rujnował życia tych, którzy mają sportowe cele, romantyczne marzenia, a osiągnąć chcą je pracą i uczciwością. Sprawa jest banalnie prosta – jeśli ktoś chce brudnej gry, niech organizuje jawne rozgrywki trolli. Jeśli ludzie to kupią – super. Jego biznes, ich zdrowie. Ale wara od klasycznego sportu!

Choć historia kinematografii zna też sceny piękne, które dotyczą perfidnych zachowań w międzyludzkiej rywalizacji. Taka pyszna sekwencja padła choćby z ust Jana Nowickiego w „Welkim Szu”, kultowej produkcji o karcianym oszuście: „Graliśmy uczciwie. Ty oszukiwałeś, ja oszukiwałem, wygrał lepszy”.

W sporcie latami mieliśmy z taką właśnie brudną rywalizacją do czynienia. Wiecie, ile medali zdobyła na igrzyskach w Seulu (1988) nieistniejąca już, komunistyczna NRD? 102. Słownie – sto dwa. Ich druga strona pokryta była jednak chemią i obłudą. Dziś ci olimpijczycy są tylko ludzkimi atrapami. Większość ma problemy psychiczne, część zachorowała na raka, część na marskość wątroby, a u mężczyzn stwierdzono problemy hormonalne – niektórym urosły piersi. No, działało to też w drugą stronę. Otóż Heidi Krieger, mistrzyni Europy w pchnięciu kulą z 1986 roku, jest już dziś Andreasem Kriegerem. Szacuje się, że liczba poszkodowanych w ten sposób osób sięgnęła 10 tysięcy. Blisko 170, po wieloletnim procesie, przyznano jednorazowe odszkodowanie. 9 250 euro.

Niemcy z komunistycznego Enerdowa zajęli w Seulu drugie (!) miejsce w klasyfikacji medalowej, przed mocarstwem z USA, a tylko za Związkiem Radzieckim. Taka ciekawostka, która się wydarzyła na oczach świata.

Jako naoczny świadek igrzysk w Londynie (2012), za jedną z największych gwiazd imprezy, obok Usaina Bolta, uznałem kazachskiego sztangistę Ilję Iljina, zwycięzcę kategorii 94 kg. Był to taki kozak, który podchodził do sztangi i nie głaskał jej przez blisko minutę, ani też nie spuszczał powietrza po wielokroć, jakby oczekując tego optymalnego ułamku sekundy na podjęcie próby. Po prostu przysiadał przy sztandze i nie zważając czy symetrycznie ją chwycił, wyrywał lub podrzucał w górę. Recz jasna, podnosił najwięcej z całej stawki. Zwyciężył. Dziewiąte miejsce zajął wówczas Tomasz Zieliński, brat Adriana – skompromitowanego później mistrza olimpijskiego tamtejszych igrzysk. I wiecie, kim jest dziś Tomasz, zdemaskowany dopingowicz z Rio de Janeiro, w podręczniku o historii sportu? No kim? Brązowym medalistą olimpijskim z Londynu. Dziewiąty zawodnik konkursu po latach wdrapał się na pudło. Gdyby nie fakt, że sam brał udział w tym niecnym procederze, byłoby mi go bardzo żal. Bo czy stał na olimpijskim podium? Czy triumfalnie przejeżdżał otwartym busem przez rodzinną Mroczę? Czy burmistrz podjął śniadaniem z czekiem? No nie. 2012 rok – to już nie były rzekomo dzikie czasy. A jednak po latach z pierwszej dziesiątki rywalizacji w kat. 94 kg wycięto aż siedmiu (!) oszustów. W tym też zwycięskiego Iljina, który po „wielkich” triumfach zwykł odbierać telefon od prezydenta Kazachstanu. On oszukiwał, inni oszukiwali, wygrał lepszy… Lepszy cwaniak na „kurczakonabolu”, będący wówczas naćpany jak mucha z Medellín. Który dziś nie jest w stanie zbliżyć się do swoich dawnych, nafaszerowanych rekordów.

Z dopingiem w sporcie, niestety, nie da się walczyć półśrodkami. Dlatego czasem, po drodze, trafiają się też mniej winne i mniej obciążone ofiary.

WOJCIECH KOERBER

CZYTAJ TAKŻE: