Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tak, przyznaję. Kolegę Maksyma niecnie wykorzystałem, umieszczając jego nazwisko w tytule. Bo się czyta. Bo jest nośne. Choć, przyznaję, wybornie pasuje, przy okazji, do koncepcji. To przecież wyjątkowe chucherko, na czym, tak uważam, bardzo korzysta.

Zawsze mnie to mierzi, gdy w trakcie meczowych wywiadów zawodnicy każdą kolejną porażkę zrzucają na karb „pójścia w złą stronę z ustawieniami”. Bo tym samym regularnie okazują brak szacunku dla zwycięskiego rywala. A przecież czasem chodzi również o to, że… poszli w złą stronę z wyborem dyscypliny. Że słabsi są po prostu. No ale to fakt – w motorsporcie bez pierwszego członu, tzn. bez dopasowanego motoru, nie ujedziesz. W końcu sam sugerowałem, nieco sobie dworując, że skoro tak ważne jest przygotowanie sprzętowe, to zacznijmy używać nomenklatury zapożyczonej ze świata wyścigów konnych – że wygrał Kowalski pod Zmarzlikiem, Graversen pod Doyle’em czy też Jensen pod Vaculikiem. Tomasz Gollob odważył się nawet postawić tezę, że obecnie rządzi dwóch tunerów i oni decydują, kto zostanie mistrzem świata. Aż tak daleko bym nie wybiegał, da się zwyciężyć na kilku nazwiskach.

Gollob, podobnie jak długachny Zagar czy masywny Kasprzak, jest też orędownikiem innej zmiany. Otóż twierdzą oni, że dla wyrównania szans należałoby ważyć motocykl razem z zawodnikiem, a innymi słowy, wprowadzić wagę minimalną takiego zestawu. Podobnie jak w często stawianej za wzór, bo niby o niebo bardziej profesjonalnej, Formule 1. Spokojnie, my ich w Polsce za chwilę złapiemy. Regulamin sportu żużlowego rokrocznie jest coraz grubszy i rokrocznie uzupełniany o zapisy wykluczające powtórkę sytuacji, które właśnie nas zaskoczyły. Ale wracając do tej wagi – chyba jeszcze nie usłyszałem nigdy sugestii, że „przegrałem, bo rywal był niższy i lżejszy”. A to rzeczywiście ma spore znaczenie. Losowo wspomniałem Drabika, bo twierdzę, że właśnie ciało, a w zasadzie ciałko, istotnie jest jego wielkim sportowym atutem. Udka jak patyczki, centymetrów nie za wiele, no generalnie drobnica. To musi robić różnicę. I na starcie, i w każdym innym fragmencie wyścigu.

Pozornie sprawa jest prosta – ustalamy dolny limit zestawu (zawodnik plus motocykl), który więksi są w stanie osiągnąć. Wtedy mniejsi muszą swój zestaw dociążyć. I jest po równo. Pytanie tylko – czy tak należy? Bo walka z ciałem też jest elementem rywalizacji, oznaką pracy, poświęcenia i profesjonalizmu, a tzw. predyspozycje występują niemal w każdym sporcie – jeden sprinter ma dłuższe nogi, inny krótsze. Nie wspominając już o czarnoskórych z inną, faworyzującą budową mięśni, bez wchodzenia w anatomiczne szczegóły. I jeszcze nikt nie stworzył algorytmu, w myśl którego biali winni startować dwa metry przed czarnymi. Bo to byłby już bieg na 98 metrów, nie na setkę… Zatem jest trochę wątpliwości.

Nie wiem, kiedy ci grubokościści doczekają się zmian na swoją korzyść. I czy kiedykolwiek. Na początek proponuję zatem coś, co szans nie wyrówna, za to wznieci dyskusję i uatrakcyjni przekaz widowiska. Mianowicie proponuję precyzyjne ważenie zawodników w dniu meczu i serwowanie tych wartości przy nazwiskach – podczas telewizyjnej prezentacji składu choćby. Dałoby to nam, kibicom, kapitalny materiał do analiz i spekulacji. Pokazało, kto jak się prowadzi w trakcie sezonu lub też jak wpłynęła na niego kontuzja, która na czas jakiś uziemiła. No i mielibyśmy również porównanie rok do roku. Krótko mówiąc – mnóstwo ciekawostek na talerzu. Zdaję sobie sprawę, że niekoniecznie wszystkim zawodnikom przypadnie taka dobra zmiana do gustu, no ale wszystko dla kibica przecież. Żaden problem, stanąć na wadze przy okazji rutynowej od roku kontroli antyalkoholowej przed każdym spotkaniem. Nie są to przecież dane wrażliwe. No chyba że w przypadku… Nie, nie, nazwisk nie wymienimy, możemy sobie tylko o nich wspólnie pomyśleć. Tak będzie bardziej elegancko. W każdym razie jako widz chcę widzieć, i wiedzieć, jak najwięcej.   

W przypadku ważenia żużlowców nie mielibyśmy jednak do czynienia z takim dysonansem, jaki dotyczy reprezentantów sportów walki. Pamiętacie ostatnie starcie sztangisty Kołeckiego z zapaśnikiem Janikowskim na gali KSW? Mieli oni wnieść do klatki trzy medale olimpijskie i po 91,5 kg. To była waga umowna, wynegocjowana, bo naturalnie Kołek jest większy. No i podczas rannego ważenia, po godz. 10, zegar pod wygłodzonym, wysaunowanym i odwodnionym sportowcem pokazał dokładnie 91,5 kg. Tyle że o godz. 17.10 najedzony i napojony miał już ponad stówkę! Janikowski natomiast, plus minus, został zapewne przy rannym pomiarze (91,1), który nie był przecież efektem zbijania.  

Tak, chciałbym się wreszcie dowiedzieć, kto jest najlżejszym, a kto najcięższym zawodnikiem rozgrywek. Prekursorem przekładania wszystkiego na liczby była koszykarska NBA i źle na tym nie wyszła. Takie czasy, taki towar.

Przy okazji, nie wiem, czy decydowanie się na uprawianie żużla przy wzroście minimum 185 cm to słuszna koncepcja. Jednak nie z powodu nierównych szans, a z powodu większego narażenia długich gnatów na ich uszkodzenie. To nie wyglądało dobrze, gdy Rafał Dobrucki, wystrzelony z motocykla, nie miał jak się bronić przed konsekwencjami karambolu.  

A co poza tym? Żużlowcy nie są bezpieczni również z innego powodu. Bo w żużlu można się zabujać, zadurzyć i zatracić. A problem polega na tym, że świata wtedy poza nim się nie dostrzega. I rodzi się obawa – co, gdy żużla zabraknie. Dlatego tak ważna jest w życiu sportowca odskocznia. Prowadzenie dwóch żyć jednocześnie, obok siebie. Mogą to być studia, wspinaczka w uczelnianej hierarchii czy jakaś inna fascynacja. Coś, co daje poczucie bezpieczeństwa. Możliwość ucieczki z jednego świata w drugi.

Tymczasem żużlowcy to z reguły ludzie, którzy zarzucili całą poboczną działalność, z edukacją na czele, by czerpać radość z walki na torze. I naprawdę nie mają poczucia komfortu. Prowadząc firmy zatrudniające nawet kilkoro ludzi nie wiedzą, w którym momencie los pozbawi ich prawa do zarabiania. Nietrudno wpaść tu w tarapaty. Zwracam uwagę, że sezon długi nie jest, a każdy mecz z zaledwie, podkreślam, z zaledwie czternastu w rundzie zasadniczej przynosi, lub nie, znaczną część spodziewanego budżetu. Kiedy cię odstawią na bok, ponosisz straty nie do odrobienia. Zwracam na to uwagę, byśmy się nie dziwili, że profesjonalny żużlowiec w dniu meczu to często tykająca bomba, której lepiej nie tykać. Bo jeśli nawali tego dnia w pracy, robi się kłopot. To zresztą jest bardzo widoczne we współczesnym speedwayu, ten jego indywidualny charakter. Również w zawodach drużynowych, bo przecież na dorobek zespołu składają się indywidualne osiągnięcia poszczególnych członków. To bardzo znamienne i powszechne – otóż zawodnik, który wygra mecz, lecz sam dołoży zero lub w jego okolicach, nie będzie się cieszył sukcesem wspólnym, lecz pogrążał własnym zawodem. I odwrotnie. Żużlowiec, który przegrał spotkanie, lecz z dwucyfrówką na osobistym koncie, de facto czuje się wygrany. I wewnętrznie zaspokojony, skory do współpracy z mediami. Życie…

Dlatego kolega Drabik nie czuje się dziś komfortowo, gdy część podzielonego środowisko próbuje go zaocznie powiesić. Fanem jego nie jestem, lecz życzę w najgorszym wypadku zawiasów. Gdy Bartek Czekański mówi mi do słuchawki, że te papiery potwierdzające jego przypadłości (Drabika, znaczy) to niczym „Rękopis znaleziony w Saraggosie”, też się lekko uśmiecham, bo znam didaskalia. No ale czy liga nie byłaby ciekawsza z Drabikiem w składzie Betard Sparty? Problem w tym, że dziś usłyszymy najpewniej, iż Komitet TUE odrzucił wniosek zawodnika o pozwolenie na użycie kroplówki z mocą wsteczną. W każdym razie we Wrocławiu rozglądają się już za substytutem. Na przykład takim jak Hampel.

Drabik potrzebuje usłyszeć wyrok uniewinniający, Zieja potrzebuje pracy, a Karczmarz spokoju, ale już nie jako żużlowiec. Od początku przekonywałem, że nie o pomoc psychologa tu chodzi, bo chłopak stracił po prostu serce i miłość do niebezpiecznej dyscypliny. Zaczął się jej obawiać, lecz miał odwagę, by do tego się przyznać. Podjął jedyną słuszną decyzję – zejść ze sceny, znaleźć sobie nowe zajęcie. Choć jak widz bardzo żałuję, bo najlepszej wersji Karczmarza może Stali cholernie brakować. To brakujący element całkiem fajnej układanki.

Wiecie, że już niebawem powstanie infolinia z pomocą psychologiczną dla żużlowców w potrzebie? Impulsem była tragedia Tomka Jędrzejaka, a pracę nad tematem rozpoczął Krzysiek Cegielski, szef „Metanolu”, m.in. w porozumieniu z dr. Janem Blecharzem. Mniej zorientowanym przypominam, że to ten sam Blecharz, który swego czasu wspólnie z Tajnerem i prof. Żołądziem obudził Małysza. Dzięki czemu ten nie musiał podejmować pracy w wyuczonym zawodzie dekarza, bo osiągnął sportowy dach świata w ukochanych skokach. Niebawem szerzej o sprawie.

Andrzej Kłopotowski, pierwszy polski finalista olimpijski w pływaniu (Rzym, 1960), zauważył, że sportowcy umierają dwa razy. Pierwszy raz, gdy kończą karierę. A drugi raz już na dobre, gdy odchodzą w sposób biologiczny i naturalny.

Mądre słowa. Bo kiedy Wy pniecie się w zawodowej hierarchii, oni w którymś momencie będą musieli zacząć wszystko od nowa. Niektórzy przy kasie, ale też niektórzy na golaska. Nie każdy zostanie trenerem i nie dla każdego starczy miejsca na wysokich stołkach w tv.

WOJCIECH KOERBER

CZYTAJ TAKŻE: