Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Chcielibyście zerknąć na wyścig, do którego startują takie łobuzy jak Jason Doyle, Grigorij Łaguta, Paweł Miesiąc i Jack „ciosy karate ćwiczyłem z bratem” Holder? To byłaby walka charakterów, prawda? Wyciskanie wszystkich soków z manety, para wydostająca się uszami, oczy zaciągnięte adrenaliną oraz balansowanie na granicy i… za pomocą techniki nożnej mawashi geri (okrężne kopnięcia na głowę). Bo low-kicki, czyli niskie kopnięcia, to nie jest styl ani Miesiąca, ani Holdera. Przy odrobinie szczęścia tak pikantny zestaw znajdziecie w menu niedzielnej bitwy nad Bystrzycą o PGE Ekstraligę.  

Zanim rozwinę wątek, dwa słowa o przeszłości. Mianowicie wszyscyśmy żałowali, a na pewno większość ekipy, że Maćka Janowskiego ominęła przyjemność łamania motocykla na oczach 50 tysięcy widzów. Wracam zatem do pewnej koncepcji, która coś w sobie ma, ale też obok zalet, przyznaję, wady. Otóż z uwagi na wysoką urazowość dyscypliny przydałby się zapis, który historia sportu świetnie zna. Taki oto, by najsłabszego występu w cyklu IMŚ nie wliczać do klasyfikacji generalnej. Dodam, że to – w moim zamyśle – bardziej przepis nie dla tych, którzy zaliczyli słabszy występ, lecz dla tych, którzy po prostu stracili jakiś turniej z uwagi na uraz. Jak Janowski właśnie. Dzięki temu nie muszą być stratni. Jedna kontuzja, odniesiona w złym czasie, nie musi obracać w niwecz ich całorocznych przygotowań. Nie musi przekreślać marzeń. I nie musi też kazać wyrywnym duszom siadać na motocykl w zły stanie. Mam jednak świadomość, że to system, którego idealnym nazwać nie można. Bo, de facto, nigdy nie wiemy, jaka jest aktualnie rzeczywista klasyfikacja generalna. Brakuje przejrzystości, a to bardzo poważna usterka. Pewnie dyskredytująca cały projekt, co? No ale tak tylko chciałem się przed Wami pochwalić, że zdarza się, iż w nielicznych wolnych chwilach myślę, co by tu jeszcze można poprawić. Albo spieprzyć.

Nazajutrz po narodowym święcie na Narodowym mieliśmy to, co tygrysy lubią najbardziej. Choć Lwy niekoniecznie, bo ofiarami pięknego ścigania pod Jasną Górą byli akurat miejscowi. Zauważyłem, że przy próbie wyjaśnienia tego zagadkowego rzekomo lania starły się szkoła falenicka z otwocką. Tzn. niektórzy twierdzą, że zawodnik po udanym występie w cyklu Grand Prix jest dzień później wypluty, wymęczony i bez ducha. No dętka po prostu. Tymczasem inni, jak choćby Jacek Gajewski, twierdzą odważnie, że jest wręcz odwrotnie. Że taki kozak zyskuje pewność siebie i w niedzielę też idzie po swoje. Przykłady, rzecz jasna, można mnożyć na pokrycie obu tez, niemniej ja jestem zdecydowanie bliższy pierwszej. Albo inaczej – twierdzę, że ktoś, komu nie wyszło w sobotę, jest w stanie się skupić na tym, by wyszło mu w niedzielę. Potrafi się skupić na tej robocie bardziej niż ten, który dzień wcześniej zażywał szampańskiej kąpieli, nie śpiąc później do rana, bo raz jeszcze „przejeżdżając” w łóżku, lub w busie, całe zawody. Po prostu ktoś, komu nie wyszło, chce się odkuć. Zapomnieć. Jak najszybciej zapomnieć o tym, co złe. Udowodnić sobie, że jest wielki. Podobnie zresztą bywa z poolimpijskimi sukcesami reprezentantów Polski i nie tylko. Często wygląda to tak, że ten przegrany z igrzysk dwa tygodnie później pokonuje wszystkich medalistów na jakimś mityngu, który stawką i prestiżem, co oczywiste, do pięt igrzyskom nie dorasta. I się zaczyna – że miał pecha, że dlaczego wtedy nie poszło, że gdyby… lepiej trafił z formą itd. Otóż nie miał pecha. Bo na igrzyskach liczy się rozmiar kapelusza. To wtedy w cenie są wszelkie zalety mentalne i cechy mistrzowskie. Ten mistrz olimpijski, tydzień czy dwa tygodnie później, jest już po prostu w fazie wypoczynku i napawania się sukcesem, zrealizowanym celem. Tymczasem przegrani próbują zagłuszyć niepowodzenie. Jak? Właśnie tak – wygraną w jakimś trzeciorzędnym mityngu, o którym za chwilę nikt nie będzie pamiętał, nawet wikipedia. Za to historii igrzysk wymazać się nie da. Niektórzy są mistrzami treningu, a inni prawdziwymi mistrzami. 

Czy potwierdzeniem powyższych wynurzeń nie jest niedzielna postawa Emila Sajfutdinowa? W sobotę na Narodowym przeżył spory zawód. Zaczął od dwóch zerówek, eliminując się niemal z walki o najwyższe cele. A po zawodach siedział w busie i przeklinał ten piątkowy trening, który namieszał i w głowie, i w ustawieniach. Remedium? Mogło być tylko jedno. Zostać kozakiem pod Jasną Górą. No i został nim Emil, serwując nam nie żaden tam wyścig sezonu, lecz dekady przynajmniej. PRZYNAJMNIEJ! Pokazał jaja jak Byk. Całe szczęście, że zamknął go początkowo Miśkowiak, bo odwołałby młody cały spektakl. A tak przekonaliśmy się, że niewiele jeszcze w żużlu widzieliśmy. I że technikę icespeedwayową też można uczynić użyteczną w klasycznej odmianie żużla. Ja od zawsze podkreślam, że w Częstochowie – gdy tor prawidłowo przygotowany – nie wygrywają najlepsi, lecz najodważniejsi. I tak właśnie było.

Aha, ludzie piszą, że zmartwiła ich nieco pomeczowa wypowiedź Marka Cieślaka. Pytany, czy zazdrości Piotrowi Baronowi odrzekł, że poszedł on do klubu z takimi nazwiskami i że siedzącego akurat obok, na wysokim stołku, Jarka Hampela selekcjoner sam stawiał na nogi jak mógł, by teraz mógł zwyciężać ku chwale Leszna. To prawda, zabrakło tu nieco uznania dla pracy i klasy rywala. Rozumiem jednak, że tak wyszło, bo raz, że na żywo, a dwa – ciężko zebrać myśli i wykrztusić coś sensownego po takim gongu. Dlatego nie czepiajmy się, najlepszą odpowiedź w sporcie można dać następnym występem. Jestem zatem ciekaw, jak ranne Lwy odreagują w piątek. Bo przecież spartanie to też ród bitny i zaczepny, nawet bez Janowskiego. Ale za to z jego szafami, które uratowały ostatnio wizerunek Fricke’a i Jamroga. Pierwszy usiadł na maćkowym Kowalskim, a drugi na maćkowej Flegmie, a więc sprzęcie spod dłuta Flemminga Graversena. I okazało się, że jeździec z tego Maksa jest, tylko konia brakowało.    

Baron? W swoim stylu pozostawał pokorny, akuratny i wyrażał uznanie dla pobitego wroga. – Ani my tacy mocni, ani Częstochowa taka słaba – dyplomatycznie przyznał. Ja go rozumiem, triumfalizm po każdym pojedynczym zwycięstwie byłby objawem buty, w tej akurat zabawie kompletnie nie na miejscu. Bo przecież przed play-offami wszystkie dotychczasowe osiągnięcia się zerują. Znów wszyscy startują z tej samej linii. I wszyscy z pełnymi portkami. A faworyci z pełnymi najbardziej, bo przecież najwięcej mają do stracenia.  

No, dosyć retrospekcji, niezwykle żużlowy weekend przed nami. W niedzielę w Lesznie starcie gigantów. Czy Adam Skórnicki wyciągnie w końcu z tylnej kieszeni spodni zwinięty w rulonik program i dokona pierwszej w tym sezonie (!) roszady podczas bitwy? Czy znów życie popłynie od początku do końca zgodnie z tabelą biegową?

Na niedzielną przystawkę zapraszamy jednak do Lublina. Dla jasności – ja się tych nożnych technik Miesiąca czy młodego Holdera nie czepiam. Efektowne są, a poza tym nie oni jedni szukają w ten sposób prędkości, prawda? Byle tylko nie czynić tego w full-contakcie z rywalem, że pozostanę przy nomenklaturze sportów walki. Bo to już zalatuje premedytacją. I gipsem. I jeszcze jedno – dostrzegam pewną rysę na kevlarze Miesiąca. Otóż żałuję, że do walki o Złoty Kask podszedł on wybitnie treningowo, a do walki o finał IMP nie podszedł w ogóle. Znam mniej więcej jego światopogląd i wiem, czego mu w tych rozgrywkach brakuje. Tego, co ma pod dostatkiem w PGE Ekstralidze… Wybór, rzecz jasna, szanuję, zwłaszcza że żużel bardziej niż dyscypliną sportu stał się profesją, niestety. Ubolewam jednak nad faktem, że taki fighter, tak szybki, nie stawia przed sobą indywidualnych celów sportowych. Bo sercem całym bym kibicował i wielu z Was pewnie też. Zresztą, kto lepiej zadba o prestiż indywidualnych mistrzostw Polski niż sami zawodnicy?

A więc liga rządzi. Tę weekendową Michael Buffer zapowiedziałby krótko, lecz donośnie: let’s get ready to rumbleeeeeee!

WOJCIECH KOERBER

P.S. 31 maja, w piątek, Woffinden ma jechać na Olimpijskim przeciw Speed Car Motorowi, po czym przemierzyć pół Europy, by nazajutrz udawać świeżego i świetnie przygotowanego – choć znów pozbawionego udziału w kwalifikacjach – do odrabiania strat w cyklu IMŚ (1 czerwca – GP Słowenii w Krsku). Podobny los czeka Lamberta i być może Janowskiego. A jak nie, to Fricke’a. Zmarzlik? On już w ogóle znajdzie się w ciemnej nocy. Jemu piątkowy wieczór każą spędzić w Toruniu, a mecz miejscowego Get Well z truly.work Stalą skończy się zapewne przed 23. Zanim on, a także Doyle i Iversen wypełnią regulaminowe obowiązki względem prasy, zastanie ich północ. A po wszystkim kierunek Krsko. Nie potrafię ubrać tej głupoty oraz niesprawiedliwości w inne słowa jak skandal i świństwo.