Patryk Dudek. fot. JAROSŁAW PABIJAN.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Chciało się F1 w żużlu, to mamy. Co mamy? Klopsa, kichę, pic na wodę. Zawodnicy, o ile dane im będzie dotrzeć na kwalifikacje, jeszcze twierdzą, choć coraz bardziej nieśmiało, że to dobry trening. W porządku, tylko trochę, a w zasadzie mocno przypomina mi to casus Norden, gdy Egon Muller zdobywał tytuł w jednodniowym finale, zostając bohaterem Niemców. O co chodzi?

Uparli się zwycięzcy kwalifikacji wybierać numer 5 na zawody. Rzekomo najlepszy. Czy na pewno? Prześledźmy zatem. Warszawa i Narodowy. Sesje wygrywa Matej Zagar, a dzień później wykręca 7 punktów i zajmuje… 10 miejsce. No to sukces. Potem Krsko i wygrane kwalifikacje Artioma Łaguty. Wybór? Takoż numer 5. W turnieju nieco lepiej niż Zagar, ale 9 oczek wystarczyło tylko na półfinał, w którym był Rosjanin ostatni. I wreszcie Praga. Trening wygrywa Antonio Lindbaeck i wybiera… numer startowy 5.

Jak u Einsteina. Ludzie wciąż próbują tej samej, nieskutecznej metody, licząc na diametralnie lepsze efekty. Na usprawiedliwienie brazylijskiego Szweda powiem tyle, że tym razem mogło być inaczej, czytaj tak jak wymarzył. I tu wracamy do Norden. W tamtym finale, po treningu tor przeorano i zatopiono, o czym wiedział i był na to przygotowany, jedynie reprezentujący gospodarzy Egon Muller. Został mistrzem i bohaterem, bo tę wiedzę potrafił wykorzystać. w Pradze Milik z prezentu toromistrza skorzystał tylko raz, w inauguracyjnym wyścigu, podobnie jak pozostali rywale w pierwszej serii, startujący spod płotu.

A zwycięzca kwalifikacji Lindbaeck? Poległ, bo polegał na organizatorach. Uwierzył, że tor podczas treningu będzie identyczny jak na zawodach. Wybrał numer 5, dający pierwsze starty z wewnętrznych pól, które w turnieju kompletnie nie jechały w początkowej fazie. Zatem w Warszawie, Krsko i Pradze udowodniono, że wprowadzenie kwalifikacji przed turniejem jest mądrą i przemyślaną decyzją, zaś możliwość wyboru numeru startowego, daje zwycięzcy handicap że ho! ho!

Pomijam sam fakt formuły treningu. Jedziesz sobie solo, nikt nie przeszkadza, decydujesz swobodnie o wyborze ścieżek i śmigasz aż miło. Potem zawody. Start we czwórkę. Ciasno w łuku, jedziesz gdzie musisz, nie tam gdzie chcesz i nawet najlepszy numer sam nie wygra. Przekonało się dotąd trzech, kto pierwszy wyłamie się z wyboru piątki? A może kolejny, w myśl przysłowia, że do czterech razy sztuka, weźmie „tradycyjną” piątkę i wygra turniej, dając „argument” FIM i BSI, że te kwalifikacje to przednia myśl, a o prawo wyboru warto się „zabijać”. Mnie to nie przekonuje, a Was?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI