fot. media społecznościowe Artura Janickiego
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Po byłym bobsleiście Mateuszu Lutym i młodym alpejczyku Pawle Pyjasie przyszła pora na panczenistę. Artur Janicki, bo o nim mowa, jest bohaterem trzeciego odcinka ‘’Gościa Olimpijskiego’’ – cyklu Macieja Mikołajczyka, redaktora Pobandzie. Nasz łyżwiarz szybki będzie reprezentował Polskę w Pekinie w sobotnim biegu masowym, w którym udział weźmie również Zbigniew Bródka.

 

Do Chin dotarł pan już w styczniu. Miał pan jakieś kłopoty z aklimatyzacją w Azji? Jak radzi pan sobie z tamtymi restrykcjami?

Jeśli chodzi o aklimatyzację, to przebiegła ona szybko. Już od drugiego dnia przesypiałem całe noce. Restrykcje są dosyć duże. Codziennie rano musimy robić badanie na koronawirusa, nie możemy opuszczać wioski olimpijskiej, wszędzie jest dezynfekcja rąk, są rękawiczki. Trzeba nosić maseczki praktycznie przez cały dzień. Jedzenie jest dosyć urozmaicone, ale dominuje kuchnia chińska, za którą za bardzo nie przepadam.

Swój jedyny start na igrzyskach ma pan w sobotę, 19 lutego. Nie może się pan doczekać? Jak często trenuje pan na lodzie?

Tak, start mam w sobotę, mniej więcej w okolicach 8 nad ranem czasu polskiego i zdecydowanie nie mogę się go doczekać. Siedzenie we wiosce i kibicowanie naszym zawodnikom powoduje, że chęć wystartowania rośnie z dnia na dzień. Codziennie odliczam, ile dni zostało mi do występu w zawodach. Na lodzie mamy jeden trening dziennie, drugi to przeważnie rower albo siłownia.

Wywodzi się pan z tego samego klubu co Zbigniew Bródka. Dobrze się znacie? Jaką rolę odegrał w pana karierze trener Mieczysław Szymajda?

Ze Zbyszkiem znamy się już trochę czasu. Jest moim dobrym kolegą. Mogę śmiało powiedzieć, że to jego sukcesy przyczyniły się do tego, iż zacząłem poważnie patrzeć na łyżwiarstwo szybkie. Pokazał mi, że dzięki wierze oraz ciężkiej pracy można osiągnąć sukces. Z kolei trener Mieczysław Szymajda jest osobą, która zaszczepiła we mnie sport. To on pokazał mi jak jeździ się na łyżwach. Jestem mu bardzo wdzięczny. Gdyby nie on, nie doszedłbym do tego miejsca, w którym jestem.

Wcześniej niż łyżwiarstwo szybkie uprawiał pan short track i lekkoatletykę. Dlaczego rzucił pan te dyscypliny dla panczen?

Nasz trener Mieczysław za młodu stawiał na wszechstronność, dlatego też swoich sił próbowałem między innymi w skoku wzwyż, rzucie oszczepem, biegach przełajowych czy w short tracku. W tamtym okresie najlepiej wychodziła mi jazda na łyżwach, więc postanowiliśmy, że swoją przygodę będę kontynuował w szkole sportowej w Zakopanem razem z moim bratem bliźniakiem.

Czemu z wielu konkurencji łyżwiarzy szybkich postawił pan akurat na bieg masowy?

Z biegiem masowym wiąże się taka historia, że jeszcze jak byłem juniorem, trener kadry nigdy nie stawiał na mnie, jeśli chodzi o tę konkurencję. Dopiero jak wywalczyłem sobie miejsce w Pucharze Świata na tym dystansie i odniosłem pierwsze sukcesy, zobaczyłem, że czuje się na nim bardzo dobrze. Kocham ucieczki, zmianę tempa, rywalizację bark w bark i przepychanki. Aktualnie jestem bardzo zadowolony, że dostałem się na igrzyska olimpijskie i na pewno dam z siebie 110 procent.

Co uważa pan za swój największy dotychczasowy sukces? Czy 6 miejsce na MŚ z 2018 roku to dla pana przełomowe osiągnięcie?

Myślę, że tak. Te 6 miejsce na mistrzostwach świata w Salt Lake City pokazało mi, że mogę rywalizować z najlepszymi, ale jestem również bardzo zadowolony z ósmej lokaty na czempionacie w holenderskim Heerenveen.

Jeden z olimpijczyków uwielbia układać puzzle, pan z kolei gra na ukulele. Skąd wzięła się u pana ta nietypowa pasja?

Jeśli chodzi o ukulele, to wzięło się to całkiem przypadkowo. Uważam, że mam duszę artysty i zawsze ciągnie mnie do śpiewania, grania oraz malowania. Ukulele kupiłem na obozie w Zakopanem. To był totalny spontan. Teraz w planach mam zamiar kupić gitarę, ale to po igrzyskach.

Rozmawiał MACIEJ MIKOŁAJCZYK