fot. Motor Lublin
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Został drużynowym mistrzem świata juniorów, a później szedł przez sportowe życie bocznymi drogami, z dala od elity. By wrócić do niej z przytupem w wieku 34 lat i raczyć nas agresywną, niezwykle ofensywną jazdą ku chwale Speed Car Motoru Lublin. I na granicy szaleństwa. Co jeszcze szykuje dla nas Paweł Miesiąc? Poza wyścigami Miesiąca, rzecz jasna.

Przez 11 lat tułał się Pan po niższych ligach, wypatrując swoich szans. Znosił bolesne upadki i pewnie też upokorzenia. Musi Pan kochać ten żużel?

No, na pewno. Robię to już tyle lat, zacząłem się bawić w żużel, gdy miałem 14 lat. I do dziś staram się na nim skupiać.

Kto Pana wsadził na to siodełko?

Tata, wujek, kuzyni. Wszyscy mieli normalne motocykle i tak się zaraziłem dwoma kółkami. A wcześniej ścigaliśmy się na rowerach, graliśmy w kapsle.

Też grałem w kapsle, ale jako kolarz. Piasecki, Mierzejewski, Halupczok, Jaskuła, Szerszyński, Wrona… To były te czasy. Pan pstrykał kapsle jako kto?

Byłem np. Piotrkiem Winiarzem. Albo Brianem Andersenem, bo wtedy jeździł w Rzeszowie.

A przez te 11 lat pojawiały się momenty krytyczne? Myśli, żeby to wszystko rzucić w diabły i wyjechać w Bieszczady?

Różnie bywało, raz lepiej, raz gorzej. Gdy nie idzie, to się człowiek chce odciąć, ale nigdy nie było tak, że chciałem z tym skończyć. Cały czas pracowałem i czekałem na ten najlepszy moment w swojej karierze. Zresztą, jako młodzieżowiec jeździłem przecież systematycznie i raczej na dobrym poziomie. Kilka trofeów i osiągnięć, z tamtego okresu, na swoim koncie mam.

Np. został Pan w Rybniku drużynowym mistrzem świata juniorów (2006), startując z Buczkowskim, Miedzińskim, Hlibem i Ząbikiem.

Byłem też drugi w finale Srebrnego Kasku w Tarnowie czy piąty w lubelskim finale Brązowego Kasku, gdzie miałem trzy trójki i taśmę na koncie po czterech seriach. Sprzęgło, nie pierwszej świeżości, ciągnęło mnie, a sędzia przytrzymał na starcie i stało się. A w ostatnim wyścigu, w najsłabszej obsadzie, upadłem pechowo na prowadzeniu. Szkoda. No i była też piąta lokata w finale IMŚJ w Terenzano (2006, wyżej uplasowali się tylko Ząbik, Lindbaeck, Hefenbrock i Lindgren – WoK).

Po odejściu z Rzeszowa, w wieku 22 lat, ścigał się Pan w Daugavpils, Lublinie, Rzeszowie, Krakowie, Opolu. Gdzie było najtrudniej?

Niefajny sezon miałem w Krakowie. Choć kilka niezłych meczów zaliczyłem, ale z nieznanych mi przyczyn od kolejnych występów byłem odsuwany. Po tej przygodzie z Krakowem wyjechałem do Argentyny. A po powrocie miałem naprawdę fajny sezon w Opolu.  

Pamiętam. To był chyba ten punkt zwrotny. Coś Pan wtedy zmieniał w swoim otoczeniu?

W Argentynie jeździło się na kiepskim sprzęcie, bo było tam ciężko o jakiekolwiek części. To mnie w pewnym sensie zahartowało, a po powrocie do Polski wszystko bardziej cieszyło. Choćby to, że mogłem bez problemu zamówić nowe części i zamontować w motocyklu. A poza tym nic nie zmieniałem. Lubiłem ten stały kontakt z motocyklem, ale minionej zimy zostałem na miejscu. Miałem sporo spraw do załatwienia, przygotowań do ekstraligi.

Podczas tej wieloletniej tułaczki musiał Pan podejmować jakąś pracę zarobkową?

Zawsze mogłem i nadal mogę liczyć na pomoc rodziny. Również tej ze Śląska, która jeździ za mną na mecze, wspiera i dopinguje. To właśnie wujek ze Śląska zostawił kiedyś u babci simsonka. Tak mu go zajechałem, że zabrał maszynę z powrotem do domu. Początkowo było tak, że znajomi z osiedla bawili się np. w ściganego, a ja wsiadałem na rower lub do autobusu i jeździłem na stadion. To były czasy, gdy wykonywało się jeszcze w klubie różnego rodzaju prace przed tym, jak dostało się szansę wyjazdu na tor. Do tych obowiązków należało m.in. zamiatanie parkingu i otwieranie bramy. Dziś to już inaczej wygląda. W zasadzie to nigdy nie podejmowałem się innych prac, przez pewien czas prowadziłem warsztat samochodowy, ale przez moment tylko. Uznałem, że nie da się tego pogodzić.

A teraz nastał ten najlepszy czas?

To fakt, że bardzo dobrze czuję się teraz na motocyklu. Uważam, że to był dobry moment, by po awansie zostać i podjąć ekstraligowe wyzwanie. Jeśli chodzi o mecz w Gorzowie, to od dawna tam nie jeździłem i przespałem korektę w sprzęcie, co negatywnie na mnie wpłynęło.

Źle tam jednak nie było. Widział Pan wyścig, który sędzia przerwał po upadku Dawida Lamparta?

Widziałem.

I co? O ile 14. bieg był z wieżyczki niełatwy do rozstrzygnięcia, o tyle przerwanie dziewiątej odsłony uważam za sędziowski kryminał. Przecież ten Lampart zaliczył uślizg kontrolowany. Ani na chwilę nie puścił kierownicy. Widać było, że jeszcze dobrze nie upadł, a już chce wstawać. I wstał. A Pan jechał przed Zmarzlikiem. Uważam, że z szansami na szczęśliwe dokończenie misji.

Jechaliśmy na 5:1, mogliśmy to dowieźć. Bartek miałby bardzo ciężko, myślę, że bym mu uciekł. Ale już nie sprawdzimy tego.

Strzelić Zmarzlika w Gorzowie – CV by zyskało.

Prawda? To byłoby coś. Pamiętam też, że w swoim ostatnim biegu zbliżyłem się do Bartka, ale „wkurzył mnie” na drugim łuku. Postawiło go i musiałem wytracić prędkość. A on odjechał i zdążył jeszcze Jonssona złapać, czym mi zaimponował. No ale to ekstraliga, ja też nie będę miał sentymentów.

Paweł Miesiąc i menedżer Jacek Ziółkowski.

Kilka nazwisk na tegorocznym rozkładzie już jednak jest. Np. Buczkowski, kumpel ze złotej polskiej drużyny juniorów z Rybnika. I, przyznaję, jestem pełen podziwu dla Pańskiej odwagi. Gdy atakuje Pan rywala, wchodząc za jego tylnym kołem na milimetry, na grubość lakieru, to… pozostaje się tylko modlić, by nie pomylił się Pan nigdy w obliczeniach.

Już nie raz się myliłem. Kiedyś z tego powodu często parkowałem przy płocie, ale zazwyczaj udawało się z tych karamboli wychodzić cało. Chociaż był kiedyś taki mecz Rzeszowa z Lublinem, trenerski pojedynek Kuźniara ze Stachyrą. Zaraz po starcie załapałem się na koło Daniela Jeleniewskiego, walnąłem w bandę i mnie odcięło. Dwa tygodnie leżałem wtedy w szpitalu. Złamane biodro, obojczyk, wstrząs mózgu, uszkodzona łopatka… Miałem pół roku nie jeździć, kazali o kulach chodzić, a po dwóch miesiącach, czy dwóch i pół, wróciłem na motocykl. W czym zasługa trenera Kuźniara, że zaczęliśmy trenować i wzmacniać nogę. Zazwyczaj jednak kończyło się na potłuczeniach i otarciach.

Innych złamań już nie było?

Były różnego typu urazy, lecz nie złamania.

Twarda sztuka.

Raczej elastyczna.

Wzrost i waga?

169 cm, 60 kg.

Ma Pan jakieś hobby poza speedwayem?

Na pewno motocross i generalnie dwa kółka. Kiedyś dużo się też jeździło na ścigaczach ze znajomymi. Dwóch kolegów z paczki miało jednak wypadki i skończyła się jazda. Sprzedałem swój motocykl i do dziś nie mam. A poza tym trzeba było uważać na punkty karne, których trochę się zebrało. Uwielbiam też trenować na pitbike’u, a poza tym odpoczywać nad wodą, przy wędce, choć od dwóch lat mam problem z wygospodarowaniem na to czasu. Ale ciągnie tam, gdzie cisza i spokój. Gdzie można poleżeć na słońcu, poopalać się. Jest też piesek, który ze mną biega. No i jestem również typem zawodnika, który lubi pracować przy sprzęcie, pomagać mechanikowi, wszystkiego dopilnować. To mi sprawia przyjemność, to też moje hobby.

U kogo Paweł Miesiąc szykuje sprzęt?

U najlepszego mechanika świata.

Jak długo jeszcze potrwa ta zabawa w żużel?

Nie myślę o tym. Jeśli zdrowie pozwoli, to chcę się ścigać jak najdłużej. Greg Hancock czy Tomasz Gollob to przykłady mistrzów długowiecznych. Trzeba tylko trafiać ze sprzętem.

A co po karierze?

Też się nie zastanawiam. Bo jeśli sobie założę, że zostanę trenerem, to nie będzie dobrze. Wtedy w trudniejszych chwilach człowiek zaczyna myśleć, że to może ten czas, by odpuścić, zamiast skupić się na próbach wyjścia z kryzysu. Na razie koncentruję się na jeździe, chciałbym znaleźć klub w Szwecji i to w najwyższej klasie. Jestem też otwarty na Danię i Niemcy.

A tradycje rodzinne jakie są?

Mama jest na emeryturze, a tata, działający w branży hydraulicznej, będzie się na nią wybierał niebawem. To właśnie mama, a nie mechanicy, do dziś dba o czystość mojego kombinezonu i kasku. Ona się tym zawsze zajmowała i tak zostało. Ciągle na to narzeka, ale fajnie, że mi pomaga i dziękuję jej za to. A jeśli chodzi o mnie, to zdawałem maturę w liceum technicznym o profilu transport i komunikacja. Na podjęcie studiów nie starczyło mi już determinacji.

Za to nie brakuje jej w torowych pościgach, czego efektem m.in. wywalczenie miejsca w niedzielnej ramówce PGE Ekstraligi. Stacja nSport+ odpuściła właśnie mecz forBET Włókniarza z Betard Spartą (6. kolejka), by 26 maja pokazać Wasze domowe spotkanie z Get Well Toruń. Co, jak zauważyłem, wcale nie cieszy wszystkich fanów Speed Car Motoru. Widziałem wiadomości, które doszły do redakcji. Mianowicie ktoś, kto przestudiował pierwotny terminarz beniaminka, wykupił kanały Eleven, nie konkurencji. A ktoś inny, emigrant zarabiający na chleb w Anglii, zabukował sobie bilety lotnicze z myślą o piątkowym terminie. I teraz liczy, że zdąży po meczu na odlatujący w niedzielny wieczór samolot powrotny na Wyspy.

I co ja mogę na to poradzić? Przykro mi, kibice muszą sobie z tym jakoś poradzić, bo to nie nasza decyzja. My jesteśmy od tego, żeby dać czadu na torze.

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER