Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ostatni gość moich wieczornych pogaduch, to postać nietuzinkowa. Jako zawodnik związany przez ponad dwie dekady z jednym klubem i to w czasach, gdy takie przywiązanie było już zjawiskiem zanikającym. Doceniony przez kibiców za wierność barwom, dzięki czemu został miejskim rajcą. Teraz przed nim nowe wyzwanie. Za cel stawia sobie wprowadzenie PSŻ Poznań, którego został trenerem, do wyższej ligi oraz umiejętne poprowadzenie kariery dorastającego syna, by ten mógł powtórzyć sukcesy swego idola – Bartka Zmarzlika. Przed nami Piotr Paluch od kuchni.

Podobno po odśpiewaniu klubowej pastorałki w ubiegłym roku miałeś propozycje zmiany profesji z kilku najzacniejszych gorzowskich chórów?

– (śmiech) Nie, nie miałem, ale znajomy, który reżyserował ten teledysk, a na co dzień śpiewa disco polo, stwierdził, że dwa, może trzy lata ćwiczeń i być może coś z tego będzie. Wybrałem Poznań, bo i historia słowików zacniejsza i obiekt, na którym startowałem, bardzo pięknie położony. Do tego współpraca gorzowsko-poznańska bardzo się zacieśniła, więc postanowiłem skorzystać z oferty.

Wróćmy do historii. Urodziłeś się w Międzyrzeczu, czyli miejscu, gdzie żużla nie ma…

Ale jest klub kibica. Kiedy się jedzie do Zielonej Góry, trzeba przejechać przez Międzyrzecz. Urodziłem się tam, ponieważ w Gorzowie nie było miejsc na położnictwie. Szybka decyzja – jedziemy do Skwierzyny. Tam też nic. To teraz Międzyrzecz. Ja tego nie pamiętam, ale mama opowiadała, że najzabawniejsze w tej historii było to, że tak naprawdę urodziłem się w karetce, a ponieważ na terenie Międzyrzecza, to i takie miejsce narodzin wpisano w dokumentach.

Tam jest Międzyrzecki Rejon Umocniony. Nie zamierzałeś się zabunkrować?

Wstyd przyznać, ale jeszcze nie zwiedzałem tych bunkrów, ale przyjeżdżam tam do znajomych, na spotkania z kibicami. Kiedyś częściej, teraz rzadziej.

Twój pseudonim to od Bolo Younga z Wejścia Smoka z Brucem Lee?

(śmiech) Nie, to inna historia, tylko chyba do publikacji niespecjalnie się nadaje. Co prawda byłem w tamtych czasach w miarę zbudowany, nie tak jak teraz, ale to zupełnie inna para kaloszy. Było to podczas pierwszego obozu z zespołem Stali we Władysławowie, a w jury zasiadali choćby pan Edward Jancarz jako przewodniczący i kilku starszych kolegów. Poprzestańmy na tym, że tam dostałem ten pseudonim.

Jako zawodnik spędziłeś w Stali ponad dwie dekady…

Tak. Może nigdy nie byłem wybitnym zawodnikiem, ale zawsze liczył się dla mnie zespół, liczyła się Stal Gorzów. Tam gdzie jeździłem, zawsze oddawałem serce, walczyłem do końca i nigdy nie zjeżdżałem z toru. Dawałem z siebie, ile mogłem i nigdy nie zrzucałem przyczyn porażki na sprzęt. Chociaż indywidualnie też coś osiągnąłem. Zostałem mistrzem… Gorzowa. Nie pamiętam już roku, ale było tam się z kim ścigać. Zawsze też z pokorą podchodziłem do ścigania i rywali. Jeśli ktoś wystawia łokieć przez okno samochodu, puszcza głośno muzykę i myśli, że jest panem świata, to oznacza, że tej pokory mu brakuje i pewnie niewiele w życiu osiągnie. Jako przykład podaję karierę Jasona Doyle’a. W czasach juniorskich niczym nie zachwycał. Nie miał super talentu. Potem obijał się trochę po niższych ligach i zbierał doświadczenia i wreszcie przyszedł moment, gdy ta wiedza zaprocentowała. Jason został mistrzem świata. Czyli jak mówi Piotr Baron, pokora i praca, innej metody osiągania sukcesów nie znam.

Kibice docenili lata startów w Gorzowie…

To prawda. Przez tych parę lat moje nazwisko stało się dość znane i popularne. Kibice obdarzyli mnie zaufaniem i powierzyli funkcję radnego miasta.

W nowym sezonie samodzielnie poprowadzisz SpecHouse PSŻ Poznań. Tam masz ciekawy konglomerat…

To prawda. I mam też pomysł na ten zespół. Trzeba tworzyć dobrą atmosferę, cierpliwie wszystko tłumaczyć. Paradoksalnie największym problemem będzie podział jazd dla zawodników, bo skład jest szeroki. Na pewno na bazie lat praktyki nie dam sobie wcisnąć wymówek. Kolegą można być, ale tylko do pewnych granic. Mam pomysł na ten zespół i chcę z nim walczyć o awans do play-off, o ile się odbędą, a potem o najwyższe cele, czyli awans. To ja będę odpowiadał za to, co wydarzy się na torze, za skład i to mnie będą rozliczać za wyniki. Nie boję się i jestem optymistą.

Oskar Paluch – znasz to nazwisko?

No znam. Nawet się gdzieś tu kręci po domu. A serio. Oskar zawsze miał ciągoty do jazdy. Kiedy miał 4 latka, nauczył się jeździć na rowerze i od razu kupiłem mu mały motorek o pojemności 50 ccm. Potem był cross. Coraz większe i mocniejsze motocykle. O dziwo, na żużlu nie chciał startować. Ja go nie namawiałem, on nie czuł potrzeby, ale kolega zapisał się do szkółki, więc Oskar też postanowił spróbować. Myślę, że predyspozycje przeniósł z judo, które z sukcesami trenuje od 6 lat, no i z boiska piłkarskiego, bo tam uchodził za zadziora i walczaka. Na torze jest zdecydowany, odważny, nie boi się. Po upadkach wstaje i jedzie dalej.

Dodajmy, że na 25 pierwszych wyścigów w zawodach, po licencji na 25 0ccm, Oskar wygrał 23 – to rzadkie osiągnięcie…

Zapewne, choć mnie najbardziej cieszą wygrane po walce. Wyjść z przodu ze startu i dowieźć do mety, to nie musi świadczyć wyłącznie o umiejętnościach. Moim zdaniem najwięcej uczą, przez to są najpożyteczniejsze te biegi, gdy po przegranym starcie trzeba przebijać się z końca stawki. Pamiętam taki wyścig Oskara w Lublinie i ten najbardziej mnie ucieszył. Do tego nie można zamykać się na świat. Byliśmy na torach w Danii, Czechach i tam Oskar uczył się nowych zupełnie rzeczy. To daje pewność siebie i pozwala wierzyć, że obcokrajowcy również są do pokonania. W Danii warunki były bardzo trudne. Padał deszcz. W Polsce zawody z pewnością zostałyby odwołane, a tam trzeba było się ścigać.

Życzę zatem, żebyśmy kolejne spotkanie i pogaduchę umówili po zdobyciu przez Oskara tytułu IMŚJ.

To jeszcze daleka droga. Dużo pokory. Dużo pracy, ale dążymy do najwyższych laurów, inaczej nie ma to sensu.