Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Co łączy ze sobą te dwa ośrodki? Pozornie niewiele. Ani sukcesy, ani historia, ani nawet gwara. Jedynym, co mają wspólnego jest… sąsiedztwo. Miasta może odległe, ale już sąsiedztwo możnych współczesnego żużla musi doskwierać. Tuż za miedzą ekstraligowe Gorzów, Leszno czy Zielona Góra, nie ułatwiają przebicia szklanego sufitu.

Ostrów, po epizodzie w latach pięćdziesiątych, zaczął odbudowywać speedway w tym samym czasie, co Grudziądz. Wtedy to (przełom lat 80. i 90.) w obie strony podążały wesołe autobusy „klubów kibica”, skorych bardziej do doczesnych uciech niźli kibicowania swoim. Brucheiser, Garsztka, Małecki, Tajchert, Świdziński, Szewczyk i inni byli równorzędnymi rywalami dla  grudziądzan, plasując się zazwyczaj w bezpiecznej, drugiej połowie tabeli. Przyszedł jednak czas, że i w Ostrowie zapragnęli wyników.

Po dziesięciu latach od reaktywacji, na fali ambicji i oczekiwań, awansowali ostrowianie do ekstraklasy i natychmiast, z hukiem, spadli. Po kolejnej dekadzie powtórzyli sukces, tym razem wydawałoby się, mając solidniejsze podwaliny. Łęcki, Malecha, Tajchert jr, czy śp. Jędrzejak stanowili grupkę głodnych laurów wychowanków, z papierami na duże ściganie. Niestety, tym razem w ślad za przyzwoitą jakością sportową, nie poszło zaplecze organizacyjne. Zabrakło środków, pomysłów na ich zdobycie, kontrakty gwiazd były nieco przeszacowane. Najoględniej mówiąc, sprawa ponownie się rypła. Równie hucznie jak poprzednio. Fajną robotę zrobił dla Ostrowa Jan Grabowski, swoje dorzucił już jako trener Roman Tajchert, ale mimo rozpaczliwych prób ratowania Iskry, bo pod taką nazwą wtedy jeździli, po kilku jeszcze sezonach (2003) trzeba było powołać KM, jako kolejny nowy twór, pozwalający speedwayowi przetrwać. Pewnie więcej i barwniej o tamtych czasach opowiedziałby menago teamu z Ostrowa Bartolo Czekański, zatem wymądrzać się nie będę. Powiem tylko, że to dość zaskakująca historia, a ściślej jej koniec, bowiem za próbę skutecznego podjęcia „mission imposible” wziął się nawet kolega z prasy żużlowej, dziś szef prężnej agencji koncertowej „MJM Prestige” – Janusz Stefański. Czyżby tamte bolesne doświadczenia żużlowe zaprocentowały efektywnie we własnym biznesie?

Mieliśmy i w Grudziądzu swój ostrowski epizod. Kiedy już po żmudnych negocjacjach udało się namówić do współpracy Marka Roleskiego, właściciela Firmy „Roleski”, na kanwie zasilenia GKM-u przez Przemka Tajcherta, ten się rozmyślił i wybrał konkurencję. Szczęście, że śladem juniora nie poszedł senior Roleski, choć było niezmiernie ciężko przekonać biznesmena, że nie został przez nas celowo oszukany, bo tak się w pierwszym momencie poczuł. Były więc w Ostrowie lata grubsze i chudsze, mniej lub bardziej szalone, ale koniec końców życie wymusiło opamiętanie i dziś ekipa z Wielkopolski sprawia wrażenie prowadzonej roztropnie i z umiarem, bez wcześniejszego hurraoptymizmu i porywania z motyką na słońce.

W Gnieźnie problem z kłopotliwym sąsiedztwem mają podobny, choć sukcesy sportowe solidniejsze niźli w Ostrowie. Pamiętam z toru tamtejszych wychowanków, Leona Kujawskiego i Kazimierza Wójcika. Fascynował ich sposób prowadzenia motocykla w łuku. Pokonując wiraże sprawiali wrażenie, jakby stali, a nie siedzieli. Trudno sobie obecnie wyobrazić takiego Bartka Zmarzlika, który w łuku, zamiast być przyklejony do fury, jak dżokej do rumaka, stoi. Dokładnie tak! Stoi wyprostowany, niemal w pionie, bez kontaktu czterech liter z siodłem. Jak oni to robili? Cóż, może to temat na wywiad.

Miało też Gniezno swoich bohaterów. Takim z pewnością był śp. „Toni” Kasper jr. Nie był to jeździec ze ścisłego światowego topu w tamtym czasie, ale w lidze spisywał się wręcz niezawodnie. Pluli sobie w brodę, nie przymierzając, pracodawcy innego „Toniego”, wielokrotnego mistrza świata. Tamten dla odmiany regularnie zawalał ligę, traktując starty w Polsce jak poletko doświadczalne dla prób sprzętowych. A Kasper? On był profesjonalistą, co się zowie i na takie eksperymenty sobie nie pozwalał, traktując poważnie obowiązki i kibiców, ku uciesze władz klubu.

W Gnieźnie jest też (a przynajmniej była), fajna, kameralna knajpka w klubowym budynku, ociekająca żużlową atmosferą. Ileż sporów i zawziętych dysput o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy tam słyszano, to pewnie wiedzą tylko ściany owego przytuliska. Podobnie jak w Ostrowie, tamże również w pewnym momencie próbowano nawiązać do starych sukcesów nieco na siłę i identycznie jak w Ostrovii, skończyło się katastrofą. Epizod z „Triluxem” nikomu w Gnieźnie na zdrowie nie wyszedł. Był jednak czas, że wychowankowie Startu już w wieku wczesnoszkolnym zasilali możne, ekstraklasowe kluby. Tak było choćby z transferami Waldka Cieślewicza i Jacka Gomólskiego do potężnej wówczas i jeszcze gwardyjskiej, Polonii Bydgoszcz. Przejeździli tam troszkę. Mistrzostwa świata żaden nie osiągnął, ale wstydu też nie było.

Współcześnie gnieźnieński speedway, rzekłbym tradycyjnie, ponownie zaczyna opierać się na klanach rodzinnych. Nie wszyscy co prawda reprezentują rodzime barwy, ale krótko po erze Cieślewiczów, w których imionach można było się pogubić, nastali bracia Gomólscy, bracia Jabłońscy, czy klan Fajferów. I bardzo dobrze. Może z czasem, gdy sytuacja finansowa klubu pozwoli, a sami zawodnicy będą reprezentowali odpowiedni do oczekiwań poziom sportowy, ponownie kibice obejrzą w swoich barwach Gomólskiego z Cieślewiczem i Fajfera z Jabłońskim, choć imiona jakby nie te.

Trzymam kciuki i mocno kibicuję obu tym zasłużonym ośrodkom, by mimo rzeczonego szklanego sufitu i kłopotliwego, możnego sąsiedztwa, z którymi muszą się borykać, jeszcze raz, choć znacznie rozsądniej niż to opisałem, zameldowały się w ekstralidze na stałe, a przynajmniej na długo i spełniły marzenia kibiców o mistrzostwach i medalach, najlepiej zdobywanych przez wychowanków.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI