Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wiktor Balzarek, nasz korespondent eksplorujący żużel na południu Europy, odwiedził tym razem Rumunię. Obserwował z bliska dwie pierwsze rundy indywidualnych mistrzostw tego kraju w Braili. Niezła żużlowa turystyka objazdowa… Miłej zabawy!

DZIEŃ PIERWSZY. SOBOTA. UPAŁ

Potworny upał. Długi, blisko 400-u metrowy tor przypomina skałę spaloną słońcem. Nie ma sensu sprawdzać, jak bardzo jest twardy, bo nie ma takiego śrubokrętu, który da się w niego wbić. Przez całe zawody nie będzie potrzeby równania go traktorem – po co równać beton? Czterdziestopięcioletni stadion wypełnia się kilkuset kibicami, którzy za wstęp nie muszą płacić, nie ma biletów. Zawodnicy też jeżdżą za darmo. Ponieważ w tym roku organizator nie zwraca nawet kosztów przejazdów i zakwaterowania, na starcie brakuje obecnych w poprzednich sezonach Bułgarów. No to jedziemy w siedmiu. I znalazł się rezerwowy!

Na tę okoliczność wymyślono oryginalną tabelę biegów: w każdym rywalizować będzie trzech żużlowców, a ponieważ jeden będzie musiał jechać bieg po biegu, to pomiędzy nimi będą pięciominutowe przerwy. Punktacja 2,1,0. Zawody składać się będą z dwóch tur, każda po siedem biegów, w sumie czternaście.

Nie da się? Za cholerę! Na czymś takim? Gdyby tą nawierzchnie, bandy, infrastrukturę zobaczyli chłopcy w Pile kilka miesięcy temu, to grupowo ogłosiliby zakończenie kariery. A tymczasem… ośmiu rumuńskich pasjonatów przebiera się w zaimprowizowanym parku maszyn w stare kevlary i dowcipkują między sobą. „Hej, Polak, co ty gadasz, że nie ma w tym roku obcokrajowców?! A tych dwóch, to co?” – rzuca do mnie jeden z nich i ubawiony pokazuje na stojących koło siebie Mirce Agristana i Adriana Gheorge. Faktycznie. Obaj wzięli urlopy i przylecieli na tydzień ze Szwecji, gdzie mieszkają i pracują, właśnie po to, żeby wystartować w dwóch następujących po sobie weekendach.

A mówiąc już poważnie, żużlowcy dzielą się na miejscowych z Braila i tych z Bukaresztu. Ci z Bukaresztu są dziś… gospodarzami, bo zawody organizuje ich klub. Ich klub od kilkunastu lat nie ma stadionu, więc gdzieś organizować zawody musi. W Sibiu się nie da, bo tam niebardzo jest już z kim o żużlu rozmawiać. Dwa turnieje, które miały się tam odbyć w ostatni weekend lipca odwołano, więc tym bardziej panowie chcą się dziś pokazać.

Stoją od lewej A . Gheorghe, M. Agristan, S. Popa, A. Toma, A. Popa, G. Comanescu, F. Barabasu, trener Iancu.

Pierwszy bieg i od razu fajerwerki! Stefan Popa, gość, którego karierę przerwała kontuzja w której stracił pół stopy, dobrze startuje i sensacyjnie atakuje po zewnętrznej wielokrotnego medalistę Rumunii Mirce Agristana. Wyprzedza go, a chwilę później defektuje. Zjeżdża na murawę, ciska motocyklem, rzuca goglami a na trybunach słychać jego wrzaski. Nie, on nie przegrał finału GP. On zdefektował w mistrzostwach Rumunii. Stefan jeszcze nie wie, że jutro wyjdzie dla niego słońce i stanie na podium. Będzie się cieszył jak dziecko, cały spocony i brudny rzuci się w objęcia gościa, o którym wie tylko tyle, że i tak nic nie zrozumie z jego okrzyków. Bo takie emocje i taka radość mówią w esperanto. Ale dzisiaj Stefan stoi wściekły i zanim uda mu się posklejać motocykl powertape’m (dosłownie!), straci dwa biegi i szansę na dobry wynik.

Wściekły Popa wraca do parku maszyn.
Mimo chęci, motocykl Popy udało się reanimować dopiero na drugą część zawodów.

Na te dwa biegi wyjedzie za niego rezerwowy, Andrei Iancu. Chłopak ma za sobą cztery treningi w zeszłym roku i jeden w tym. Mimo małego stażu jest najefektowniej jeżdżącym miejscowym zawodnikiem – na tym jednym, jedynym tegorocznym treningu tak przyłożył w bandę, że obudził się po jej drugiej stronie. Cudem skończyło się na kilku siniakach i zdemolowanych dwóch fragmentach dmuchawca na pierwszym łuku. Teraz banda tam jest o te dwa elementy krótsza, zabrano uszkodzone fragmenty i przesunięto te z wejścia w łuk. Ale po co komu banda na wejściu w łuk?! No więc Andrei jedzie jak może, jak umie. Odstaje od kolegów o dwie proste, ale nie daje się zdublować. W Polsce byłby obiektem kpin, hejtu i szydery. Ale to Rumunia. Tu, gdy przekracza metę, ludzie wstają z miejsc i biją brawo. Może głośniej niż zwycięzcom.

Młodziutki Andrei Iancu, prywatnie syn trenera.

Chwilę później na tor wyjeżdża dwóch odwiecznych rywali – Alexandru Toma i Mircea Agristan. Obaj znają się, kumplują i rywalizują od trzydziestu lat. Już po starcie (który Agristan kradnie) widać, że to rywalizacja nie o punkty, ale o prestiż. Toma atakuje po wewnętrznej jakby znów obaj byli nastolatkami i… przewraca się. Pierwszy łuk, powtórka w pełnym składzie. W niej Agristan znowu kradnie start, znowu zakłada się na rywala, ale ten nie odpuszcza i po chwili drugi raz leży na betonowej nawierzchni. Gość skończył pięćdziesiątkę, w ’89 stracił na torze nerkę, nie ma opcji, nie wstanie. Mija pół minuty – stoi. Za kolejnych pięć będzie szaleńczo ścigał swojego rówieśnika, i chociaż przegra o centymetry, to te samobójcze wejścia w drugi łuk, ta pasja z jaką będzie go gonił, przeniosą – i ich i mnie – kilkadziesiąt lat wstecz, gdy na Stadionul Mucnicpal rywalizację oglądało kilkanaście tysięcy ludzi. Coś pięknego! Metryka przypomni o sobie następnego dnia, gdy obolały Alexandru nie pojawi się na stadionie i będzie kurował w domu. Ale dziś uda mu się jeszcze po zawodach posprzątać maszynę startową, odnieść do warsztatu kompresor od bandy dmuchanej i cholera wie co jeszcze. Taki to gość – od wszystkiego. 

Mircea Agristan. Mimo kilkunastu lat bez jazdy, pewnych nawyków się nie zapomina. Rozgrzewka.
Agristan (pod bandą) oszukuje sędziego i Tomę (w środku). Za kwadrans wszyscy trzej będą się z tego śmiać.
Barabascu już kombinuje, jaki żarcik wyciąć Tomie.

Zupełnie jak inny z miejscowych, Florian Barabasu. Z tą różnicą, że Florian jest ze dwadzieścia lat młodszy i ze dwadzieścia kilo cięższy. Nieźle zapowiadał się jako junior, wygrywał, ale potem urodziło się dziecko i wybrał szczęśliwą rodzinę. W grudniu zostanie tatą drugi raz i na żużlu ściga się dla zabawy. Gdy o nim myślę mam żal do producentów kasków. Powinni wymyślić jakieś przezroczyste. Powinni rozwiać wątpliwości, czy Florian kiedyś przestaje się cieszyć i dowcipkować. Bo z nim jest tak, że ściga się dwa okrążenia, a następne dwa jedzie. I teraz pytanie: przez które jest uśmiechnięty? A może on potrafi cały czas? A co, jeśli to jednak krzątanina w parkingu odbiera mu siły na te drugie dwa? Jak się tyle pomaga, zapycha motocykle kolegów, coś w nich odkręca, przykręca, coś doradza, a na koniec jeszcze przybija piątki kibicom na trybunach między biegami, to przecież nie może starczyć sił na cały bieg! A szkoda, bo Barabasu jeździć potrafi zadziwiająco poprawnie. Ale tylko jak się nie cieszy pod kaskiem. Albo odwrotnie.

Czasem Florianowi zdarza się zapomnieć gogli do biegu. Na szczęście koledzy z toru są czujni…
…i zawsze można na nich liczyć.

Zawody wygrał absolutny faworyt Adrian Gheorge. Chłopak siedzi w Szwecji, ma swój warsztat i hobbystycznie zasuwa tam w niższych ligach. Zna ten fach. Dobrze się prowadzi, sportowa sylwetka, profeska. Chociaż to przecież też amator. W Braila wygrał jeszcze zanim wyjechał na tor. Szacunkiem, skromnością, życzliwością. Ale to taki typ – patrzysz i wiesz, jak już stanie pod taśmą, to zrobi swoje, nie będzie sentymentów. Zrobił. Efektownie.

Agristan i Gheorghe. Dwa pokolenia.
Podium pierwszego dnia. Gheorghe i duet Agristan, Popa – przyszywany ojciec i syn.

DZIEŃ DRUGI. NIEDZIELA. DESZCZ

Niedziela, godz. 10 rano.

Deszcz miał być. Miała być burza. Ale w południe i dlatego niedzielną rundę zaplanowano na 10 rano. Jadę na stadion z mechanikiem Agristana i główkuję czemu jemu się w ogóle nie śpieszy. Docieramy kilka minut przed 10, Mircea stoi ubrany w parku maszyn. W ogóle wszyscy są ubrani. „Co tam panie, ready to race?” – zagaduję. „Zawsze. Ale dzisiaj to niekoniecznie. Idź na tor, sam zobacz.”

O w mordę, oni się pozabijają! Klnę pod nosem i sam o mało co nie zapoznaje się z nawierzchnią. Lodowisko. Nocny deszcz, wydawałoby się nic takiego, zrobił z toru dosłownie lodowisko. W niektórych miejscach woda stoi, w niektórych są grząskie placki, a jeszcze gdzie indziej jest… sucho. „W Polsce, jak byłem w Krakowie, to z czymś takim uporali się w trzy godziny. Taki fajny traktor mieli, o tak robił!” – pokazuje mi Andrei Popa i kręci się w kółko, żeby być bardziej przekonujący. „W Polsce mamy też ekstraligę i tam to, widzisz chłopie, tak robią” – odwracam się z atencją, żeby nie zaliczyć gleby i udaję wymarsz ze stadionu. Żeby być bardziej przekonującym. Andrei śmieje się. Nie wiem, czy zrozumiał. 

Narada w boksach. Modlę się, żeby oni poszli po rozum do głowy i odpuścili. Fajne chłopaki, mają dokąd wracać. Ale na trybunach coraz więcej ludzi. Zaskakująco dużo. Siedzą, skubią słonecznik, czekają. Oni już wiedzą. Oni wiedzą, że zawodnicy nie odpuszczą. Pytanie nie brzmi „czy”, tylko „jak”. Jak ogarnąć ten tor nie mając sprzętu. Traktor z szyną? Porwie tor. Miotłami nie zdążą przed burzą. Ale jak się chce, jak się bardzo chce…

Czasem nie potrzeba sprzętu za miliony. Wystarczy uśmiech i chęci…
…i pomysł.

Najbardziej nalegać na start miał ponoć Gabriel Comanescu. W sobotę nie wychodziło mu nic, w dodatku żeby w ogóle jeździć musiał pożyczać silniki od kolegów. Na trybunach rodzina, znajomi. Tak kończyć nie wypada. W niedzielę, już w pierwszym biegu był innym zawodnikiem, ambitnie ścigał samego Gheorge! Na zdradzieckim, trudnym torze. Kto wie, czy nawet by mu się ta sztuka nie udała, gdyby… nie zdefektował. Szok. Dwa kolejne starty Comanescu wygrał, finalnie zajął drugie miejsce i udowodnił, że jak się chce, to można.

Gabi Comanescu. Z piekła…
…do nieba.

Chciał, kto wie czy nie bardziej, Andrei Popa. Ale tak to już jest, czasem nie masz dnia i nic nie poradzisz. Najpierw defekt jednego motocykla. Wściekłość, łzy, bezradność. Przypomnijmy – to nie był finał GP. Potem problemy z drugim. „Czemu mi, czemu to zawsze musi się zdarzać mi?! U siebie, przed swoimi jadę i ciągle coś się psuje, no czemu zawsze ten pech?!” Tak, żużel uczy pokory. Każdy, ten w Braila i ten w Lesznie. Zwłaszcza jak jesteś ambitny. Zbyt ambitny.

Andrei Popa z tatą. Powody do radości mieli tylko w sobotę.

Po siedmiu biegach, znając prognozy pogody, zrezygnowano z drugiej serii. Kilka minut po tym jak najszczęśliwszy tego dnia człowiek na planecie Ziemia, Stefan Popa, oblał wszystkich szampanem z najniższego miejsca podium i założył sobie na głowę denko od pucharu, które komuś odpadło, nad stadionem rozszalała się burza. Braila utonęła w strugach deszczu. Taka tandetna metafora – że niby koniec, ostatnie zawody, ostatni sezon, ostatni żużel w Rumunii?

Bzdura. Po nocy przychodzi dzień. Zapytajcie Stefana Popę, on coś o tym wie.

WIKTOR BALZAREK

Było się dla kogo pościgać.

WYNIKI

13 lipca

1. Adrian Gheorghe – 12 (2,2,2,2,2,2)

2. Andrei Popa – 10 (2,1,2,2,1,2)

3. Mircea Agrisan – 8 (1,1,2,1,1,2)

4. Alexandru Toma – 5 (w,2,w,0,2,1)

5. Gabriel Comanescu – 3 (w,1,w,1,w,1)

6. Florin Barabasu – 2 (1,0,1,0,-,0)

7. Sorin Popa – 1 (d,-,-,0,1,0)

8. Gabriel Iancu – 1 (0,1,d)

WYNIKI

14 lipca

1. Adrian Gheorghe – 6 (2,2,2)

2. Gabriel Comanescu – 4 (d,2,2)

3. Sorin Popa – 3 (1,2,0)

4. Andrei Popa – 3 (d,2,1)

5. Mircea Agrisan – 3 (1,1,1)

6. Florin Barabasu – 1 (d,1,0)

7. Gabriel Iancu – 0 (0,0,-)