Ojciec porządny, matka porządna, a ja… żużlowiec (rozdział I, część 1.)

Marek Cieślak i Sebastian Ułamek. FOT. ARCHIWUM MARKA SOCZYKA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wiecie, że Marek Cieślak obchodzi dziś 69. urodziny? Z tej okazji przypominamy pierwszy rozdział książki pt. „Pół wieku na czarno”, którą napisał wspólnie z Wojciechem Koerberem. Pozycja ta zajęła drugie miejsce w Plebiscycie na Sportową Książkę 2016 Roku (za biografią skoczka Thomasa Morgensterna) oraz wygrała kategorię „Książki Motoryzacyjne i Kolarskie”. Życzymy zatem zdrowia i… niech noga podaje, Trenerze. A poniżej pierwsza część I rozdziału.
M.in. o pierwszych latach życia. Ale nie tylko!

Chcielibyście od razu o Gollobie, Hampelu i Kasprzaku? O Janowskim i Zmarzliku? O Hancocku i Crumpie? Wszystko będzie, ale w swoim czasie. No, zaczynamy opowieść. Życie stygnie…

1957 rok, Warszawa. Furmanka i ciągnący ją czarny koń o imieniu Kary. Na furmance moja babcia Władysława, dyrektorka domu dziecka w Ojrzanowie koło Żabiej Woli, obok intendent tejże placówki – jednocześnie woźnica, no i ja. To była wyprawa po tak zwane zaopatrzenie, którą do dziś przechowuję w pamięci. I te całe dzielnice gruzu. Popalone domy, jakieś sterczące odłamy betonu i napisy „Nie wchodzić, miny!”, „Nie wchodzić, niewybuchy!”. To jest mój obraz z lat dziecięcych. Miałem wtedy siedem lat i oczy wielkie jak pięć złotych, bo wrażenie robił ten widok niesamowity. Tak wyglądała Warszawa 12 lat po wojnie, choć, rzecz jasna, nie w całości.

Na świat przyszedłem w Milanówku, o którym śpiewała Hanna Banaszak (słynne Truskawki w Milanówku). No więc tam się urodziłem, w sumie przejazdem. Liczna rodzina mamy pochodziła z Warszawy i okolic – z Ostrołęki, Żyrardowa, Ostrowi Mazowieckiej. Ciotka i jej mąż walczyli w powstaniu warszawskim, nie byli to jednak dzisiejsi warszawiacy, żadne współczesne „słoiki”. To byli ludzie z olbrzymią klasą osobistą, z inną mową i z innymi przedwojennymi manierami. Natomiast ojciec pochodził z Częstochowy i mieszkał koło stadionu, przy ulicy Wąskiej. Oboje z mamą studiowali w tym mieście ekonomię, no i z tego ich studiowania wziąłem się ja.

Wspomniana babcia Władysława, ze strony mamy, przez długie lata prowadziła domy dziecka. Spędzałem pod jej opieką wakacje i ferie zimowe. Między innymi w Ojrzanowie, gdzie placówka mieściła się w starym poszlacheckim dworku, z parkiem i stawem. Kilka lat temu, jadąc do stołecznej siedziby Polskiego Związku Motorowego, zboczyłem, by obejrzeć stare miejsca, i muszę powiedzieć, że pałacyk prezentuje się lepiej niż kiedyś. Zaczęły wracać obrazy z dzieciństwa, twarze sierot tam zamieszkałych… Później przeniesiono je do Gródka pod Warszawą, gdzie i ja zacząłem babcię odwiedzać. Żyłem z tymi dziećmi, spaliśmy razem w dużych salach z wysokimi sufitami. Nigdy jednak nie zostałem przez te sieroty w stu procentach zaakceptowany. Nigdy nie traktowały mnie jak swego najlepszego kumpla. Bo one były sierotami, a ja nie. Bo ja przyjeżdżałem z innego świata. Żadna wielka krzywda z ich strony mnie nie spotkała, jednak żyli oni sami z sobą, a ja obok nich. Oni od dechy do dechy, a ja tylko w wakacje. Źle te dzieciaki tam nie miały, o ile można tak mówić w przypadku sierot, ofiar wojny, które los sponiewierał okrutnie. U babci nie były już jednak skazane na dalszą tułaczkę.

Ojciec – Kazik. Większość z was słyszała zapewne o długopisach i piórach marki Zenith. No więc ojciec był dyrektorem fabryki Zenith w Częstochowie, przez 30 lat albo i dłużej. On ją rozbudowywał. W tamtych czasach konkurencji nikt raczej nie tolerował, stąd też mieliśmy na rynku jeden elegancki samochód – Duży Fiat, jeden popularny – Maluch i jeden długopis – Zenith. Wcześniej ojciec sprawował funkcję wicedyrektora w fabryce tapet, mieszczącej się w Gnaszynie pod Częstochową. A jeszcze wcześniej, w latach 50., uciekał przed wojskiem, którego wówczas młodzi ludzie unikali jak ognia. Pracował wtedy jako nauczyciel w Lututowie, miejscowości za Wieluniem. I do końca życia nie mógł przeboleć, że przez kilka lat ja, jako małolat, w związku z powyższym mieszkałem u dziadków.

A mama? Pracowała jako główna księgowa częstochowskiej spółdzielni Rzemieślnik. Otóż trzeba wiedzieć, że rzemieślników mieliśmy wówczas w regionie od groma. To było zagłębie szewskie, wózkarskie, cholewkarskie. Tej prywatnej inicjatywy narobiło się w okolicy mnóstwo, mimo że komuna niespecjalnie takich ludzi hołubiła.

Dobra, wiem, jaka myśl zaczęła wam krążyć po głowach: że taka wykształcona i dyrektorska rodzina. Że ojciec porządny, matka porządna, a syn… żużlowiec. To dziadek Stefan był zapalonym kibicem i on porywał mnie regularnie na zawody. W wieku trzech lat znałem wszystkich żużlowców. Wtedy też przeżywałem śmierć naszego batiuszki, towarzysza Stalina. Do dziś pamiętam, co się działo po zejściu Józefa Wissarionowicza. „Umarł Stalin, pewnie będzie wojna” – tak straszyli się ludzie nawzajem.

Jako łepek zapamiętałem również śmierć Bolesława Bieruta, który pojechał do Moskwy, po czym wrócił stamtąd w dębowej jesionce. Też słuchałem wtedy radia, gdy towarzysza wieziono do kraju samolotem, a ludzie śpiewali żałobne pieśni. Znów się bali. Znów szeptali: „Chyba będzie wojna”.

W Częstochowie, przy Olsztyńskiej, formował się żużel, a dziadek dbał, bym poznał nazwiska Mariana Kaznowskiego czy Jerzego Brendlera, legendarnego zawodnika i trenera, który ścigał się bez jednego oka i dosyć dobrze mu to wychodziło. Czy miał na to pozwolenie od lekarza? Oczywiście, bo wtedy wszyscy byli zdrowi, jak na komisji wojskowej. Jeśli po ściągnięciu gaci któryś się nie nadawał, to dostawał na przeczyszczenie kilka pocisków i za chwilę był już gotów służyć ojczyźnie.

Żużel w domu gościł cały czas, a Włókniarz rósł w siłę takimi nazwiskami jak Kacperak, Jałowiecki, Idzikowski, Kaznowski, Krupiński, Kuciak czy Rurarz. Wszystkie ich osiągnięcia znał człowiek na pamięć, a pasję wzmacniał dodatkowo wujek Gienek. Zresztą pierwsze moje rysunki przedstawiały dwa tylko tematy: albo był to czarny koń Kary, ciągnący nas po Warszawie za prowiantem, albo żużlowcy. Wujek był dobrym rysownikiem, miał talent, a ja początkowo kalkowałem tę jego twórczość, by później samemu próbować sił w rysowaniu. Kiedyś nawet mnie pochwalił – otóż rysowałem konia, na którego nogi zaczęło brakować miejsca u dołu kartki. Wujek zapytał, co teraz, a ja na niego spojrzałem, głowa zaczęła pracować i… domalowałem wodę. Obraz zaczął więc nosić tytuł „Koń idący przez wodę.” W tym momencie nogi okazały się zbędne, co napawało mnie dumą.

Żużlowcy śnili mi się po nocach, bo na Olsztyńską zaglądali i ci najwięksi. Pamiętam, gdy przyjechał pięciokrotny mistrz świata, wielki Ove Fundin, jedynie z torbą, kaskiem i kombinezonem. Bez motocykla. Z okazji jego przybycia zorganizowano turniej par, a od dziadka wiem, że szacowny gość zainkasował za występ 20 tysięcy starych złotych, co było na ówczesne czasy kwotą astronomiczną. Z naszego klubu Szwed miał dostać jedynie motocykl. No i dostał. Najgorszy. Rezerwowy motocykl Bronka Idzikowskiego. Ustawił sobie tylko kierownicę i przesunął hak, bo podnóżek – ruchomy jak dziś – można było regulować. I na tor! Wygrał wszystkie biegi, pobił rekord toru, a gdy skończył zawody, innym zostało jeszcze kilka wyścigów do odjechania. No więc rozgorzała walka – kto przejmie po Szwedzie wyśmienity motocykl i dokończy na nim zawody. Tę rywalizację wygrał Beniek Kacperak, ale de facto było to jego ostatnie zwycięstwo tego dnia, bo chwilę później przyjechał sto metrów za trzecim zawodnikiem i legenda motocykla zgasła w jednej chwili.

Dodać należy, że po wielu latach miała we Włókniarzu miejsce podobna sytuacja. Wtedy na pozycję idola miejscowych kibiców pracował już Joe Screen. Miał taką jawkę, na której – gdzie nie pojechał – walił komplety punktów, okraszając wyniki rekordami toru. Pewnego razu poinformował, że kończy z jawą i przywozi sobie GM-a. No i sępy się rzuciły, a trzeba wiedzieć, że Joe nie zabierał motocykla ze sobą, maszyna cały czas stała w klubie. Pierwszy napalił się Gienek Skupień, więc, na jego prośbę, zadzwoniłem do Screena.

– Ile byś chciał, by Gienek mógł się przejechać? – zapytałem.

– Postawi jedno piwo i niech sobie jeździ – zaproponował Screen. Całkiem zdrowy układ.

Po dwóch nieudanych biegach Skupień rozbierał już motocykl, zachodząc w głowę, jak to możliwe, że Anglik nie robił przy nim prawie nic, a tylko zadzierał nogę i wygrywał. Kazałem to wszystko skręcać z powrotem, a nieco później w klubowej restauracji Screen wytłumaczył Gienkowi, w czym rzecz. Mianowicie narysował na serwetce motocykl żużlowy, obok zawodnika i wziął to wszystko w kółko.

– Motocykl będzie jechał, ale tylko razem z tym człowiekiem – wyjaśnił.

W ten sposób obalona została kolejna sprzętowa legenda.

CDN

MAREK CIEŚLAK, WOJCIECH KOERBER

Książkę można nabyć przez internet – m.in. na stronie www.empik.com, a także na www.labotiga.pl – w księgarni internetowej krakowskiego wydawnictwa SQN.