Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jak już wszyscy wiedzą, w tym roku nie odbędzie się Grand Prix Australii, które wieńczyć miało zmagania o tytuł indywidualnego mistrza świata Anno Domini 2019. Nie wiemy oczywiście, czym tak naprawdę fakt ten jest spowodowany. Oficjalne doniesienia na ten temat są bardzo enigmatyczne. Niezależnie jednak od prawdziwej przyczyny to bardzo smutne, wskazuje bowiem po pierwsze na marginalizację sportu żużlowego, po drugie potwierdza, że cykl Grand Prix nie spełnia założeń, dla których ponad dwie dekady temu był powoływany.

Jak bowiem nie mówić o marginalizacji żużla, w sytuacji, w której rundy mistrzostw świata nie udaje się zorganizować w kraju, który w tym sporcie odgrywał i odgrywa wciąż znaczącą rolę? Oczywiście wiadomo, że to rola specyficzna, a tacy ludzie jak Chris Holder czy Jason Doyle znani są być może bardziej w Polsce, niż w swojej ojczyźnie. Ale Australijczycy są, w wąskim gronie zawodników uprawiających ten sport, nacją znaczącą. Jeżeli więc nie da się mimo tego zorganizować u nich jednego w sezonie, porządnego turnieju rangi mistrzostw świata, z udziałem elity zawodniczej, to jest to smutne i zastanawiające. Klęska organizacyjna, bo nazywajmy rzecz po imieniu, to jeszcze jeden dobitny przykład, że formuła cyklu nie tylko nie rozwija się, ale po prostu się zużywa.

Nie zamierzam w tym miejscu toczyć bojów o powrót do jednodniowych finałów Indywidualnych Mistrzostw Świata. Udowadnianie, że jest to lepsze wyjście od całorocznego cyklu Grand Prix, przypomina dysputę o wyższości Wielkanocy nad Świętami Bożego Narodzenia. Zresztą pewnie większość kibiców kręciłaby nosem, gdyby im Grand Prix zabrać.

Z tymi turniejami jest jak z niedzielnymi obiadkami u cioci. Bywają nudne, dania z reguły te same i coraz mniej wykwintne, czasem gospodyni zaskoczy deserem. Mimo wszystko jednak, cała rodzina melduje się jak na rozkaz. Raz, że wypada, a dwa, że zdążyła się przyzwyczaić. A przecież przyzwyczajenie to, jak mądrzy ludzie zauważyli, nasza druga natura.

Raz na dwa tygodnie więc siadamy przed telewizorem, przyzwyczajeni do sobotnich spektakli. Chociaż psioczymy często na poziom, brak ekscytujących wyścigów i sytuacji. Potrafimy się zatem ekscytować dosłownie wszystkim. Spięcie na torze, werbalna wymiana uprzejmości pomiędzy zawodnikami, głupkowaty komentarz eksperta telewizyjnego, urastają do rangi wydarzenia. A jak jeszcze trafią się ze trzy, cztery dobre biegi na turniej, gotowi jesteśmy piać z zachwytu.

Tymczasem Grand Prix wprowadzono w połowie lat 90. minionego stulecia po to, aby żużel nabrał wiatru w żagle. Zdobył nowe rynki, kraje, wydobył się z niszy, do której niebezpiecznie zaczął wpełzać. Miał być więc wielki świat, porównywalny do Formuły 1. Dubaje, Paryże, Bóg jeden wie, co jeszcze. Tymczasem nie dosyć, że Grand Prix nie spowodowała i już raczej nie spowoduje eksplozji zainteresowania speedwayem, to jeszcze u boku cyklu, żużel spokojnie sobie dogorywa w wielu krajach. Obiadku u cioci z antypodów w tym roku zatem nie będzie, a nad resztą biesiady rodzinka będzie musiała się naprawdę dobrze zastanowić. Może to już ostatni moment, bo za chwilę ze stołu nie będzie co zbierać…

ROBERT NOGA