Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„Puzon” to pięciokrotny finalista Drużynowych Mistrzostw Świata, gdzie wraz z reprezentacją Polski zdobył  3 złote (1965, 1966, 1969) i jeden srebrny medal (1967). Nie, nie. Nie idzie o wychowanka „Apatora”. To pseudonim wybitnego zawodnika i znakomitego trenera, urodzonego w 1938 roku, Andrzeja Pogorzelskiego.

Skąd ów przydomek? Gdy skończył 19 lat, wrócił z rodzinnego Leszna do Gniezna, gdzie zaczynał przygodę ze speedwayem. Prezesa Startu nazywano wówczas „Puzonem”. Był to niski, krępy, starszy mężczyzna, zaś  Pogorzelski, taki szczypiorek, zamieszkał w domu sternika, przez co koledzy nazwali go „Puzoniątkiem”. Z czasem pan Andrzej wydoroślał, nabrał tężyzny i tak stał się pełnoprawnym Puzonem.

Ale po kolei. Zanim Andrzej Pogorzelski trafił na tor, był w seminarium duchownym w Gnieźnie, do którego wysłali go rodzice. Długo jednak tam nie pobył. Jak sam wspominał w rozmowie z Robertem Borowym przez… kobiety i celibat.

– Pewnego dnia wyskoczyłem z dwoma kolegami do kawiarni i tam zostaliśmy nakryci przez przeora. Kłopot w tym, że byliśmy w towarzystwie dziewczyn i wyleciałem z seminarium – wyjaśniał późniejszy „Puzon”.

Bał się wracać do rodzinnego Leszna. Wolał pójść do starszego brata Teodora, który był mechanikiem żużlowców Startu. Ten go przygarnął i zaproponował, żeby spróbował pojeździć na żużlu.

– Wcześniej nawet nie siedziałem na motocyklu, nie miałem też prawa jazdy – wspominał Pogorzelski. – Spróbowałem i nieźle mi poszło. Prezes klubu wymyślił, że skoro nie mam skończonych 18 lat i prawa jazdy, będę jeździł pod innym nazwiskiem. I tak zostałem Władysławem Ryczkowskim.

Taki zawodnik był oczywiście w klubie, ale akurat nie mógł startować, bo leczył kontuzję. Miał jednak licencję i to było najważniejsze. Pewnego dnia do Gniezna przyjechał ojciec i zobaczył syna na torze. Zrobiła się z tego awantura, ale jakoś sprawa rozeszła się po kościach. Jak skończył 18 lat, Andrzejek wrócił do Leszna. Tam zdał licencję.

W 1962 roku przeniósł się do Stali Gorzów, która awansowała do ekstraklasy. Szybko robił postępy. Stał się etatowym reprezentantem Polski. W latach 1965-66 i 1969 trzykrotnie był w ,,złotej drużynie’’.

Szczególnie ucieszył go pierwszy w karierze, ale nie pierwszy dla Polski, tytuł na niemieckim torze w Kempten. Półfinał strefy kontynentalnej rozegrano w Olching. Tam Polacy zwyciężyli, a pan Andrzej, w czterech wyścigach, dołożył do dorobku drużyny 11 oczek. Co ciekawe, druga eliminacja, rozegrana w Miśni, przyniosła nieoczekiwane rezultaty. Zwyciężyli zawodnicy ZSRR, przed startującym poza konkursem, zespołem … Polski, składającym się z żużlowców Sparty Wrocław. Potem był finał kontynentalny w Ufie. Biało-czerwoni znowu okazali się bezkonkurencyjni, zdobywając 37 punktów, w tym ponownie 11 „Puzona”, awansując do ostatecznej batalii.

Finał to rzeczone, zachodnioniemieckie Kempten, takoż za żelazną kurtyną. Obok Polaków i zawodników ZSRR, startowali bardzo mocni wtedy Szwedzi, z Fundinem, Nordinem i Knutssonem na czele oraz reprezentacja Wspólnoty Narodów. Anglicy wystawiali wówczas ekipę, składającą się ze ścigających się na Wyspach Brytyjskich zawodników, bez względu na narodowość, coś jak dziś pod flagą olimpijską. W zestawieniu owej „Wspólnoty” znalazło się dwóch Anglików, dwóch Nowozelandczyków z Barry Briggsem i najlepszy w zespole… Szkot Ken McKinlay.

Polacy odnieśli cenne zwycięstwo, pokonując faworyzowanych Szwedów. Do złota potrzebnych było 38 oczek, na które złożyli się Andrzej Pogorzelski (11), Andrzej Wyglenda (11), Antoni Woryna (9) i Zbigniew Podlecki (7). Rezerwowy w tych zawodach, Paweł Waloszek, nie wystąpił na torze. Orły pokonały Szwedów (33), Wspólnotę (18) i ekipę ZSRR (7).

– Po zawodach podeszła do mnie młoda, ładna dziennikarka z Radia Wolna Europa i zapytała, czy możemy porozmawiać – wspominał po latach „Puzon”. – Zgodziłem się pod warunkiem, że nie będziemy poruszać tematów politycznych. Tak się jednak nakręciłem, że w pewnym momencie zacząłem opowiadać, jak to pod koniec zawodów cieszyliśmy się, że to Brytyjczycy zdobyli brązowy medal kosztem Sowietów. No i rozpętała się burza. Po powrocie do kraju byłem przesłuchiwany przez Służbę Bezpieczeństwa – przyznał.

Takie to były czasy. Jedyny słuszny ustrój, jedyna słuszna linia przewodniej siły narodu i takie tam. Dziś się uśmiechacie, ale wtedy nikomu nie było do śmiechu, a funkcjonariusze SB bardzo poważnie traktowali swą misję i bardzo wiele mogli. Dość powiedzieć, że dwa lata później, nasz bohater został zawieszony na rok za słaby występ w finale DMŚ w szwedzkim Malmoe. Oskarżono go, iż nie zaprezentował się godnie, jak przystało na reprezentanta kraju. W drodze do finału „Puzon” przywiózł, tradycyjnie, 11 punktów, ale już w decydującym turnieju zaliczył śliwkę. Polacy wywalczyli srebro o 5 oczek za gospodarzami, a Pogorzelskiego uznano winowajcą „porażki”. Przyszedł nowy sezon, był potrzebny reprezentacji, to go związek przywrócił do łask.

Do medalowego dorobku w DMŚ pan Andrzej dorzucił jeszcze dwa krążki z najcenniejszego kruszcu. We wrocławskim finale 1966 Polacy zdeklasowali przeciwników, zdobywając 41 punktów i wyprzedzając drugich żużlowców ZSRR aż o 16 oczek. Pogorzelski pojawił się na torze trzykrotnie, raz dając szansę rezerwowemu Migosiowi. Zdobył 8 punktów. Ostatni raz zawiesił na szyi złoto w Rybniku. To był rok 1969, a zawody najbardziej wyrównane spośród tych, w których „Puzon” startował i zwyciężał. Biało-czerwoni uzyskali 31 punktów i zaledwie o 4 wyprzedzili angielsko-nowozelandzką Wspólnotę Narodów z Briggsem, Maugerem, Nigelem Boocockiem, czy Moore`m. Tym razem pan Andrzej nie błysnął. Na tor wyjechał dwa razy i dorzucił do zdobyczy ekipy 2 punkty (2,0). Łącznie więc w tych rozgrywkach zapisał na swym koncie 4 medale, w tym trzy złote. Jeśli dodamy do tego 3 brązowe krążki IMP, cztery finały IMŚ, czy Złoty Kask 1966, tworzy się pokaźny dorobek, znakomitego zawodnika. To wszystko mimo zawieszeń, jak to po finale w Malmoe, czy w 1970 roku, gdy nie wystąpił w eliminacji IMP z powodu przekroczenia przepisów celnych, po przyjeździe z Anglii.

W 1973 roku powrócił w rodzinne strony i jeszcze przez dwa sezony startował w barwach Unii Leszno. Jego pożegnanie z torem było takie jak cała jego kariera. Niekonwencjonalne. W ostatnim ligowym meczu sezonu 1974 Unia podejmowała Stal Gorzów. W pierwszym wyścigu Pogorzelski przyjechał do mety trzeci. Tuż za nim był jego 18-letni wychowanek z Gorzowa, Marek Towalski.

– Mogłem spokojnie minąć Andrzeja na trasie, ale czułem wobec niego za duży szacunek i po prostu głupio mi było przyjechać przed nim – mówił potem Towalski. – Kiedy zjechałem do parkingu, zebrałem ostre cięgi od chłopaków, bo wszyscy widzieli, że powinienem wygrać. Chwilę potem znowu jechaliśmy i tym razem wyprzedziłem ,,Puzona’’, gdyż nie chciałem ponownie dostać bury. Zjeżdżamy do parkingu, wszyscy mnie poklepują, a po chwili słyszymy, jak chłopacy z Leszna sztorcują swojego weterana za to, że przegrał z takim nowicjuszem jak ja. Było naprawdę ostro – przyznał gorzowianin.

Wysłuchawszy pretensji kolegów, Pogorzelski odwrócił się na pięcie i poszedł do szatni. Tam przebrał się w garnitur i powiedział, że właśnie zakończył karierę zawodniczą. – Jak już mnie młodzi zaczęli mijać, to nie było sensu dalej tego ciągnąć – skwitował decyzję.

Został przy żużlu. Jako trener miał znakomitą rękę do prowadzenia utalentowanej młodzieży i umiejętność dogadywania się z wyżeraczami. W Lesznie, Gorzowie, Gnieźnie, Rzeszowie, czy Toruniu, wszędzie zostawiał dobre wspomnienia i plejadę gwiazd. Jego wychowankami są między innymi Zenon Plech i Roman Jankowski. Dla Apatora zdobył pierwszy w dziejach klubu, brązowy medal DMP.

Jak porównuje obecny speedway z tym, co było Jego udziałem? W rozmowie z 2012 roku tak o tym mówił: – My mieliśmy jeden lub dwa motocykle na całą drużynę. I nikt nie narzekał! Zmienialiśmy jedynie przełożenia. Teraz każdy żużlowiec ma do dyspozycji kilka motocykli i silników. Wyjeżdża na tor i po chwili z niego zjeżdża, by przesiąść się na nowy sprzęt. Zauważyłem również, że obecnie zawodnicy każde swoje niepowodzenie tłumaczą problemami technicznymi. A ja wychodzę z założenia, że to zawodnik wygrywa wyścigi, a nie motor. My jeździliśmy na „osiołkach”, a mimo to potrafiliśmy pokonać dysponujących zdecydowanie lepszym sprzętem Anglików czy Szwedów.

A jakie premie i nagrody przypadły złotym medalistom? – Uścisk dłoni ówczesnego przewodniczącego Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki Włodzimierza Reczka. Mam też sporo wspomnień oraz pucharów, które teraz muszę odkurzać. To były jednak inne czasy. Nasz sukces przeszedł bez echa. Żużel nie był tak popularny jak teraz – mówił pan Andrzej.

No i jeszcze jedna, znamienna dygresja, pochodząca z tego wywiadu. – Mam sporo uwag. Nie jestem zwolennikiem tak dużej liczby obcokrajowców w naszej lidze, którym trzeba płacić ogromne pieniądze. Uważam, że byłoby lepiej, gdy zostały one przeznaczone na szkolenie młodzieży. To zła tendencja. Niestety, jest ona widoczna nie tylko w żużlu. Wisła Kraków, zdobywając mistrzostwo kraju w piłkę nożną, miała w składzie trzech Polaków. Moim zdaniem kluby idą w ten sposób na łatwiznę. Ale to już rozmowa na inny temat – zakończył popularny „Puzon”.

Andrzej Pogorzelski był wujem Stanisława, wieloletniego filaru ekipy z Opola, do którego przeniósł się na początku kariery z rodzinnego Leszna. Największy sukces osiągnął Stanisław Pogorzelski w 1981 r. w Zielonej Górze, gdzie zdobył tytuł Młodzieżowego Indywidualnego Mistrza Polski. W tym samym roku zajął VI m. w rozegranym w Toruniu finale Srebrnego Kasku. Do innych jego znaczących osiągnięć należały m.in. VII m. w końcowej klasyfikacji Złotego Kasku (1989) oraz awans do finału Indywidualnych Mistrzostw Polski (Lublin 1990 – XVI m.). Był też dwukrotnym medalistą Drużynowego Pucharu Polski (1979 – III m., 1980 – II m.). Zmarł 12 stycznia 2004 roku. Tuż przed zbyt wczesnym odejściem (miał zaledwie 46 lat), prowadził w Opolu szkółkę żużlową. – Oddał się całkowicie pracy z młodzieżą, nie ukrywał, że już w przyszłym roku chciałby poprowadzić pierwszy zespół – mówił wówczas Janusz Stepek, wieloletni działacz. – Zawsze skromny, przez lata w cieniu Szczakiela, Raby, Siekierki. Słynął z szarż po bandzie. Był swego czasu nominowany do nagrody fair play, gdy w meczu z Grudziądzem, omijając leżących na torze dwóch rywali, sam doznał kontuzji. – przypominał pan Janusz. Możliwe, że zdolności szkoleniowca odziedziczył Stanisław po wuju Andrzeju.

Narodowy, Marek Cieślak, odkrył zaś jeszcze jeden aspekt popularności Andrzeja Pogorzelskiego. Jak pisał w roku 2015: – Dla mnie to on jest jednym z tych wielkich, co nigdy nie zdobyli tytułu mistrza Polski. Jak na żużlowca był wysoki. Przy tym był bardzo szczupły, miał czarną czuprynę, słowem był kiedyś bardzo przystojnym facetem. Legendy głosiły, że dziewczyny musiały się do niego zapisywać w kolejce do notesu. Swego czasu był pierwszym amantem w Gorzowie, co tylko potwierdza moje słowa o tym, że był przystojny. No, a że cały Gorzów chodził na żużel, to miał wielkie wzięcie. Uwagę zwracała też jego sylwetka w trakcie jazdy. Pięknie jechał. To był taki nowoczesny styl, ciągnął nogę po torze z tyłu motocykla. I miał swojego sobowtóra w drużynie Stali. To był Rysiek Dziatkowiak, który miał podobną budowę ciała. Jak jechali we dwójkę, to tak jakby człowiek dwa klony na torze widział. Dziatkowiak mocno naśladował mistrza Pogorzelskiego, więc byli nie do odróżnienia. Ja pamiętam, jak kiedyś przyjechałem na Srebrny Kask do Gorzowa. To był mój pierwszy wygrany turniej, w dodatku z kompletem punktów. Wtedy Andrzej chodził po parkingu i doradzał. Przed decydującym wyścigiem przyszedł do mnie. Ja już siedziałem na motocyklu, a on mi tłumaczył jakie są możliwe warianty. Mówił co mam zrobić przy wygranym starcie, a co przy przegranym. To mi utkwiło w pamięci, bo moim głównym konkurentem był Rysiek Dziatkowiak, którego trenerem był właśnie Pogorzelski. W tym ostatnim biegu jechałem z czwartego pola i wygrałem, a wszystko co mówił Pogorzelski sprawdziło się – wspominał Cieślak i dodawał: – To był gość z dużą charyzmą, któremu nie dało się wejść na głowę. To był pan Andrzej Pogorzelski. Fajnie się do młodych odnosił, ale umiał trzymać dystans. Trzeba jednak pamiętać, że to jest kawał historii polskiego żużla i jedna z legend lat 60., kiedy byliśmy naprawdę mocni. Pogorzelski w pełni zasłużył na to, żeby mieć swoją tablicę w Gorzowie. Ze Stalą zdobył wiele medali. Miał też nosa jako trener. Ktoś powie, że wszystko jest kwestią materiału, ale nawet z tym najbardziej zdolnym trzeba wiedzieć co zrobić. – zakończył swój wywód Cieślak.

Ot, mądrego to i przyjemnie posłuchać, chciałoby się rzec. A panu Andrzejowi, „Puzonowi”, życzmy zdrowia i pogody ducha na długie jeszcze lata.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI