Zawody w Ukraińskim Równem przyciągają coraz więcej widzów, fot. facebook
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Natchnęła mnie ostatnia rozmowa z „Celą nr 3”. Wspomnienia chłopaków z dzieciństwa o Jancarzu w czerwonej skórze i kilkugodzinnym oczekiwaniu na mecz, to było coś. Pomyślałem wówczas, jaką frajdą dla kibiców w mniejszych ośrodkach była możliwość obejrzenia na żywo, u siebie, największych idoli. Co dawało taką szansę? Przede wszystkim wszelkiej maści eliminacje Kasków (Złoty, Srebrny, Brązowy) oraz IMP, MPPK, czy MDMP.

Czy dziś zawody tej rangi, organizowane przez małe kluby, z udziałem gwiazd i lokalnych matadorów miałyby rację bytu? Warto sprawdzić, inaczej się nie przekonamy, ale według mnie byłaby spora szansa. Ktoś powie „spowszedniało, można wszystkich zobaczyć w TV”. Tylko oglądać speedway w TV, to jak lizać loda przez szybę. Niby to samo, a nie to samo.

Do niedawna wszelkie turnieje, tym bardziej rangi mistrzostw Polski, miały dobrą obsadę i były okazją ożywienia mniejszych ośrodków. Dziś słyszymy, że ryzyko, iż organizatorzy mogą nie dać rady z torem i podobne bzdety. Co to za radocha, obejrzeć w TV Grand Prix na Narodowym, skoro na bilet i wycieczkę stać niewielu, a i na samym stadionie więcej zobaczysz na telebimie? Warto też zauważyć, że część rund odbywa się na terenie małych właśnie klubów, na słabych torach i stadionach i tu, o dziwo, nikt nie protestuje, że światowe święto jak dożynki, arena na wsi, a organizatorzy nie sprostali. Do tego poruszana już kwestia dzielenia się zyskami przez FIM i BSI. Dlaczego nie wrócić do starych, dobrych wzorców? MŚP czy DMŚ w sprawdzonej formule, począwszy od eliminacji, byłyby znakomitą okazją odrdzewienia zapomnianych żużlowo miejsc i krajów, a środki na ten cel można i należy wręcz wypracować z zysków cyklu GP, uszczuplając nieco dochody rzeczonej BSI.

Opowieści Armando Castagny o żużlowej lidze mistrzów mają tyle samo wspólnego z realiami, co przysięga prostytutki, że jest dziewicą. Kto miałby w niej startować? Ile mamy liczących się lig? Jak podzielić gwiazdy między mistrzami poszczególnych krajów, skoro startują we wszystkich ligach i może się zdarzyć, że ten sam idol będzie liderem wszystkich czterech finalistów? Po co więc te bzdury kolportować ustami ważnego przedstawiciela FIM? Lepiej i skuteczniej byłoby wrócić do dobrych metod, sprawdzonych w boju i uruchomić na powrót, na początek MŚP i DMŚ. Speedway Best Pairs odpada, bo to turniej o nic, a zawodnicy nikogo nie reprezentują. Kibiców rajcuje jedynie jeśli „nasi” leją „tamtych”. Tylko muszą to być nasi, a nie dziwaczny „Orlen Team”, walczący z „Lotos Team”, do tego z żużlowcami dwóch różnych nacji w jednym zespole, a tak to best wyglądało – nie dziw więc, że poległo.

Ruszając na nowo z eliminacjami MŚ można odkurzyć na początek kilka zapomnianych krajów, z pojedynczymi pasjonatami i w ten sposób powalczyć o całą dyscyplinę. Wystarczy nieco finansowego i organizacyjnego wsparcia, a publika na Węgrzech, w Estonii, na Ukrainie, Bałkanach, we Włoszech, czy Czechach, Francji lub Norwegii połknie imprezę jak pelikan rybkę i o frekwencję nie będzie trzeba się martwić. Przy tym jeden lokalny matador z urzędu w stawce i mamy murowany sukces. Tylko trzeba chcieć pomóc szczęściu, zakasać rękawy i zabrać się do uczciwej roboty, zamiast mamić wyimaginowaną ligą mistrzów kiedyś tam, „jak Bóg da, a partia pozwoli”, jak się to mawiało jeszcze niedawno.

Węgierscy organizatorzy z Nagyhalász udowodnili, że podołają organizacji imprezy rangi mistrzowskiej

Przy tej okazji warto także, to już z perspektywy PZM, pomyśleć o młodzieży. Mamy niewielu chłopaków po licencji, a ci którzy są, łatwo mogą się zniechęcać brakiem możliwości startów i rywalizacji. Pierwszy sort nie musi się ścigać, bo ma gdzie, ale już zaplecze… Były czwórmecze międzynarodowe, wcześniej cykl o „Puchar Pokoju i Przyjaźni” motywujący ówczesne demoludy, dlaczego nie zainwestować znowu? Młody zawodnik tzw. drugiego rzutu z Polski, gdyby miał okazję pościgać się z rówieśnikami z Danii, Szwecji, Anglii, Niemiec, czy skądkolwiek, nie tylko u siebie. Ale też poznać tamtejsze tory, miałby potężny zastrzyk adrenaliny oraz motywacji i z pewnością nie zrezygnowałby łatwo z możliwości jazdy z orzełkiem na plastronie. Nasi by się rozwinęli, a przy tym uchronili kilka zagranicznych obiektów przed niebytem. Podobno mają talent na Ukrainie, tylko gdzie on ma się rozwijać? Tutaj kilka razy w roku miałby szansę, by się pokazać.

Zatem do dzieła FIM, PZM i BSI. Zamiast wymyślać dlaczego się nie da, pomyślcie jak to zrobić. Zamiast zaś robić cokolwiek zamiast Węgrów, Ukraińców, Norwegów, czy innych, zróbmy coś sensownego u nich i z nimi. Trochę dobrej woli, kilka drobnych z GP i karuzela zacznie się kręcić, a speedway zyska nowe-stare ośrodki, kraje, do tego tamtejszych kibiców, a z czasem również jeździeckie talenty.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI