Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jeszcze niedawno ekscytowaliśmy się sukcesami rodaków w, jak to współcześnie zwykło się określać, niszowych dyscyplinach sportu. Wszyscy znali osiągnięcia i nazwiska naszych bojerowców, kibice z pamięci i na wyrywki przytaczali triumfy Waldemara Marszałka w wyścigach łodzi motorowych, a nieco później emocjonowali się wyczynami „Pudziana” i rodzimych strong manów.

Szkopuł w tym, że wszystko to były konkurencje niszowe właśnie i, poza Polakami, niemal nieznane kibicom na świecie. Nawet transmisje w krajowej TV nie pomagały w szerszym rozpropagowaniu, niewątpliwie spektakularnych sukcesów.

Współcześnie mamy podobnie. Eurosport raczy nas czasem, dla urozmaicenia, choćby „mistrzostwami” w cięciu drewnianych bali na czas, bowiem te sponsoruje znany producent pilarek, co zapewne nie pozostaje bez wpływu na obecność owych transmisji właśnie w tej stacji. Mamy też czasem możliwość przeżywania nie lada emocji przy zawodach darta, zamiataniu lodu przed pędzącym kamieniem (curling), czy wyścigach psich zaprzęgów. Speedway ostatnio doszlusował do tego grona, znanych i podziwianych, tyle że lokalnie i na niewielkim obszarze, dziedzin sportowej rywalizacji. Nisza co się zowie, choć bez znanego producenta pilarek, który mógłby sfinansować transmisje telewizyjne.

Czy musiało do tego dojść? Pewnie nie. Minęło kilkadziesiąt lat i z popularnego sportu motorowego o zasięgu wykraczającym daleko poza Europę, stał się speedway wersją spakowaną do WinRaR-a. Niewielu zawodników, skąpo z krajami, czołówka coraz bardziej geriatryczna, sprzęt specyficzny i produkowany na zasadzie warsztatu przy domu w garażu, nie zaś światowej marki, do tego znacznie droższy niż niedawno. Różowo to nie wygląda. Światowe rozgrywki uszczuplone do GP i nawet DMŚ nie wytrzymało „promocji” przez FIM. Do tego zawodników mało, więc wszędzie obsada niemal identyczna. A miało być tak pięknie.

Adorjan, Kocso, Body, Petrikovics, Hajdu, Tyhanyi to tylko kilku wybitnych Węgrów. Kraj ten zniknął z żużlowej mapy. Identycznie Moksunen, Tyrvainen, Kopponen, Laukanen z zapomnianej Finlandii. Gunnestad, Kyllingstad, Holta, czy Sverre Harrfeldt to Norwegia. Riss, Laush, Muller, Maier, Hack, Wolter, dogorywający wiekowo Smoliński, Woelbert to staczający się po równi pochyłej Niemcy. Potęga z demoludów: Matousek, Stancl, Kasper, Jan i Vaclav Vernerowie, Vandirek, Milik senior. Póki Java produkowała i skutecznie konkurowała na rynku z Weslakem, Goddenem i GM-em, dawali radę. Ostatni dobry wysyp minął wraz z upadkiem fabryki. Stancl jr, Svab, czy Kral zdążyli się załapać przed zmierzchem, nawet do ligi angielskiej. Jeden Milik we Wrocławiu wiosny niestety nie czyni.

ZSRR się rozpadł i tamtejszy żużel także. Mieli przecież medalistę MŚ Plechanowa i plejadę solidnych jeźdźców ze Starostinem, Kurguskinem, Trofimowem, Saitgariejewem, Korolewem, Marko, Fajzulinem i kilkoma innymi. Obecnie dają radę ci, którzy zahaczyli się w Polsce, bo Rosja to rozległy kraj, a przy aktualnej kondycji rodzinnych finansów i ogromnych odległościach między jeszcze dogorywającymi ośrodkami, praktycznie ligi nie sposób prowadzić. Niedawno jeszcze ścigali się Darkin, czy Erosin, bazując u siebie w domu. Teraz to mało realne, by którykolwiek z potencjalnych następców mógł powtórzyć podobną drogę. Ratunkiem przenosiny do Polski.

Makaroniarze, mimo Castagny w FIM-ie, także odchodzą w niebyt. Był rzeczony Armando, ale też Dal Chielle, Furlanetto, Dalla Vale i kilku innych, zupełnie niezłych riderów. Były tory i prężne ośrodki, na czele z Lonigo, dziś sporadycznie ożywającym, najczęściej przy okazji światowej imprezy mniejszej rangi, bądź z rzadka, turnieju GP. Było kilku przyzwoitych Bułgarów i fajne miejsca do ścigania tamże. Przewijali się Francuzi, Austriacy, Holendrzy. Spoza Europy zniknęła przede wszystkim Nowa Zelandia z historycznymi tytułami Maugera, czy Briggsa, by nie wymieniać wielu jeszcze zapisanych złotymi zgłoskami. Potem już tylko Mitch Schirra, Mark Thorpe i Tony Briggs, który teraz kasuje za dmuchawce i jest ustawiony do końca… żużla. Amerykanie stanęli na skraju przepaści, bo sam Hancock długo już, mimo całej sympatii, nie pociągnie i za chwilę, jak mawiał towarzysz Gomułka, „zrobią wyraźny krok w przód.”

Organizowanie towarzyskich czwórmeczów młodzieżowych Polska, Dania, Szwecja plus ktoś czwarty, było na porządku dziennym i nie stanowiło trudności nazbieranie czterech krajów uczestników i pięciu z rezerwowym) solidnych zawodników z każdej nacji. Oprócz „świętej trójcy” pojawiali się, jako czwarty do brydża, Finowie, Niemcy z RFN, czy Norwegowie. Dla kibiców w mniejszych ośrodkach polskiego żużla możliwość obejrzenia w akcji przyszłych gwiazd także była solidną zachętą, by zawitać w znaczącej liczbie na stadiony. Ale to także lata temu.

Co zostało? Trzy przyzwoite ligi na świecie (Polska, Szwecja, Wielka Brytania). Kilka ledwie jakoś sobie radzących, z naciskiem na „jakoś”, bo trzy, czy pięć drużyn, kleconych na zasadzie dwóch naszych, co z motocykla nie spadną, do tego weteran z wykopalisk i ze dwóch obcych mniejszego kalibru nie zrobi furory i rynku nie zawojuje. Zatem dramat, zmierzch, katastrofa. Do tego jeszcze nasza ekstralipa zamiast pomóc, wbija gwóźdź do trumny, ograniczając liczbę lig dla gwiazd i jadąc w piątki. Genialne!

Jeśli tendencji, przy współpracy wszystkich zainteresowanych, na czele z FIM-em i federacjami krajowymi, nie zaczniemy rozumnie i bez pośpiechu, acz systematycznie odwracać, to za chwilę zostanie nam oglądanie starych albumów z pożółkłymi fotografiami, bądź jak kto woli, przeglądanie zapomnianych plików. Inwestycje, promocja, ograniczenie kosztów, zwiększenie dostępności, marketing, ożywianie znanych a zardzewiałych miejsc. Krótko mówiąc, ekspansja. Światowa, szeroko zakrojona, przemyślana i roztropna. Jeśli speedway trafi do rzeczonego Eurosportu choćby, to niech początkowo będzie dla Francuza, czy Hiszpana jak te przysłowiowe zawody drwali. Jeśli zaś ich wciągnie, to chwała Najwyższemu. Na koniec zaś najważniejsze. Niech nikt nie oczekuje cudów w ciągu roku czy kilku sezonów. Żużel niszczono i nadal się niszczy, systematycznie od przynajmniej trzydziestu lat. Jeśli mamy go naprawić, to także musi trochę potrwać, wszak nie od razu Kraków zbudowano.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI