Krzysztof Kuczwalski, swego czasu duży talent w Apatorze Toruń.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ostatnio na naszych łamach pojawiła się barwna historia Macieja Jaworka, opisana wiernie, z pozycji odczuć i uczuć człowieka, nie zawodnika. Nie przeczę, zmobilizowało mnie to, by przypomnieć o kilku jeszcze czynnych w tamtej chwili lub już wtedy byłych żużlowcach, którzy postanowili znaleźć szczęście tam gdzie, jak sądzili, wszystko było łatwiejsze i bardziej kolorowe od szarej rzeczywistości PRL-u.

Na początek warto uświadomić młodszym kibicom, że podróżowanie w mrocznych czasach żelaznej kurtyny nie było tak proste i oczywiste jak współcześnie. Paszporty obowiązywały każdego i niemal do każdego kraju, przeznaczone zaś były tylko dla wybranych. Jedyny transatlantyk „Stefan Batory” żegnany był przed rejsem, jak zmarły w ostatniej drodze. Bo i tak zazwyczaj się to kończyło. Podróżnicy nie wracali. Naturalnie obok paszportu, należało wykazać się też zaproszeniem od członka rodziny stamtąd, najlepiej właściwego pod kątem pochodzenia i poglądów. Tylko Kargul z Pawlakiem, nie tylko sami wrócili zza Oceanu, ale przywieźli jeszcze ze sobą imigranta. W realiach PRL pasażerowie „Batorego” kupowali bilet w jedną stronę, mimo iż mieli powrotny, zaś by wyjechać „na Zachód” trzeba było co najmniej „porwać” samolot i lądować na słynnym „Tempelhof” – lotnisku w Berlinie Zachodnim, zatem na terytorium RFN, żartobliwie nazywanym naszym krajowym portem lotniczym, tyle tych „porwań” wówczas notowano. Samym wyjeżdżającym do śmiechu nie było. O „tamtym” życiu nie wiedzieli nic. Ot tyle ile propaganda i cenzura pozwoliły pokazać w TV (był tylko jeden, potem dwa programy państwowe), a pokazywała owa telewizja zwykle jedynie nieszczęścia, burze i gradobicia, by jeszcze bardziej zniechęcić potencjalnych turystów. Listy cenzurowano. Internetu nie było, telefony na podsłuchu, stacjonarne z zamawianymi rozmowami. Takie mroczne czasy.

Sportowcy mieli generalnie lepiej od przeciętnych Polaków. Oni jeździli po świecie w miarę swobodnie. Choć nawet speedway notował przypadki, gdy taki Marian Rose nie wystąpił w finale IMŚ na terenie Wielkiej Brytanii, bo… nie załatwiono mu w porę wizy. Tak czy siak widzieli więcej i wiedzieli więcej. Niektórzy zaś mieli nawet przygotowane pewne zaplecze, najczęściej u starych znajomych z czasów kariery, bądź pobytu w ramach startów dla reprezentacji, gdzie po wyjeździe, zwanym wówczas „ucieczką” dla potrzeb propagandy, mogli liczyć na „punkt zaczepienia”. Jedni wyjeżdżali więc w trakcie kariery, będąc czynnymi sportowcami, inni ruszali w świat po zakończeniu ścigania, szukając lepszego życia.

W USA zmarł Zygmunt Pytko z Tarnowa. Pytko był nie tylko wieloletnim liderem Unii Tarnów, ale także pierwszym żużlowcem z Jaskółką na plastronie, który wywalczył złoty medal Indywidualnych Mistrzostw Polski w 1967 roku w Rybniku, zostawiając w pokonanym polu faworyzowanych gospodarzy. Rok później zajął drugie miejsce w cyklu turniejów o Złoty Kask. W swojej sportowej karierze dwukrotnie w latach 1968–1969 dochodził do finałów kontynentalnych Indywidualnych Mistrzostw Świata. W rozgrywkach ligowych godnie reprezentował drużynę tarnowską, kilkakrotnie będąc powoływanym na mecze reprezentacji Polski. Przez całą długą i bogatą karierę pozostał wierny tarnowskim barwom.

Pytko do Stanów wyjechał po zakończeniu sportowej przygody. Założył firmę transportową, tę potrafił z czasem sukcesywnie rozwijać. Organizował też w Chicago, bo gdzież by indziej niż w popularnym „Jackowie”, fan klub tarnowskiego speedwaya „Jaskółka”. Zmarł za kierownicą swej ciężarówki, przedwcześnie, bo mając 59 lat. Zbyt długo wolnością się więc nie nacieszył.

Inny bohater żużlowego owalu, pochodzący z Rybnika, przez lata stanowiący podporę bydgoskiej Polonii, Henryk Glucklich zakończył życie w Niemczech. Jak sam mówił kilka lat temu: – To było w 1995 roku. Zdecydowałem się na wyjazd, bo tak mnie traktowano w Polonii Bydgoszcz. Nie zapraszano mnie na zawody, nie mogłem wejść do parkingu. Byłem traktowany po macoszemu i postanowiłem wyjechać, poszukać lepszego miejsca do życia. W Niemczech nauczyłem się kłaść kafelki, remontowałem mieszkania, robiłem generalne remonty. Tak dorobiłem się w Niemczech renty.

Pierwszy z lewej Henryk Glucklich.

Pan Henryk, nawet po latach, miał duży żal do Polonii: – Niedawno wszyscy byli odznaczeni. Jan Malinowski, tak jak ja, przebywa za granicą. On został zaproszony na klubową fetę. Były ordery, nie ordery. Mnie napisano, że mam dostać, ale potem usłyszałem, że nic nie dostanę, bo mieszkam za granicą. Można mieć przecież dwa obywatelstwa. Ale odstąpiono od udekorowania mnie.

Także w Niemczech przebywał i zmarł inny lider bydgoszczan, Bolesław Proch. Rodem z Zielonej Góry, przez Gorzów trafił do Bydgoszczy. Zycie zakończył 7 lat temu. Jak znalazł się w Niemczech? W 1987 roku bydgoska Polonia wybrała się na towarzyski mecz do Holandii. Proch wybrał wolność i tam został nie wracając z kolegami do kraju. Jak się później okazało, przed wyjazdem popularny Bolek sprzedał swoje mieszkanie w Bydgoszczy i postanowił zamieszkać w Niemczech, wraz z teściem, gdzie podjął pracę rehabilitanta w szpitalu i zakończył swoją żużlową karierę. Proch jako sportowiec był uparty: – Nie poddawałem się nawet po niepowodzeniach, dużo pracowałem by osiągnąć cel. Miałem takie sportowe zacięcie. Mówią, że byłem niepokorny? Pewnie jest w tym trochę racji, ale w sporcie właśnie tacy dochodzą do wielkich rzeczy – mówił w 2009 roku w rozmowie z pomorska.pl pan Bolesław. Proch chorował na serce. Miał 60 lat gdy umarł.

W Kanadzie przyczółek znalazł klan Słaboniów. Robert trafił do ligowego zespołu Sparty Wrocław dwa lata po tym, jak swoją karierę zakończył jego ojciec Adolf, czyli w roku 1973. Po udanym debiucie szybko zadomowił się w składzie wrocławskiej drużyny, na stałe, do roku 1982 będąc najsilniejszym punktem zespołu, szczególnie w chudych dla klubu sezonach. Ostatnie swoje dwa lata startów spędził w lubelskim Motorze, po czym wyjechał z Polski. Wrócił kilka wiosen później, przywożąc ze sobą z Kanady syna Krzysztofa, będącego trzecim żużlowym pokoleniem w rodzinie Słaboniów. Robert jest z tej trójki najbardziej utytułowanym zawodnikiem. W roku 1979 był finalistą IMŚ w Chorzowie, gdzie zajął piętnaste miejsce. Został też powołany na finał DMŚ w tamtym sezonie, na torze White City w Londynie Polacy nie zdobyli jednak medalu. Lepiej się spisywał w krajowych rozgrywkach. Trzy razy stawał na starcie finałów IMP, zdobył 2 brązowe medale (1978 i 1979 na stadionie w Gorzowie). W finałach MPPK wywalczył dwa tytuły wicemistrzowskie: w roku 1975 w Lesznie i w następnym sezonie w Gdańsku, a w roku 1978 w Chorzowie zdobył brązowy medal. Był pięć razy w finałach Złotego Kasku, w latach 1979 i 1980, w obu przypadkach był to cykl turniejów, zdobył to cenne trofeum.

Występował też w finałach MIMP i Srebrnego Kasku, wielokrotnie bronił narodowych barw w meczach międzypaństwowych. Jego syn w latach 1998, 1999, 2001 i 2002 wystąpił w finałach Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów, za każdym razem reprezentując Kanadę i występując jako Chris Słaboń. Najlepszy wynik w tych rozgrywkach osiągnął w 2001 r. w Peterborough, gdzie zajął IV miejsce. Był również trzykrotnym (1998, 2001, 2002) finalistą MIMP, w 2001 r. zdobywając w Częstochowie srebrny medal. Dwukrotnie stawał na podium turniejów o Brązowy Kask (Toruń 1999 – III m., Leszno 2000 – II m.). W 2005 r. zajął III m. w rozegranym w Rybniku finale Złotego Kasku. W 2006 r. jedyny raz w karierze wystąpił w finałowym turnieju o Indywidualne Mistrzostwo Polski, zajmując w Toruniu XVI miejsce. Krzysztof uznał jednak, że w żużlu kariery nie zrobi i ostatecznie zawiesił kevlar na kołku wracając do Kanady.

W połowie lat osiemdziesiątych propaganda PRL mocno i negatywnie opisywała spektakularne „ucieczki” czynnych zawodników. Jednym z napiętnowanych był Andrzej Marynowski.  Licencję żużlową zdobył w 1973 roku w barwach Wybrzeża Gdańsk, reprezentując ten klub do 1983 roku. Największy sukces w rozgrywkach z cyklu DMP odniósł w 1978 roku, zdobywając srebrny medal. W 1984 roku wyemigrował do Niemiec i przyjął niemieckie obywatelstwo. Jako Andreas Marynowsky startował w latach 1987, 1988 i 1989, w eliminacjach indywidualnych mistrzostw świata dla RFN. Chociaż owo sformułowanie „wyemigrował” nie ma nic wspólnego ze zwyczajnym, współczesnym wyjazdem, jak na szkolną wycieczkę. Wtedy, by wyemigrować, należało przyjąć, że zamykasz za sobą drzwi na zawsze.

Marynowski kontynuował karierę, zdobył obywatelstwo nowej Ojczyzny i miał szczęście wrócić do kraju, spotkać z bliskimi, choć nie było to proste, a najbliższym mocno utrudniano kontakt, inwigilując rodzinę „uciekiniera”. „Na pochodzenie”, to była jedna z częstszych podówczas metod wyjazdu do Niemiec. Propaganda pokazywała emigrantów jako ostatni gatunek, najpodlejszych ludzi bez honoru i godności, którzy za kilka marek pojechali czyścić buty najeźdźcom i hitlerowcom, bo trzeba wiedzieć, że wciąż jeszcze próbowano takich wojennych nawiązań używać.

Tak właśnie opisywano „ucieczki” opolan. Alfred Siekierka, rocznik 1955 i Jacek Goerlitz 1954. Goerlitz przez pierwsze lata swojej kariery startował w Śląsku Świętochłowice. W 1976 roku zasilił występującą wówczas w najwyższej klasie rozgrywkowej ekipę opolskiego Kolejarza. W Opolu spędził niepełne sześć sezonów, będąc solidnym punktem drużyny, a w 1979 roku nawet jej liderem. Kibice w Opolu na długo zapamiętali przede wszystkim jego efektowny styl jazdy. W 1981 roku, wraz z Alfredem Siekierką, wywalczył brązowy medal dla Kolejarza Opole w rywalizacji o Mistrzostwo Polski Par Klubowych. Rok 1981, stan wojenny, był jego ostatnim sezonem startów w polskiej lidze. Jak wielu innych mieszkańców Opolszczyzny, wyemigrował wówczas do Republiki Federalnej Niemiec. Tam kontynuował starty, jako Jochen Goerlitz. Udało mu się nawet wywalczyć brązowy medal w rozgrywkach Bundesligi sezonu 1981 z MSC Olching. Siekierka z kolei był jednym z czołowych zawodników opolskiego Kolejarza na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Należał do grona wyróżniających się juniorów w kraju. W połowie 1982 roku wyemigrował do Republiki Federalnej Niemiec, przerywając dobrze rozwijającą się karierę. Był wówczas w wysokiej formie. Z nim w składzie opolanie zapewne zdobyliby drugi w historii medal DMP, Kolejarz przegrał brązowy krążek małymi punktami.

Krzysztof Kuczwalski jako zawodnik…

No i najświeższy obrazek. Key-Key czyli Krzysztof Kuczwalski. Były zawodnik Apatora, po zakończeniu kariery próbował na taksówce, potem pomagał kolegom z toru, Krzyżaniakowi, czy Jagusiowi, był też w boksach najmłodszych adeptów. Ostatecznie zdecydował wyjechać do Skandynawii i tam zdaje się zakotwiczył na dobre. Pupil Janka Ząbika miał papiery na kawał grajka, co sprawiło że nie spełnił szczególnie własnych oczekiwań, tego nie wiem. Po życiu sportowym, przez pewien czas próbował „przy żużlu”, jednak owa Skandynawia, zdaje się wyszła Key-Keyowi na dobre. On wszakże nie musiał już zmagać się z rozbudowaną biurokracją PRL. Zdobywać paszportu, wizy, środków na podróż. Nie musiał mordować się z myślami i pożegnaniem najbliższych, z dużym prawdopodobieństwem, że na zawsze, jak jego poprzednicy. Miał teoretycznie łatwiej, choć wyjazd zawsze był, jest i będzie wyzwaniem. Szczególnie, gdy jesteś tak zdesperowany, że przyjmujesz, iż nigdy nie będziesz mógł wrócić do korzeni, a mimo to ruszasz w nieznane, nieco na „wariackich papierach”, ryzykując sprowadzenie kłopotów na barki pozostawionych w kraju najbliższych. Tak to bowiem wyglądało w czasach PRL-u.

…i jako mechanik.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI