Dariusz Śledź.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jest ich sporo na rynku. Najpierw trenerzy. Ząbik, Cieślak, Chomski, Żyto, Staszewski, Baron, Śledź, Kempiński, Kuciapa, czy Burza wciąż prowadzą drużyny, bądź szkolą młodzież. Teraz menago. Gajewski, Frątczak, Dankiewicz, Kryjom, Wojciechowski, bądź Ruszkiewicz, to zazwyczaj ludzie z przedrostkiem „były”.

Co łączy szkoleniowców? Żaden nie był wybitnym zawodnikiem, z osiągnięciami na skalę światową, lecz w czasach kariery, mozolnie piął się po szczeblach wtajemniczenia, sukcesywnie i konsekwentnie budując wynik. Czasem dołożył do tego praktykę, w będącej wówczas mekką speedwaya, lidze angielskiej. Jednak mistrzem świata, ba, nawet Polski, ani jeden nie został. Chęci do pracy, często tytanicznej, nie można odmówić żadnemu, takoż zaangażowania, czy pasji. Z talentem bywało gorzej. Tego zwykle Bozia nie dała aż tyle, by błyszczeć. Jedni startowali do emerytury, inni zniechęcali się po kontuzjach, bądź przegrywali rywalizację o miejsce w składzie i szukali nowej formuły spełnienia się w żużlu. Trenerami są jednak dobrymi, jeśli nie znakomitymi.

Co sprawia, że potrafią nauczyć jazdy od podstaw, a potem pomagają skutecznie pokonywać wiraże, te żużlowe i życiowe? Pewnie najmocniej własne doświadczenia, z czasów kariery zawodniczej. Kiedy obowiązywały jeszcze centralne przydziały sprzętu, rajder drugiej linii, albo doparowy jak kto woli, a takimi zazwyczaj byli, musiał bić się o dobry silnik, bądź motocykl. Często przychodziło im dobijać fury po liderach i na nich próbować przekonać do siebie szkoleniowca drużyny. Ci młodsi z tego grona, wcale nie mieli łatwiej. Ten słabszy, mniej eksponowany, z trudem znajdował, o ile w ogóle, wsparcie sponsorskie, od którego zależała jakość i ilość posiadanego sprzętu. A bez klamota żegnaj wyniku. I kółko się zamykało. Wszyscy jednak byli konsekwentni w dążeniu do celu i realizowaniu pasji. Pokonywali mnożące się trudności, przeszkody brali z uśmiechem, poznawali kolejne etapy jeździeckiego wtajemniczenia, niczego jednak nie dostawali za darmo, w prezencie od losu. Dzięki temu zdobywali wiedzę od podstaw i stopniowo, etapami. Ich bardziej utalentowani koledzy często nie doceniali swych możliwości, bo te „spadły im z nieba”. Z takim bagażem przeżyć, walki i upokorzeń łatwiej im teraz rozumieć podopiecznych. Potrafią też wskazać drogę, skorygować błędy, pomóc pozbyć się złych nawyków. Cierpliwie i życzliwie, pomni własnej, wyboistej drogi i faktu, że szczytu, mimo poświęceń, nie udało się osiągnąć. Jedno, czego nie mogą przekazać, to „to coś” od Boga. Tej iskry, talentu, nazywajcie jak wam wygodnie. Oni też tego nie mieli, zatem coś, co innym przychodziło łatwo i bez wysiłku, z uśmiechem na twarzy, im nie było dane.

Był też czas, że nastała w speedwayu moda na menedżerów. Ludzi, którzy zwykle nie siedzieli na motocyklu, ale prowadzili zespoły. Nazywało się, iż w uzupełnieniu trenera. Mieli budować atmosferę, dbać o PR ekipy, a przede wszystkim – myśleć. Zakładano bowiem, że trener może nauczyć jazdy w lewo, ale z ogładą marnie. Przyjęto, że szkoleniowiec nie wykorzysta rezerw w czasie spotkania, nie będzie umiał przewidywać i w związku z tym, nie poprowadzi drużyny skutecznie w zawodach. Rzekomo miała to być zbyt duża „filozofia” dla byłego zawodnika. Od tego miał być menedżer. Wcześniej taką rolę spełniał kierownik drużyny i wystarczyło. Teraz wymyślono dodatkowy etat. W praniu nie wyszło to najlepiej. Spory kompetencyjne, brak jasnego podziału ról, hierarchii, kompetencji i odpowiedzialności – to rodziło konflikty i bynajmniej atmosfery nie poprawiało.

Spójrzmy na ekstralipę. W kończącym się sezonie przetrwało ledwie dwóch menago. Jeden z konieczności, na zasadzie „nie chcem ale muszem”, jako zastępstwo zawodnika, za takoż menedżera, z mizernym skutkiem w Toruniu. Drugi, były sędzia i kierownik drużyny w Lublinie – ten dla odmiany, z bardzo dobrym efektem. W pozostałych zespołach rola menedżera ewoluowała i okazało się, że świetnie sprawdzają się w niej… byli zawodnicy. W różnym wieku i różnymi osiągnięciami, potwierdzającymi wszakże wcześniejszą regułę. Oprócz zapowiadanej rewolucji w Zielonej Górze, na inne roszady się nie zapowiada, więc chyba się sprawdziło? Podobnie u beniaminka w Rybniku i Ostrowie, który stawiał się Rekinom w finale play-off. PGG ROW ma utytułowanego szkoleniowca. Dorobek medalowy w Polsce i Szwecji, własnym sumptem zorganizowany staż w Anglii i tylko drobna wątpliwość. Czy będzie lepszy od Salomona i zdoła nalać z próżnego? Wybaczcie to stwierdzenie, ale obecny skład Rybnika jest teoretycznie jeszcze słabszy od Lublina z tego sezonu, czy Tarnowa sprzed dwóch lat. Nawet jedna kalka z Miesiąca wiosny nie uczyni. Oby tylko sportowo nie zakończyła się ta przygoda dla Piotrka Żyto, jak epizod Cieślaka w Ostrowie. Tamże zaś Mariusz Staszewski dogadał się ze starymi kumplami z toru, dołożył solidną młodzież i średniej klasy stranieri, a to wystarczyło na znacznie więcej niż planowali. Menedżer dałby radę ? Taki bez praktyki na motocyklu.

Zatem chyba zmierzch menedżerów spoza żużla w żużlu, że tak to ujmę. Pojawia się jednak nowa rola, zaczerpnięta chyba z polityki. Prezesi wystawiają trenera „bez głosu” na sztukę, sami zaś rządzą z tylnego fotela. W razie „W” zawinił trener i jego pogonimy. A ja spróbuję jeszcze raz, bo przecież na sporcie wszyscy się znają. Skuteczniej zatrudnić byłego zawodnika i pozwolić mu działać. Najlepiej pracowitego i niezbyt utytułowanego. Wtedy może się udać. A że czasem wystrzeli przed kamerą jakimś „klapsusem” językowym, wtrąci coś z podwórkowej łaciny, albo zajedzie slangiem, wprawiając w konsternację reportera. Taki urok i nie ma co na siłę kreować, tych często trochę „siekierą ciosanych” treneiro, na jakieś tuzy elokwencji i dyplomacji. Nie są i nie muszą być. Nie taka ich rola. Kto pamięta perełki Franza Smudy wie, że ci żużlowi szkoleniowcy nie tacy najbarwniejsi znowu. Z kwiatków jednego Franza florysta skomponowałby barwny bukiet, na który w speedwayu musiałoby pracować grono i to przez pełny sezon. A przecie w efekcie nie o telewizję tu idzie, ale wynik sportowy zespołu. Chyba, że się mylę panie i panowie posłowie, senatorowie, czy inni europarlamentarzyści, rodem ze stadionów i parków maszyn.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI