FOT. Mateusz Dzierwa
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ekstralipa rozgrzewa większość kibiców, ale nie byłoby rzekomo najlepszej (bo jedynej?) ligi świata, gdyby nie miała skąd czerpać kandydatów na gwiazdy. Teoretycznie takim polem gotowym do żniw powinny być Nice 1. Liga i II liga. Czy rzeczywiście? Czy w niższych klasach rozgrywkowych potentaci mają szansę znaleźć przyszłych Szczakielów i Gollobów? Śmiem wątpić. Dlaczego?

Większość ekip zaplecza objechała już po kilka spotkań. Może z wyjątkiem zespołu z Krakowa, który dotąd tylko raz, słownie jeden raz, pojawił się w dokończonej rywalizacji. Wnioski? Nie są, niestety, budujące.

Spójrzmy, kto bryluje na drugim i trzecim froncie. W zdecydowanej przewadze mamy tu przechowalnię emerytów po przejściach. Geriatria rządzi aż niemiło. Mają sprzęt, biją młokosów doświadczeniem i umiejętnościami, więc skrzętnie tę przewagę wykorzystują. Walasek, Gapiński, Andersen, Schlein, Batchelor, Szczepaniak, Jabłoński, Ljung, Okoniewski, Hlib, Burza, Brzozowski, Gizatulin, Gafurow, Bjarne Pedersen, Baliński i kilku innych wciąż nie wpuszczają młodych wilczków, znowu nie tak licznych i nie tak głodnych, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Nie aspirują chłopaki do ekstralipy, swoje wyjeździli i zarobili, a że trafia się okazja przytulić niezłą kaskę, bez większego ryzyka, to dlaczego nie korzystać.

W jednym szeregu z geriatrią po przejściach stają młodsi, choć nie najmłodsi, ale z przeszłością. Lebiediew, Musielak, Czaja, Mroczka, Kaczmarek, Pieszczek, Gomólski, Huckenbeck, Oskar Fajfer, Gała, Kułakow, Nowak, Koza, Mazur, Łęgowik, Niedźwiedź, Bober, Polis, Grajczonek, Cyfer, czy Karpow to także ludzie z czołówki średnich po kilku kolejkach i także nazwiska nie anonimowe. Próbowali piętro wyżej, nie podołali, to… ewakuacja. Najlepiej, jak w kilku przypadkach, do domu. Tam albo zdołają odbudować formę i spróbują jeszcze raz sięgnąć po więcej, albo ze statusem lokalnych matadorów będą już tylko, w dobrym tego słowa znaczeniu, średniakami, odcinającymi kupony od dawnych szans i marzeń.

Jest też odwrotny kierunek. Nie dałem rady w domu, nie chcą mnie jako seniora, szukam szczęścia w Polsce, może się uda i nie stracę marzeń.

Jedni i drudzy mogą spać spokojnie, bo z tyłu szczególnie nikt nie naciska. Pełni ambicji, ale niedoinwestowani niedawni, bądź bardzo niedawni juniorzy nie stanowią zagrożenia. Spójrzmy tylko na ostatnie sezony. Ilu żużlowców z syndromem „22” dało sobie spokój ze ściganiem. Owszem, przyczyny były różne, ale Trzensiok, Rujner, Zgardziński, Czerniawski, Szczotka, Pulczyńscy, czy Kossakowski, podobnie jak kilku innych, pewnie chętnie jeszcze by spróbowali, tylko nie byli w stanie przebić szklanego sufitu. Kasa, za nią sprzęt i porażka, gdy jednego i drugiego brak. Rozumiem, że niektórzy z wymienionych tłumaczyli odejście stanem zdrowia. Tylko czy to aby nie kamuflaż?

Od lat próbujemy w naszym speedwayu skutecznie zwalczyć ów tajemniczy syndrom „22”, a że efektów wciąż nie ma, znaczy, pomysły słabe. Nieliczne bardzo wyjątki, choćby Lars Skupień próbujący w Krośnie, z racji niestabilnej formy jak wykres EKG, z czasem tracą miejsce w składach i muszą także żegnać się z przygodą życia. Klubom łatwiej przychodzi sprowadzić jednorazowo „ciekawostkę” pokroju Facundo Albina, czy Michaela Haertela niż czekać na stabilizację rzeczonego Larsa na ten przykład.

Miały być więc niższe ligi kopalnią talentów, poletkiem doświadczalnym dla młodych-gniewnych, a są ewidentnie przechowalnią z poczekalnią, tylko pociągu nie widać, bo na tych stacjach „Pendolino” się nie zatrzymuje. Nie ma więc brylancików w niższych ligach? Może kilka, choć z brylancikami, z racji wieku części z wymienionych, byłbym ostrożny. Jest więc ciekawy i obiecujący Berntzon, czyniący stałe postępy Lahti, zawodzący Bewley, Lidsey, może jeszcze Lyager i to chyba tyle. Jak widać, w tym gronie Polaków „ani widu ani słychu”. A przecież przy podziale rozgrywek na trzy szczeble, zacni i znamienici reprezentanci ówczesnej Groteskowej Kompanii Samouwielbienia Żałosnego przekonywali, że szczególnie najniższa z lig będzie kuźnią talentów, kopalnią diamentów, a przepiękne kwiaty urosną nawet na kamieniu. No to się przekonali, mam nadzieję, bo mnie i innych trzeźwo myślących to już niekoniecznie. Ani wtedy, ani tym bardziej teraz, dodam dla jasności.

Na początku lat 90. otworzyliśmy się na Zachód. I fajnie. Szkoda tylko, że tak bezkrytycznie i bez ograniczeń. Początkowo w zespole mógł startować jeden obcokrajowiec, potem dwóch lub jeden mocny, a nad siłą rażenia czuwała kalkulowana średnia meczowa, czyli KSM. Chciałeś gwiazdę z bardzo wysoką średnią, w porządku, ale wtedy tylko jedną, bo na drugiego, nawet z wyjściowym, najniższym limitem 6,50 nie wystarczyło (maks dla dwóch wynosił 16 ). Chciałeś pary obcych w meczu, musiałeś celować. Kiedyś mocny, po słabym sezonie i do tego ktoś „bez nazwiska”, kto twoim zdaniem eksploduje i pojedzie sezon życia. Jeśli trafiłeś, nikt się nie czepiał, ale przy porażce w wyborach nie dało się ewakuować do Brukseli. Dalej było już znacznie gorzej, bo przestały obowiązywać ograniczenia. Kluby na potęgę kontraktowały zawodników z Zachodu i Wschodu, szkolenie jednak dawało przez pewien czas stabilność. Obowiązywał system z trzema juniorami w składzie, którzy musieli zaliczyć minimum 6 startów. A że w składach przy jednym, a później dwóch stranieri było jeszcze miejsce dla jednego, dwóch słabszych i niestabilnych punktowo Polaków, mogli hasać nawet częściej i korzystali z tego ile można. Pokolenie roczników 74-78 to tamten okres. Niektórzy do dziś z powodzeniem ścigają się na torach.

Wreszcie GKSŻ ocknęła się z letargu i raczyła zauważyć, że w klubach brakuje krajowych żużlowców. Ustanowiono limit kevlarów, ale nie pomyślano o dolnej granicy wyścigów, które muszą odjechać. I tak oto mamy różnych pokrzywdzonych Dróżdżów, czy Kościuchów, którym przypadła niewdzięczna rola fotomodeli przy prezentacji. A skądś tych rodaków brać trzeba. Jeśli nie z niższych lig, to nie ma skąd. I tu jak najszybciej należy sytuację sensownie uzdrawiać. Adeptów jest znacznie mniej niż w czasach, o których w komentarzu pod moim wcześniejszym tekstem napisał imć Bartolo, twierdząc, że Jancarzowi i Plechowi ochronka nie była potrzebna. Zgoda. Podobnie nie była potrzebna Janowskiemu, Dudkowi, Pawlickiemu, czy Zmarzlikowi. Tylko to bardziej niż nieliczne przykłady, a miejsca do jazdy obecnie też znakomicie mniej. Za Plecha i Jancarza w składach śmigało po ośmiu posiadaczy licencji i to tylko Polaków – było gdzie się wcisnąć, mimo liczniejszej konkurencji i centralnych przydziałów sprzętu. Chłopaki śmigali w miarę często i regularnie, stąd także mniej błyskotliwy, ale idący małymi kroczkami, miał szansę osiągnąć bardzo przyzwoity poziom. A teraz? Dwa kevlary i dla tego drugiego szczególnie, od zera do jednego biegu w meczu – to ma być rezolutne prowadzenie zawodnika do sukcesu?

Ochronka jest koniecznością chwili. Nie na wieki. Na krótko. Tak, by odbudować zaplecze ilościowe, a wraz z nim jakościowe rodzimego speedwaya. Inaczej na kolejnych Polaków z tytułami mistrzów globu poczekamy dłuuuugo i to mimo posiadania rzekomo najlepszej ligi świata.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI