Na czela Janusz Kołodziej. FOT. JAROSŁAW PABIJAN.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sypnęło w ostatnim czasie mistrzowskimi imprezami jak z rogu obfitości, że aż zadławić się można. Skoro jednak sypnęło, to i splendorem takoż sukcesami. Zatem prześledźmy na chłodno.

Na początek finał DMŚJ w Manchesterze. Niby Anglia, więc mimo potęgi naszych młokosów, głównie wskutek braku liczącej się konkurencji, mimo wszystko można by mieć obawy. Można by, gdyby turniej finałowy rozgrywano na słynnej agrafce Dugardów w Eastbourne, ta jednak dawno w niebycie. Podobnie zaleciłby lekarz melissę, gdyby zawody rozgrywano chociażby w Glasgow, gdzie niedawno „Smyk” pospołu z Niedźwiedziem podpisywali listę startową. Niestety, tym razem ścigano się na najbardziej polskim pośród angielskich obiektów i to zrazu miało odzwierciedlenie w wynikach. Nasi zrobili, co powinni.

Z jednej strony szacun, bo przeca wiktoria. Z drugiej jednak żal, gdy spojrzeć na składy i dorobek rywali. Półtora Anglika z jokerem, którego zasadności w zawodach drużynowych do dziś nie umiem rozszyfrować, na drugim miejscu. Co mi do jokera? Otóż zawody drużynowe, zatem z definicji na ostateczną pozycję ekipy składa się dorobek kilku rajderów, w odróżnieniu od zmagań indywidualnych. Tutaj jednak reprezentanci kraju Hamleta mieli pecha, bo trzymali się zbyt blisko wyprzedzających ich teamów, by z dobrodziejstwa owego jokera móc skorzystać. Kiedy już nieco wymuszona okazja się trafiła, ich człowiek przegrał z połową Brytyjczyka (miejscowy „lokal matador” Dan Bewley) i dodatkowo, z jadącym takoż w wersji „joker” Jaimonem Rusieckim, znaczy Lidseyem z Antypodów.

Angole drużyny nie mieli, ale mieli wybitnego Lamberta, więc z możliwości regulaminu skorzystali i szybko i skutecznie, a że „przy okazji” pozwoliło to duetowi wyspiarzy prześcignąć równą, choć nie wybitną, ale jednak drużynę duńską, to już dodatkowy bonus. Mizernie Australia i to boli. Mieli przyzwoitego, choć bez błysku, Lidseya i to w zasadzie tyle. Może w Glasgow, czy Eastbourne uciułaliby więcej, bo jednak ekipa Kangurów składała się w zdecydowanej większości z ludzi bez doświadczeń nad Wisłą, a to, zważywszy punktację indywidualną oraz najbardziej polski z angielskich torów, dawało się mocno we znaki. Zatem co boskie Bogu – gratuluję naszym wykonania pracy, szkoda, że bez możliwości ubrudzenia się przez tego piątego, czyli Gruchalskiego, któremu złoto smakowałoby zapewne bardziej, gdyby miał w nim swój udział praktyczny, a możliwości, nawet w ostatniej serii i to minimum ze dwa razy były. Nie wiem czy to zawodnik wolał się nie kąpać, czy trener nie chciał „ryzykować”, tak czy siak „Miśka” na torze ujrzeliśmy tylko w roli fotomodela przy prezentacji. Co cesarskie zaś cesarzowi, więc łyżeczka dziegciu do beczki miodu, zatem po naszemu: „No dobra, ale z kim oni wygrali”.

Przywieżli młodzi gold z Wysp Brytyjskich, by za chwilę w Gdańsku, nad morzem, starsi mogli pościgać się, w ramach przerwy urlopowej od urlopu. Okazją finał IMME reklamowany jako turniej z obsadą lepszą wręcz niż w GP, który śmiało mógłby zostać ochrzczony jednodniowym finałem mistrzostw świata, wszak bowiem świat, ten żużlowy, to Polska właśnie. Pomysł więc smaczny, tyle że głodnych brakło na trybunach. Kibice woleli „aromatyczną” rybę z frytami i colą koniecznie light, żeby nie tuczyło, tylko na plaży, a nie stadionie. Dlaczego? Trudno pojąć. Zawody na torze pierwszoligowca, zatem w miejscu idealnym, gdzie głód „dużego” ścigania na żywo winien być spory, a tu sporo łysinek. Czyżby regularne transmisje w TV sprawiły, że spowszedniało?

Turniej zacny, z lekką niestrawnością plastronową Kołodzieja, która i tak wiele w sytuacji późniejszego IMP by nie poprawiła, gdyby jej nie doznał. W klasyfikacji na czele dwaj najwięksi kumple ostatnich dni. Wygrał Zmarzlik przed „Piterem” Pawlickim, choć… Gdyby nie specyficzny regulamin zawodów, z półfinałami (dwoma) i finałem, to Pawlickiego zabrakło by na podium. O zwycięstwo potykaliby się Bartek z trzecim ostatecznie „Vaculem”, zaś o ostatnie piętro pudła Doyle z Madsenem. „Piter” zająłby najwyżej piątą lokatę, choć gdyby tradycyjnie liczyć większą liczbę wyższych miejsc, byłby zaledwie siódmy. Ot, sprawiedliwość. Jeśli jednak ktokolwiek obiecywał Wam, że życie będzie sprawiedliwe – bezczelnie kłamał. Teraz zawody mają zostać przeniesione w nowe miejsce. Proponuję Costa Brava na wybrzeżu Hiszpanii lub Makarską Rivierę w Chorwacji. Speedwaya tam nie uraczysz, ale pogoda przednia, wczasowiczów tłumy i większość wynudzona i wysmażona przez słoneczny piekarnik. Z rozrzewnieniem przyjęliby możliwość pooglądania nieznanego sobie dotąd cyrku, zaś sami uczestnicy, w odróżnieniu od Gdańska, nie mieliby możliwości narzekania na czystość wody w ciepłym morzu i jakość oferowanych frytek, tych z oleju też.

Na koniec IMP. Kolejne złoto „Koldiego”, który trwale wpisał się do panteonu wybitnych. Trochę ścigania. Dwie kontrowersje na krzyż i… tyle. Nikt nie błysnął. Nikt nie zapracował na miano man of the day. Nie wyskoczył też żaden Miesiąc z kapelusza, jak niegdyś choćby „Jeleń”. Nie wygrał Zygmunt Pytko z Tarnowa, choć tarnowianin, z pochodzenia, zwyciężył w barwach „Unii”, tyle że „nie tej”. W zasadzie hierarchia została zachowana. Najpierw w klasyfikacji ekipa ekstralipy, ze szczególnym uwzględnieniem uczestników GP, potem wszyscy pozostali. A propos Miesiąca. Nadal nie rozumiem jak mógł odpuścić sobie IMP, ale podobno tam gdzie kończy się logika, tam zaczyna się żużel. Zachowanie „Pitera” post factum, przy tym ciągły brak powołań od Cieślaka dla owego wyklętego, to już inna para kaloszy. Decyzję w biegu V o wykluczeniu Pawlickiego podjął arbiter i był potem w ocenie bardzo podobnej sytuacji Przemo vs „Miedziak” kilka biegów później, konsekwentny. Zatem pretensje do Zmarzlika skierowane pod niewłaściwym adresem. W ostatecznej rozgrywce „Piter” mógł zwyciężyć i pozamykać usta adwersarzom, ale wolał pogratulować dwójce spośród trzech medalistów. Lubię rogate dusze, mam do nich sentyment, czasem jednak warto przespać się z problemem, zamiast wylewać frustracje na Bogu ducha winnym koledze z toru.

Że Bartek przyaktorzył, że nie „musiał” wymachiwać łapkami? Chciałbym zobaczyć reakcję Pawlickiego juniora w identycznej sytuacji, gdyby znalazł się na miejscu Zmarzlika. I to tyle w temacie. Gdyby więc po zatrzymaniu biegu arbiter wykluczył Zmarzlika, byłoby zdaniem Pawlickiego ok? Moim zdaniem ok byłoby powtórzyć gonitwę w komplecie, ale takiej możliwości nie dawał rozjemcy regulamin. Ktoś musiał wylecieć i padło na Piotra, który i tak w finałowym biegu się znalazł i miał możliwość pokonać Bartka. Do tego jadąc chwilę wcześniej w barażu o prawo startu w ostatecznej rozgrywce, miał przewagę znajomości toru nad startującymi znacznie wcześniej Janowskim i wcześniej Zmarzlikiem. Mistrz Kołodziej nie wymachiwał, nie dyskutował, tylko skupił się na robocie i wygrał. Bo to mistrz. Piotruś musi jeszcze troszkę spokornieć, by nie tracić czasu, nerwów i energii na sprawy nieistotne, kosztem celu głównego, że tak filozoficznie zagaję.

I to tyle spostrzeżeń po kilku medalodajnych zawodach ostatnich dni. Może na koniec jeszcze tylko jedno. Przypomnijcie sobie jak w początkach kariery gwizdano i nienawidzono klan Gollobów. Tam był papa Władysław, u Zmarzlika jest dziadek Władysław Komarnicki, broniący Bartka niemal jak niepodległości, reszta się zgadza, więc…

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI