Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wrocławskie Towarzystwo Sportowe już w grudniu wypuściło w świat informację, że bilety na miejsca siedzące letniej Betard Grand Prix (3 sierpnia) zostały wyprzedane. Dziwicie się? Nie dość, że miasto atrakcyjne, to jeszcze obiekt magiczny. A przy okazji… regularnie się kurczący, gdy chodzi o pojemność trybun. Ale tak, Stadion Olimpijski widział niemal wszystko.

Długie lata nazywaliśmy ten obiekt Skansenem Olimpijskim, by zwrócić uwagę na konieczność gruntownej modernizacji. To się wreszcie zadziało, a i sam tor sprzyja wreszcie licznym mijankom. Choć – taka dygresja – liczba mijanek i ich atrakcyjność to dwie różne sprawy. Może w Częstochowie jest ich ostatnio mniej, lecz trudno się zgodzić z opinią, że jest tam mniej ciekawie. Może nawet bardziej…

Mniejsza z tym. My zwracamy uwagę, że właśnie na Stadionie Olimpijskim swój początek miały największe światowe rozgrywki. Pod tym względem żaden inny obiekt nie może się równać z tym w stolicy Dolnego Śląska.  

W pamięci kibiców pewnie już na zawsze pozostanie fakt, że we Wrocławiu wystartował spod taśmy cykl Grand Prix, który w 1995 roku zastąpił dotychczasowe jednodniowe finały IMŚ. Po dwudziestu biegach fazy zasadniczej rozegrano wówczas cztery finały (A, B, C, D), a walką wieczoru – używając pięściarskiej nomenklatury – był, rzecz jasna, ten dla najlepszej czwórki (A). Zwyciężył w nim Tomasz Gollob przed Hansem Nielsenem, Chrisem Louisem i Markiem Loramem. W finale C drugi – za Craigiem Boyce’m, a przed Gregiem Hancockiem i Marvinem Coksem – przyjechał Dariusz Śledź, który jako pierwszy w historii dostąpił zaszczytu występu z jednorazową dziką kartą. Choć wielką chrapkę na nią miał też Piotr Świst i kilkanaście dni wcześniej próbował udokumentować swoje górowanie nad reprezentantem WTS-u. Był od niego szybszy w domowym meczu Sparty ze Stalą Gorzów, choć trzeba wiedzieć, że Śledź – dysponujący jednym wyjątkowo szybkim silnikiem – trzymał go już na półeczce z myślą o rundzie GP. A ścigał się na drugim. Gollob natomiast słabł w kolejnych rundach na obcych torach, by w kończącej cykl londyńskiej imprezie dostać w twarz dwukrotnie. Najpierw od Boyce’a, dosłownie, a później od losu, bo barażowy wyścig o ósme miejsce i utrzymanie w elicie przegrał z Henką Gustafssonem. Rok później wystąpił tylko w trzech z sześciu rund – z dziką kartą w ręku.

We Wrocławiu rozegrano również pierwszy na polskiej ziemi jednodniowy finał IMŚ – w 1970 roku. Niezwykle dla nas udany, bo co prawda złoto zgarnął z kompletem punktów Ivan Mauger, ale srebro wziął Paweł Waloszek (14), a brąz Antoni Woryna (13). Wcześniej, w latach 1936-69, monopol na najważniejszą rozgrywkę sezonu miał Londyn, dzieląc się tylko trzykrotnie z Goeteborgiem i raz z Malmoe. Co cesarskie, trzeba jednak oddać Stadionowi Śląskiemu, bo ten obiekt jest krajową jedynką, gdy chodzi o liczbę rozegranych u nas finałów IMŚ. Był ich areną cztery razy (1973, 76, 79, 86). Za to we Wrocławiu odbył się ostatni polski finał, w 1992 roku, gdy triumfował Gary Havelock. W specjalnie uszytym na tę okoliczność leciutkim kombinezonie i z koralikami we włosach. Wtedy z dziką kartą próbował przejść do historii Sławomir Drabik, zajmując dziewiąte miejsce z dwoma literkami – 6 (d,3,2,1,w). Tej jednej (d) by nie było, gdyby częstochowianin nie… pomylił okrążeń i nie zamknął gazu po trzecim. Taka to była awaria. Z kolei spikerujący wówczas wrocławski mecenas Andrzej Malicki, jak przyznał po latach, przeprowadził na żywo, na stadionie, wywiad z duńskim fotoreporterem, myśląc, że to… Ole Olsen.

Na Stadionie Olimpijskim urodził się również Drużynowy Puchar Świata (2001), w pięcioosobowej obsadzie biegowej i z dmuchanymi bandami na całym obwodzie dość wąskiego przecież toru. Złoto zgarnęli Australijczycy, głównie dzięki Jasonowi Crumpowi, który po zawodach pokazał gwiżdżącym wrocławskim kibicom cztery litery, a nieco wcześniej kawałek do bólu skutecznego speedwaya – 20 (4,4,4,4,4). Nasi, w składzie Krzysztof Cegielski 11 (2,2,1,2,4), Piotr Protasiewicz 9 (2,1,1,2,3), Tomasz Gollob 27 (4,3,8!,4,4,4), Sebastian Ułamek 13 (t,4,2,4,3) i Jacek Krzyżaniak 5 (1,-,1,3,w), zajęli drugie miejsce, tracąc do zwycięzców trzy oczka. Choć realną szansę na złoto zachowali do ostatniego biegu. Pamiętamy, jak bardzo przeżywał wówczas brak końcowego zwycięstwa ambitny Andrzej Rusko, główny organizator imprezy. – To złoto… Ono uciekło… – wyszeptał tylko wykończony przed konferencją prasową, gdy zbierał gratulacje za organizację. Bo on chciał również pełnego sukcesu sportowego.

No i nie zapomnijmy, że organizacja pierwszego w Polsce finału DMŚ również przypadła Wrocławiowi. Rzecz działa się w 1961 roku, a nasi porwali tłumy, bo zwyciężyli, do czego przyłożyli się Florian Kapała 6 (3,3,d,-), Henryk Żyto 7 (1,0,3,3), Marian Kaiser 10 (3,3,1,3), Mieczysław Połukard 5 (2,1,2) i rezerwowy Stanisław Tkocz 4 (2,2). To była dopiero druga edycja rozgrywek, a inauguracja nastąpiła rok wcześniej w Goeteborgu.  

Gdy chodzi o mistrzostwa świata par, ruszyły w Malmoe (1970), ale już rok później dojechały do Rybnika. Jerzy Szczakiel 15 (3,3,2,2,2,3) i Andrzej Wyglenda 15 (2,2,3,3,3,2) dali wtedy prawdziwy koncert na dwie rury, gdyż triumfowali z kompletem punktów. Nie dali im nawet rady Nowozelandczycy Barry Briggs i Ivan Mauger. Wrocław nie musiał jednak czekać długo na swoje pary. Już w 1975 roku impreza zahaczyła o Olimpijski, a Edward Jancarz i miejscowy Piotr Bruzda ulegli tylko Szwedom: Andersowi Michankowi i Tommy’emu Janssonowi.

Wreszcie w 2017 roku Wrocław zorganizował, po raz pierwszy w Polsce, rywalizację o medal The World Games – 10. Światowych Igrzysk Sportowych. Przy pełnych trybunach Biało-Czerwoni w składzie Bartosz Zmarzlik 15 (3,3,3,0,3,3), Maciej Janowski 7+2 (2*,-,2*3,0,w) i Patryk Dudek (1) pokonali Australię: Jason Doyle 15+1 (3,3,3,2*,3,1), Chris Holder (1,1,0,-,-,0) i Max Fricke (7+1 (3,2*,2) oraz Szwecję: Fredrik Lindgren 11+4 (3,2*,1*,1*,1*,3), Antonio Lindbaeck 9 (0,3,2,2,2,w) i Peter Ljung ns. Mylą się jednak ci, którzy twierdzą, że był to debiut dyscypliny w tej imprezie, będącej świętem dyscyplin nieolimpijskich. Niektórzy mówią o nich – niszowe, my mówimy – elitarne. To samo znaczy, lecz dużo lepiej brzmi, prawda?

Ale do rzeczy – otóż 34 lata temu speedway znalazł się w programie drugiej edycji Światowych Igrzysk Sportowych, rozgrywanych w Londynie. Wśród 21 dyscyplin jedna była wówczas pokazowa – żużel właśnie. Wtedy jednak nie ścigały się narodowe ekipy, lecz duety startujące pod banderami najlepszych angielskich klubów, a złożone z reprezentantów różnych krajów. Zawody odbyły się pod nazwą „Speedway Pairs Championship”, a zwyciężyli Anglik Jeremy Doncaster i Amerykanin John Cook, jeżdżący wówczas dla Wiedźm z Ipswich. Ten pierwszy ma w CV tarnowski epizod, natomiast Cooka nieźle zapamiętano we Wrocławiu. Zakontraktowany został do WTS-u na sezony 1999-2000, gdy był już po czterdziestce (rocznik 1958), lecz wciąż niepozbawiony fantazji. W internecie do dziś można znaleźć filmik, na którym Cookowi zdefektował tuż przed startem motocykl. Rękami dawał więc sygnał do parku maszyn, by szybciutko podstawili mu nową szafę grającą, a jednocześnie odgrywał pod maszyną startową scenkę ruszania spod taśmy… bez motocykla. Dodajmy, że działo się to w czasie meczu ligowego. 

Wtedy w Londynie jeździli wszyscy najlepsi, drugie miejsce zajął na Wimbledonie duet Kenny Carter/Larry Ross (Halifax, 22 pkt), a na najniższym stopniu podium stanęła szwedzko-nowozelandzka para Jan Andersson/Mitch Shirra, jeżdżąca wówczas ku chwale Reading. To ten sam Andersson, który dziś jest wziętym tunerem, a raczej był, bo w maju przeszedł na emeryturę.

W zeszłym roku Wrocław zorganizował pierwszy finał Speedway of Nations (złoto dla Rosji, srebro dla Wielkiej Brytanii, brąz dla Polski), a teraz szykuje się na przyjęcie po latach uczestników elitarnego cyklu Grand Prix. I będzie tzw. nadkomplet, jak zwykła pisać prasa w latach 80. czy też 90., gdy chętni zajmowali również miejsca siedzące na drzewach.

WOJCIECH KOERBER