Śląsk 1981, czyli mistrz Polski. U dołu z lewej Dariusz Zelig. Z prawej trener Mieczysław Łopatka.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W 1978 roku trafił z Wybrzeża Gdańsk do Śląska Wrocław. W sposób dziś już raczej niespotykany. Na zasadzie międzyklubowej wymiany koszykarza na… szczypiornistę. Dariusz Zelig na Dolny Śląsk, Daniel Waszkiewicz na Wybrzeże. A później został profesorem basketu, jednym zawodowcem wśród amatorów, jak przedstawiały go media.

Urodził się w Koszalinie, a utalentowany był wszechstronnie. – Człowiek w tamtych czasach wszystko uprawiał. Szkołę podstawową reprezentowałem więc we wszystkich możliwych dyscyplinach. Graliśmy raz wtedy z klubowymi juniorami Bałtyku Koszalin, ich trenerem był zresztą wujek Bożeny Sędzickiej, koszykarki. Dołożyliśmy im porządnie, a ja ze 30 punktów rzuciłem. Był na tym meczu Jurek Olejniczak, zaproponował, bym przyszedł do liceum, w którym uczył wf. A że nie miałem jeszcze wówczas pomysłu na liceum, to skorzystałem. Zacząłem uczęszczać na treningi do Znicza. I przez te licealne lata toczyliśmy wojnę, która szkoła lepsza. Moja jedynka czy dwójka Leszka Dolińskiego. Różnie to bywało – sięga pamięcią profesor basketu.

W 1978 roku trafił Zelig z Wybrzeża Gdańsk do Śląska. zasadzie wspomnianej, międzyklubowej wymiany koszykarza na… szczypiornistę. – Chodziło przy okazji o zaszczytną służbę wojskową. Kluby się dogadały bezgotówkowo, ja natomiast pewną gratyfikację wówczas otrzymałem. Musiał być przecież powód, który zachęciłby mnie do zmiany mistrza Polski na ekipę Śląska, którą chwilę wcześniej pogoniliśmy zresztą na turnieju we Wrocławiu. A inspiratorem całego przedsięwzięcia był Gienek Adamczak, działacz Śląska, były dyrektor Ossolineum – tłumaczy Zelig. Miał wtedy 21 lat. To były czasy, gdy nie wzięli go na ME juniorów, by tego samego roku zabrać na ME seniorów. Ot, paradoks. – Skręciłem na zgrupowaniu nogę i szybko wypadłem z kręgu zainteresowań. Po co mieli zabrać kogoś z Koszalina, jak mogli wziąć kogoś z porządnego klubu – rezolutnie zauważa, choć z dużym dystansem. Bez wyraźnego żalu w głosie.

Ale dlaczego taki profesor nie został pierwszym Polakiem w NBA? Pytałem go o to przy okazji zeszłorocznych Dni Olimpijczyka w Kudowie-Zdroju. „Bo samoloty latały wówczas tylko w jedną stronę” – błyskotliwie wybrnął. A jak to było w szczegółach z tym rozkładem lotów? – Kiedy wyjechałem już do Belgii, to był 87 rok, dostałem zaproszenie za ocean na ligę letnią. Mam nawet ten oryginalny list gdzieś w swoich archiwach. Mogłem się tam wybrać z całą rodziną, wybrać klub, jedno z siedmiu miast i zakwaterowanie. Z wizą też nie miało być problemu. Wpadłem jednak, niestety, na pomysł, by zadzwonić do związku. I tam mi powiedzieli, że wylot równoznaczny jest z absolutną dożywotnią dyskwalifikacją. Miałem już 30 lat, lecz uradziliśmy z żoną, że za wcześnie jeszcze na to, skoro można pograć w Europie. Odpuściłem. A trzeba było się spakować i wylecieć – konstatuje dziś Zelig. Dodajmy, że zauważony został na turnieju, na który przyjechała ekipa z Kanady. Był z nią łowca głów i to on po jednym z meczów wręczył zaproszenie.

I tak oto, miast profesora Zeliga, pierwszym Polakiem w NBA został niejaki Cezary Trybański – przeciętny produkt nowych czasów i menedżerskich kontaktów. Mniejsza z tym. – Niczego nie żałuję, działy się w mojej karierze inne fajne rzeczy, m.in. we Wrocławiu, po powrocie z zagranicy – zapewnia rozgrywający i rzucający obrońca. Pamiętamy. Tę miękką kiść, ten rzut o tablicę z pozycji, z których każdy inny gracz starałby się trafić bezpośrednio do dziury.

– To wszystko było wytrenowane i pozwalało więcej zrobić z piłką między odbiciem się a wylądowaniem. Rzucanie bezpośrednio do kosza wymaga większej precyzji, a tu można było działać na wiele sposobów – lobem, płasko, podkręcając. Pod warunkiem pozostania chwilę w powietrzu. Trener Andrzej Kuchar analizował nasze rzuty, zapisując liczbę klatek od momentu zatrzymania do momentu wyjścia w górę. I ja ten moment miałem bardzo krótki, poniżej średniej, mieścił się w 8-9 klatkach.

Znaczyło to tyle, że gdy ja wychodziłem w górę, to druga strona (czytaj – obrońca) uginała dopiero nogi, by w tym przeszkodzić. Innymi słowy dawało to dużą przewagę – wykłada nam profesor, że raz jeszcze użyjemy tego nazewnictwa. A dodać trzeba, że sam rzut miał Dolnoślązak, teraz już Dolnoślązak, równie szybki.

Dobra żona głowy mężowej korona. O tej swojej, Teresie, już nam mistrz wspominał. To siostra Zbigniewa Szuby, który wraz z Januszem Pyciakiem-Peciakiem i Janem Olesińskim zdobył drużynowe MŚ w pięcioboju nowoczesnym (1981). – I była wicemistrzyni Polski w strzelectwie – uzupełnia CV małżonek. – Jest z Rzeszowa, tytuł wystrzelała dla Krakowa, a później trafiła do Śląska. Już bardziej do pracy, w dziale szkoleń – dodaje. Kto kogo ustrzelił, nie ustaliliśmy. Córkę Karolinę (lat 32) pamiętamy. Zawsze w przerwie meczów na ul. Mieszczańskiej rzucała do kosza z innymi maluchami. – Już szósty rok jest za granicą. Skończyła studia jako trener koszykówki, lecz nie zajmuje się tym. A szkoda. Syn Kuba? 30 lat. Faktycznie, ależ to leci. 30 lat już ma. Jest lekarzem we Wrocławiu – mówi tata. Żonę też pamiętamy z trybun, kibicowała niemal zawsze. Więc mąż robił, co trzeba. – Rekord? 52 pkt przeciwko Zastalowi na Mieszczańskiej. Nie skłaniałem się nigdy do rekordów, ale tak jakoś wychodziło, że co rzuciłem, to wpadało – uśmiecha się strzelec wyborowy, snajper. Podobnie jak żona. Więc faktycznie się dobrali.

Miło wspomina Zelig boiskową współpracę z Ryszardem Prostakiem, Stanisławem Kiełbikiem, Dariuszem Szczubiałem. Portal olimpijski.pl widzi w nim jednego z trzech polskich koszykarzy lat 80. klasy europejskiej. Obok Eugeniusza Kijewskiego i Mieczysława Młynarskiego. Co on na to, kogoś by do grupy dokooptował? – Hmm, niech pomyślę. Chyba to prawda – zastanawia się. Ciężko było mu się z basketem rozstać. W 1993 roku trafił jeszcze do Spartakusa Jelenia Góra. – Na pewno nie dla pieniędzy. Może dlatego, że trochę się nudziłem. Ale średnio wspominam tę przygodę, choć do nikogo nie mogę mieć pretensji. Po prostu poważnie naderwałem ścięgno Achillesa – tłumaczy.

Wracał też Zelig do kadry. Nie był już graczem żadnego klubu, lecz wrócił do reprezentacji na ważne mecze eliminacji do ME. We Wrocławiu. – Namówił mnie trener Koniecki i chyba Gienek Kijewski, jeśli dobrze pamiętam. A ja nie czułem się już na siłach. Nie miałem jednak w zwyczaju odmawiać, koledzy mówili, że potrzebują wsparcia. Okazało się jednak, że potrzebują wsparcia na boisku, nie psychicznego. To była z mojej strony popelina – bije się w piersi olimpijczyk z Moskwy.

Niełatwo namówić Zeliga na rozmowę. A to ciekawe, bo sam był dziennikarzem. Prowadził w Telewizji Dolnośląskiej program „Wokół Sportu”. Siedział z gościem w studiu, rozmawiał, widzowie mogli dzwonić i też pytać. Na żywo! Bywało jednak, że nie mieli pytań, a propozycje. Np. „jeb… policję”. Tak, ludzie pamiętali derbowe potyczki z Gwardią. Ci, co wykrzykiwali te głupoty do słuchawki, są dziś zapewne anonimowymi komentatorami w internecie.

– Andrzej Kuchar związany był z TeDe i to on wymyślił mnie w takim programie. Ciekawe doświadczenie – tłumaczy Zelig. A skąd ta niechęć do dziennikarzy? – Nie to, że niechęć. Kiedyś zakpiłem troszkę z red. Michałowicza, on nie kupił dowcipu i napisał, co napisał. Okazało się, że nie można z dziennikarzami pożartować. Ale geneza była inna. Wracałem już z Niemiec do Polski, to był kwiecień. Miałem wtedy poważnie skręconą nogę, trenerem w Śląsku był Jurek Chudeusz i za jego zgodą trenowałem tu sobie dla samego siebie.

Gdy doszedłem do dyspozycji, zapytał, czy nie pomógłbym drużynie. Powiedziałem – OK. I już nazajutrz przyjechała ekipa TV, jest news. Szlag mnie trafił, że przez pół roku nikt nie przyszedł się dowiedzieć, co jest grane, a jak pojawił się news, wszyscy przylecieli. I później przelewała się tylko ta czara goryczy. Wiadomo, że jak nie ma informacji, to trzeba ją wymyślić – słusznie zauważa Zelig. Taki jest mniej więcej mechanizm działania – można dosolić, skoro i tak z nami nie gada.

Skoro ciężko było się rozstawać z graniem, to czemu nie został 7-krotny mistrz kraju trenerem? AWF ukończył, choć nie poparł magisterium. – Eee, tylu jest w środowisku wrocławskim wspaniałych fachowców – mówi. Choć brzmi nieco ironicznie, nie ma tu jakichś pretensji. Gdyby rzeczywiście zapragnął Zelig zostać szkoleniowcem, toby nim został. Z taką pozycją, nazwiskiem, umiejętnościami, doświadczeniem.

– Coś w tym jest, co pan mówi. Ale rozmawiałem kiedyś z prezesem jednego z czołowych polskich klubów o współpracy. Mówiłem, że potrzebuję człowieka od przygotowania fizycznego, komputer itd. To, bez czego dziś nikt sobie trenerki nie wyobraża. Ale wtedy, jakieś 20 lat temu, patrzyli na mnie dziwnie – tłumaczy. 

WOJCIECH KOERBER

Dariusz Zelig ur. się 22 listopada 1957 roku w Koszalinie. 192 cm wzrostu. Kariera klubowa: AZS i Bałtyk Koszalin (1972–76), Wybrzeże Gdańsk (76-78), Śląsk Wrocław (78-87), Sunair Ostenda (Belgia, 87-88), SSV Ulm (Niemcy, 88-89), Śląsk (89-93), Spartakus Jelenia Góra (93-94). 7-krotny mistrz kraju ze Śląskiem (1979-1981, 1987, 1991-1993), mistrz Belgii. 236 spotkań w barwach reprezentacji, 3404 pkt (średnio 14.4). Uczestnik sześciu finałowych turniejów ME: Turyn 1979 (7. miejsce), Praga 1981 (7.), Nantes 1983 (9.), Stuttgart 1985 (11.), Ateny 1987 (7.), Rzym 1991 (7.). Olimpijczyk z Moskwy (7. miejsce). Pracuje w branży ubezpieczeniowej, mieszka na wsi k. Środy Śląskiej.

FOT. PIOTR WARCZAK
One Thought on Miał być pierwszym Polakiem w NBA
    Kevin FIALA
    1 Apr 2019
     11:09pm

    A Doliński z kolei grał w Gwardii Wrocław m.in. z J. Binkowskim. Ta rywalizacja Gwardia -Śląsk była bardzo ciekawa. Wg graczy milicyjnego klubu (najwięksi Zomowcy świata 🙂 mecze z wojskowymi były ustalone na górze i wygrać ich nie mogli. Co do „rozgrywajka”, to ówcześni reprezentanci twierdzą, iż Kijewski z Poznania, to był maestro na skalę światową. Osobny, ciekawy materiał to jest drużyna Górnika Wałbrzych. Od tryumfów do dramatów. Medale i wpędzenie w problemy alkoholowe graczy…

Skomentuj

One Thought on Miał być pierwszym Polakiem w NBA
    Kevin FIALA
    1 Apr 2019
     11:09pm

    A Doliński z kolei grał w Gwardii Wrocław m.in. z J. Binkowskim. Ta rywalizacja Gwardia -Śląsk była bardzo ciekawa. Wg graczy milicyjnego klubu (najwięksi Zomowcy świata 🙂 mecze z wojskowymi były ustalone na górze i wygrać ich nie mogli. Co do „rozgrywajka”, to ówcześni reprezentanci twierdzą, iż Kijewski z Poznania, to był maestro na skalę światową. Osobny, ciekawy materiał to jest drużyna Górnika Wałbrzych. Od tryumfów do dramatów. Medale i wpędzenie w problemy alkoholowe graczy…

Skomentuj