Żużel. Vaculik: Jeśli stanę przed lustrem i stwierdzę, że nie będę mistrzem świata, ogłaszam koniec kariery

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Martin Vaculik pochodzi ze Słowacji. Współcześnie to niezbyt żużlowa nacja. Od początku kariery cichaczem skradał się do czołówki. Początki w Krośnie, średnia poniżej 1,00 na bieg i od razu solidny karambol, kiedy nie mając manewru przejechał po koledze z drużyny. Poszkodowany wówczas Rafał Wilk twierdzi, że obaj panowie wciąż pozostają w dobrej komitywie, utrzymują kontakty, a on sam nie ma najmniejszych pretensji o swój los do Słowaka. To był sezon 2006. Mógł przekreślić karierę Martina nie tylko w Polsce. Później było lepiej, acz wciąż bez fajerwerków. W 2010 piąta lokata w cyklu o IMŚJ, także piąta, najwyższa w karierze, pozycja na zakończenie cyklu o SGP (2019)i jedyny laur w dorobku – tytuł mistrza Europy z sezonu 2013. Solidny, zdolny do sprawiania radosnych niespodzianek, rzadko notujący radykalne skoki formy. Kliniczny przypadek porządnego ligowca. Marzy jeszcze o medalu IMŚ, czy obecna pozycja, po sześciu podejściach do SGP już go satysfakcjonuje? A może sprawdzi się szczęśliwa siódemka?

 

Na początek rozgrzewka. Kristy Alley, Christina Aguilera, Krystyna Janda, czy Kristina Turjanowa?

(Śmiech) Oczywiście Kristina Turjanowa, moja żona. Jest aktorką, znaną i rozpoznawalną na Słowacji. Zagrała w kilku dobrze ocenianych filmach i serialach. Stale gra w teatrze.

Mając więc wybór między winem słodkim a wytrawnym – wybierasz Burlive wino? (tytuł popularnego serialu z główna rolą małżonki Martina – dop.red)

Strzelasz z armaty (śmiech). To był rzeczywiście jeden z popularniejszych na Słowacji seriali kilka lat temu, w którym Kristina odtwarzała wiodącą rolę. 

Jesteś teraz w Polsce, czy w Stanach na koncercie Lady Gagi?

Robi się gorąco (śmiech). Nie, nie – jestem w domu. Rzeczywiście lubię utwory i chciałbym uczestniczyć w koncercie Lady Gagi, ale na plany wakacyjne przyjdzie czas za kilka tygodni. 

Koliba w Polsce to schronienie w górach, a na Słowacji studio filmowe?

Nie tylko. W Tatrach po Słowackiej stronie również mówią koliba, na chatę w wysokich górach dającą schronienie w przypadku nagłego załamania pogody. Ale rzeczywiście. Koliba to także część Bratysławy, w której akurat notabene mieszkam, ze znanym studiem filmowym. 

W Polsce Czechosłowację kojarzymy z kreskówek na dobranoc. Gdybyś miał siebie określić, to bliżej ci do sympatycznego, zagubionego Krecika, czy raczej jesteś jak Rozbójnik Rumcajs?

(Śmiech) Trudne pytanie, bo lubię bardzo różne filmy animowane. Nie tylko czechosłowackie. Jestem miłośnikiem kreskówek. Teraz mnóstwo czasu spędzam z dziećmi i one chętnie oglądają bajki. Krecika też znają i lubią. Nie potrafię wskazać jednego bohatera, który odzwierciedlałby mnie w jakimś większym stopniu. 

A Pat i Mat?

Sąsiedzi. Znam. Podobno w Polsce mówią, że tak marnie im szło, bo to byli jedyni fachowcy, którzy pracowali na trzeźwo (śmiech).

Wróćmy do żużla. Pochodzisz z Żarnovicy, Twój tato ścigał się na żużlu, a Ty od najmłodszych lat byłeś „oswajany” z motocyklem, rywalizacją. W zasadzie dzieciństwo spędzałeś na stadionie?

Dokładnie tak jak mówisz. Kiedy się urodziłem, to Żarnovica była jedynym aktywnym słowackim miastem na polu żużlowym, z torem i klubem. Mamy też znany, doroczny międzynarodowy turniej o Zlatą Prilbę w Pardubicach. To w zasadzie taki rodzaj żużlowego pikniku przez cały weekend. Rywalizują i najmłodsi i najstarsi. Znakomita, ceniona wśród zawodników impreza. Ojciec zakończył jazdę rok przed moimi narodzinami, ale kiedy podrosłem, starał się zarazić mnie żużlem, przekazać całą swoją wiedzę i doświadczenia, choć za bardzo nie musiał się natrudzić, by mnie przekonać. To przyszło jakoś tak „samo”. Od dzieciaka praktycznie, bez przerwy biegałem na stadion. Miałem też motocykl, naturalnie jeszcze nie żużlówkę, który ujeżdżałem ile tylko się dało. Po za tym klasycznie. Żużel na rowerach z kolegami po podwórku. Udawaliśmy swoich idoli, każdy jakoś się „nazywał”. To były trochę inne czasy niż teraz. Nie było tabletów, telefonów, gros czasu spędzałeś na podwórku, wśród kolegów. Kiedy miałem ledwie 9. lat oświadczyłem tacie, że ma mnie zapisać na żużel, bo na rowerze już się nudzę. Pasjami oglądałem także zawody z kaset video. To kiedy odrobinę podrosłem. Nawet zarobiłem od mamy szlaban, bo potrafiłem po kilka godzin dziennie siedzieć przed telewizorem, wpatrzony z wypiekami na twarzy w to ściganie. Wreszcie dorobiłem się pierwszej żużlówki. Moim trenerem naturalnie został ojciec. On był najbliżej i najbardziej się angażował. 

Czyli tato nie miał oporów po własnych doświadczeniach z toru, a wręcz sprawiłeś mu radość?

Nie musiał nawet specjalnie mnie przekonywać. Od dziecka byłem żużlowym fanatykiem i tylko miałem to szczęście, że ojciec kiedyś startował i mógł mnie wiele nauczyć. Przede wszystkim zaś, rodzice nie mieli wątpliwości i od początku zgodzili się, żebym mógł jeździć na żużlu.

Ale gdyby Twoje pociechy chciały się ścigać, to nie byłbyś zadowolony?

Mój tato, to mój tato. Ja to ja. Zdecydowanie nie chciałbym na dzień dzisiejszy, żeby moi synowie uprawiali żużel. Wiem ile to kosztuje nerwów, stresu, jaka niepewność temu towarzyszy, wiem też ile czyha niebezpieczeństw. Uważam, że jest wiele spokojniejszych dyscyplin, w których można się realizować. Z drugiej strony, gdyby któryś był zakręcony podobnie jak ja kiedyś – cóż miałbym począć? Na razie rozwijają się uprawiając mnóstwo innych sportów. Lubią hokej, starszy trzyma rakietę i odbija piłki. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Żużel ma to do siebie, że zanim dojdziesz do momentu, kiedy to ty panujesz nad motorem, a nie on nad tobą, jest bardzo niebezpieczny. Nie chciałbym patrzeć, jak jeden z moich synów morduje się, próbując skręcać w lewo. Stres na pewno byłby znacznie większy, niż wtedy, gdy idzie o mnie. Nie wiem czy wytrzymałbym psychicznie te nerwy. Teraz dopiero doceniam i podziwiam rodziców. Szczególnie tatę, który jeszcze mi pomagał. Rozumiem też dlaczego ma tak wysokie ciśnienie. Obecnie sam jestem ojcem, pamiętam doskonale jak się cieszyłem z narodzin, jak trzymałem dzieci na rękach, jak dbałem i pielęgnowałem, a teraz miałbym je narażać na niebezpieczeństwo. Nie wyobrażam sobie. 

Martin Vaculik w parku maszyn. Fot. Jarek Pabijan.

Mówisz, że dzieci są utalentowane sportowo. To zapewne po tacie. Ale kiedy czegoś chcą, a rodzice nie dają zgody, odziedziczyli też po mamie zdolności aktorskie i potrafią przekabacić na swoją stronę?

Na razie są jeszcze chyba za mali. Kiedy jednak coś robią – rower, tenis – zawsze idą na maksa. Dla mnie było niesamowite, że kiedy starszy uczył się jazdy na rowerze, przewracał się często, szlochał, ale zawsze wsiadał z powrotem i próbował dalej. Do skutku. 

W trakcie sezonu Ty po za domem, żona w teatrze albo na planie filmowym, jak wtedy dzielicie obowiązki, jak wówczas z rodziną, z kontaktem?

Standardowo. Moi rodzice, rodzice Kristiny. Ratujemy się dziadkami. Kłopot w tym, że jedni i drudzy mieszkają po za Bratysławą. Na co dzień więc mamy nianię, która przejmuje część obowiązków. Niestety oboje z żoną jesteśmy dosyć mocno zajęci, więc musimy korzystać z pomocy. 

Twój siostrzeniec Dawid Pacalaj, spróbował pójść Twoim śladem?

Podpisał umowę w Krośnie, tam gdzie ja zaczynałem, ale nie przebił się do składu. To jest chłopak, który tak naprawdę wciąż ma wszystko w swoich rękach, choć czas pracuje na niekorzyść. Jest w grupie młodych zawodników, którzy muszą przede wszystkim zrozumieć, że w sporcie nic nie ma za darmo. Sukces wynika z ciężkiej pracy. Krew, pot i łzy. I nie jest to banał. Od początku musisz zadać sobie pytanie: „ Czy ja to chcę robić na profesjonalnym poziomie, czy tylko dla zabawy?” Moim zdaniem Dawid nadal jest na dobrej drodze i ma szansę zaistnieć. Jest dobrze przygotowany fizycznie, pracuje nad sobą. Oczywiście ma pewne braki w stylu jazdy, panowaniu nad motocyklem. To zrozumiałe na tym etapie. Nie jest może typem super talentu, ale pracusiem, krok po kroczku poznającym tajniki dyscypliny. Przed nim długa droga i wszystko w jego rękach. 

Pamiętasz swoją zdobycz z debiutu w Krośnie, gdy miałeś raptem 16 lat?

Nie pamiętam, ale zapewne nie była imponująca.

W czterech biegach to było 0, defekt, wykluczenie i upadek…

Ooo. Aż tak (śmiech). To tylko potwierdza moje wcześniejsze słowa. Ta droga na początku jest bardzo ciężka, niewdzięczna, niesprawiedliwa i nie gwarantuje absolutnie niczego. Też nie byłem i nie jestem typem talentu. Z każdym rokiem podnosiłem umiejętności, poprawiałem średnią. Obserwowałem, podpatrywałem, słuchałem i wyciągałem wnioski. Z czasem przynosiło to coraz lepsze efekty. Tacy żużlowcy jak Bartek Zmarzlik, odnoszący sukcesy w tak młodym wieku, rodzą się raz na parę dobrych lat. Nie znaczy to, że nadal nie marzę o tytule mistrza świata. To byłoby znakomite ukoronowanie kariery, ale oprócz cech o których mówiłem, trzeba jeszcze odrobiny szaleństwa i najważniejsze – sportowego szczęścia. 

Wspomniałeś o przygotowaniu fizycznym. Twoim zajmuje się Maros Molnar – człowiek przygotowujący także m.in. znakomitą tenisistkę Dominikę Cibulkową?

Z Cibulkową to już przeszłość, ale przez jego ręce przeszło wielu sportowców, w tym hokeistów grających w NHL, czy piłkarzy z czołowych klubów Europy. To świadczy, że jest doskonałym fachowcem. Ma zarówno niesamowitą wiedzę, jak też spektakularny dorobek. Ma też mnóstwo doświadczeń z różnych dyscyplin i mogę tylko być bardzo zadowolony, że jest moim trenerem. Pracujemy razem zimą, a potem rozpisuje mi plan dalszych treningów. Dla niego to też było nowe wyzwanie. Współpracujemy od sześciu czy siedmiu sezonów i nie mam powodu narzekać na cokolwiek. Dodatkowo jest to niesamowicie pokorny, życzliwy człowiek, który bardzo nie lubi przegrywać. No i potrafi się bezinteresownie cieszyć z sukcesów. Zaraża tym swoim spokojem, optymizmem i radością. Po jego treningach mogę przejechać nawet kilkanaście okrążeń non stop i nie czuję zmęczenia. Pamiętam, że kiedy doznałem kontuzji kostki, a to kluczowe dla sportowca, na niej opiera się ciężar ciała, opanowujesz siłę motocykla, on dokonał cudu. Niektórzy po takim urazie nie startowali nawet rok. Moja kostka była w krytycznym stanie. Pierwsze diagnozy przepowiadały nawet konieczność rozbratu z żużlem. Także był to bardzo poważny uraz. Maros potrafił tak dopasować treningi i obciążenia, że ledwie sześć tygodni od operacji już siedziałem na motocyklu. Od tamtej pory nazywam go cudotwórcą. Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. 

Najwyższe dotąd miejsce w Grand Prix to piąte. Czego brakuje, żeby wdrapać się na pudło?

Widocznie do tej pory nie było mi jeszcze sądzone, żeby zdobyć medal, a najlepiej tytuł mistrza świata. Do wszystkiego trzeba dojrzeć. Tam gdzie zawaliliśmy zawody, wydaje nam się, że wiemy jaki popełniliśmy błąd. Tylko wiedzieć gdzie była przyczyna to jedno, a umieć ją wyeliminować – zupełnie coś innego. A błędy bywają bardzo różne. Czasem przyczyna leży po stronie zawodnika, czasem w złym wyborze silnika, a zdarza się też pomyłka w doborze ustawień. Wnioski mamy wyciągnięte i z nowymi nadziejami przystępujemy do kolejnej batalii. Tylko jak to w sporcie – gwarancji sukcesu nikt nie da. Najważniejsze, to nie powtarzać tych samych pomyłek. A czego brakuje? Trochę w sprzęcie i trochę we mnie. To chyba w największym skrócie. Zdobycie tytułu nadal jest dla mnie najważniejszym priorytetem i największym marzeniem. Jeśli stanę kiedyś przed lustrem i stwierdzę, że nie będę już mistrzem świata – tego samego dnia ogłaszam koniec kariery. To marzenie, ten cel wciąż mnie mobilizuje i napędza. Chcę zostać najlepszym, ale zdaję sobie sprawę, że na świecie jest wielu bardzo dobrych zawodników z podobnymi marzeniami. Zamierzam jednak startować, dopóki tego marzenia nie spełnię. Jeśli się uda – będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a jeśli się nie uda, będę próbował kolejny raz – do skutku.

fot. Martin Vaculik Instagram

Denis Tokać, ważna postać?

To więcej niż mechanik, kolega, przyjaciel, powiernik. Znam go od momentu kiedy się urodził. Jego tata był jednym z moich pierwszych sponsorów. Dla mnie to taki młodszy brat, którego nie miałem. Bardzo ważna postać. Człowiek, który jest ze mną zawsze i od zawsze.

Jak to jest ze zmianą klubów? Startujesz tam gdzie zamierzasz, czy tam gdzie są akurat odpowiednie warunki?

Oczywiście najlepiej byłoby występować w jednym zespole, ale warunki i sytuacje bywają różne. Nie mogę dzisiaj nikomu obiecać z czystym sumieniem, że w jednym czy drugim klubie będę startował do emerytury. Czasem życie pisze przewrotne scenariusze. Nie wszystko też zależy wyłącznie od Ciebie. Nauczyłem się jednego. Nigdy nie warto palić za sobą mostów. Jak by nie było. Nie zawsze masz jednak wpływ na takie, czy inne komentarze po zmianie. 

Uczestniczyłeś w kraksie z Rafałem Wilkiem, po której ten wylądował na wózku. Miałeś raptem 16 lat. Dziś Rafał powiada, że były to jego drugie narodziny. Radzi sobie świetnie i zaraża optymizmem. Ta świadomość pomogła zwalczyć traumę po tamtym wydarzeniu, która siłą rzeczy, musiała się pojawić?

Nie miałem pola manewru, tylko co z tego? To był dla mnie bardzo ciężki moment w życiu. Rafała znałem i lubiłem, a tu taka tragedia. Bardzo nieprzyjemna i bardzo bolesna sytuacja. Dzisiaj Rafał nie tylko dla mnie stanowi wzór do naśladowania. To jak uporał się z dramatem, jak wybrnął, co obecnie osiąga, to jest po prostu niewiarygodne. Mam dla niego ogromny szacunek. Z tego faceta każdy bez wyjątku, powinien brać przykład. Żyje pełną piersią, cieszy się życiem. Zaraża tą radością. Wielki człowiek. Nigdy też nie miał do mnie pretensji o ten wypadek. Największe wsparcie i pomoc dostałem właśnie od niego. Zwykli ludzie często na wiele rzeczy narzekają. Jak pada, to źle że pada. Jak gorąco, to źle bo gorąco. A Rafał na nic się nie skarży, na nic nie narzeka. Niesamowity gość. To bardzo ważne, żeby odrzucić negatywne myślenie, żeby na świecie było więcej miłości i radości. Każdemu życzę tak wielkiego serca, jakie ma Rafał. I optymizmu, bo ten napędza pozytywnie. 

Często udzielasz się w akcjach charytatywnych, ale nie dla poklasku. O wielu nawet nie informujesz publicznie?

Ja bardzo lubię pomagać. To leży w mojej naturze. I nie po to, żeby budować swój wizerunek, bo jak zauważyłeś, nie robię tego na pokaz, tylko z potrzeby serca. O wielu inicjatywach nawet nie mówię publicznie. Nie o to przecież chodzi. Najczęściej udzielam się anonimowo i niech tak zostanie. Kiedy widzę dramat, wołanie o pomoc – nie mogę pozostać obojętny. Naturalnie nie każdego jestem w stanie wesprzeć. Myślę jednak, że robię to…  często. Co roku przeznaczam pulę pieniędzy na takie cele. Po zakończeniu kariery mam nadzieję założyć coś w rodzaju fundacji, a przynajmniej fundusz pomocowy, żeby jeszcze bardziej skutecznie wspierać ludzi. Jednym można pomóc materialnie, innym wystarczy zwykła, normalna rozmowa z właściwym specjalistą, albo po prostu – drugim człowiekiem. Ludzi po prostu należy zawsze wspierać. Ne każdy ma tyle szczęścia co my. Nie każdy potrafi sam sobie poradzić z kłopotami. Chciałbym, żeby świat był lepszy. Każdy z nas jest tyle wart ile może dać drugiemu. Świata naturalnie nie zmienię, ale mogę pozostać… człowiekiem. 

Dziękuję za spotkanie i inspirującą rozmowę.

Także bardzo dziękuję i pozdrawiam wszystkich serdecznie.