Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W zeszłym roku po ponad 20 latach jazdy na żużlu postanowił ostatecznie zawiesić kevlar na kołku. Nie zwojował może żużlowego świata, ale zostawił na nim swoje serce i zdrowie. Mariusz Puszakowski – bohater poniższej rozmowy, a obecnie współpracownik Krzysztofa Buczkowskiego – podsumowuje swoją karierę oraz opowiada o swoich planach na przyszłość.

W niemal wszystkich wywiadach podkreślasz, że Twoja jazda na żużlu to była przygoda. Zadebiutowałeś w 1997 roku. 21 lat bycia czynnym żużlowcem nie uprawnia do stwierdzenia, że to była jednak kariera?

Absolutnie nie! To była długa przygoda, ponieważ ja się tym doskonale bawiłem i to wszystko. Nie oszukujmy się, ale nie osiągnąłem niczego wielkiego. Żużel to moja miłość od wczesnych lat młodzieńczych. Co prawda te ponad 20 lat jazdy może i robią wrażenie, ale siebie uważam za solidnego pierwszoligowca.

Patrzysz już na swoją przygodę z tym sportem z perspektywy czasu. Gdybyś mógł cofnąć czas, co byś w niej zmienił?

Wszystko. Naprawdę! Wiesz, miałem 13 lat, mieszkałem pod Toruniem w Golubiu-Dobrzyniu i już wtedy wiedziałem, że chcę w jakikolwiek sposób być przy żużlu. W ogóle z tym to wiąże się zabawna historia. Pewna dziewczyna, w której wtedy się zakochałem, zniknęła potem na parę lat z mojego życia, ale jakiś czas temu odezwała się do mnie ponownie i mi napisała, że podziwia mnie za to, iż w tak wczesnym wieku wiedziałem już, co chcę robić w życiu. Dla mnie przebywanie w parkingu z Mirosławem Kowalikiem czy Jackiem Krzyżaniakiem to było spełnienie najskrytszych marzeń. Czułem się wtedy jak młody kibic, który mając nagle styczność ze swoimi idolami – dotyka nieba. Wiele razy wspomniany Mirek Kowalik, podczas gdy już jeździłem, dawał mi cenne rady, jak mam postępować, jakich błędów unikać. Ale wiesz – ja młody, wiedziałem swoje. Dzisiaj już wiem, że miał w wielu sprawach rację. Teraz, gdy widzę tych wszystkich młodych adeptów żużla – sam staram się ich przestrzegać przed pewnymi zachowaniami. Może, gdybym wtedy posłuchał mądrzejszych od siebie, moja przygoda z żużlem byłaby karierą. Gdybym podszedł do tego w sposób nastawiony głównie na zarabianie dużych pieniędzy, to dzisiaj byłbym w innym miejscu. Dla mnie jazda na żużlu to było głównie spełnianie marzeń.

Podczas przeglądania zdjęć z Twojego pożegnalnego turnieju często występujesz z instrumentem muzycznym. To od niego wziął się Twój pseudonim?

Coś Ty! Wielu chłopaków w tamtym czasie zaczęło używać jakichś przezwisk. Albo mieli je nadawane tu w Polsce, albo wracali z nimi ze Szwecji. Ja cały czas nie mogłem odnaleźć dla siebie żadnego przezwiska. Któregoś dnia ówczesny trener Jan Ząbik chyba się mnie zdenerwował i powiedział – Ty to jeździsz na tym żużlu, jak jakiś puzon. Jakoś tak się przyjęło i zostało do dziś.

Puzon”, nie odsunąłeś się jednak definitywnie od żużla, ponieważ jesteś obecny podczas zawodów w teamie Krzysztofa Buczkowskiego. Jak doszło do nawiązania współpracy między Wami?

Z Krzysztofem znamy się już bardzo długo i zawsze utrzymywaliśmy ze sobą kontakt. Doszło nawet do tego, że spędziliśmy wspólnie wakacje u moich znajomych w Stanach Zjednoczonych. Do tematu współpracy podchodziliśmy parokrotnie, ale raczej to były takie luźne, niezobowiązujące rozmowy. Tej zimy jednak przedyskutowaliśmy wiele godzin i postanowiliśmy ostatecznie nawiązać współpracę.

Mariusz Puszakowski definitywnie rozstał się z torem, ale nie z żużlem

Czym się konkretnie zajmujesz?

Nie mam jakiejś stałej funkcji przypisanej do mojego stanowiska. Umawiam i zawożę silniki do najlepszego mechanika w Polsce – pana Ryszarda Kowalskiego, a podczas zawodów staram się delikatnie doradzać i pomagam przy sprzęcie. Tego nawet nie mogę nazwać pracą. To przyjemność, że mogę w jakikolwiek sposób pomóc. Wierzyłem w „Buczka” od początku, nawet gdy inny go już skreślili. Chodziło o dobranie porządnego sprzętu, bo papiery na jazdę to ten facet miał od zawsze. Bardzo pomogło mu wtedy odejście z Bydgoszczy. Zorganizował sobie wszystko bardzo dobrze logistycznie, zaczął zarabiać lepsze pieniądze i dzisiaj jest już cenionym zawodnikiem Ekstraligi.

Początek sezonu w wykonaniu Krzysztofa Buczkowskiego był znakomity. Wobec absencji Artioma Łaguty stał się liderem GKM-u. Co, według Ciebie, miało na to wpływ?

Krzysztof bardzo dobrze przepracował zimę i dodatkowo zgubił parę kilogramów. Wszystko nam wychodziło i bardzo solidnie punktował. Mieliśmy wysokie aspiracje, ale tamte pamiętne dwa wypadki wszystko pokrzyżowały. To, że Krzysztof jeszcze po tamtym karambolu dokończył zawody w Grudziądzu jest dla mnie oznaką bohaterstwa. Mecz w Lesznie co prawda już mu nie wyszedł, ale to było następstwem bólu. Proszę kibiców o wyrozumiałość i zapewniam, że pomalutku wracamy na właściwe tory.

Mariusz, gdy tak to z boku obserwujesz – nie kusi Cię jeszcze wyjechać na tor?

Pewnie, że kusi. Przecież ja kocham ten sport. Staram się trzymać cały czas formę fizyczną i nawet mam jeden kompletny motocykl, ale na tor profesjonalnie już nie wrócę. Wieku i organizmu nie oszukam. Co z tego, że bardzo człowiek chciał, jak po wyjeździe na tor włączał się w głowie przycisk stop. Takie kontuzje bardzo bolą i w podświadomości zostaje, żeby pewnych niebezpiecznych sytuacji unikać. One zabierają też radość z jazdy, bo kilka razy w tym gipsie byłem. Mam w życiu co robić. W czasie sezonu pomagam „Buczkowi”, a na zimę wyjeżdżam do Stanów Zjednoczonych i tam dorabiam. Kursuję tam na dobrze znanej sobie trasie i rozwożę towar. Starcza mi to na spokojne życie.

Planujesz zostać przy żużlu czy masz inne plany na przyszłość?

Chciałbym zostać przy speedway’u i póki co nie wybiegam w daleką przyszłość. Odnajduję się w tym co robię i nadal sprawia mi to ogromną frajdę.

Bardzo serdecznie dziękuję za tę szczerą rozmowę i życzę, aby pogoda ducha i dobry humor Cię nigdy nie opuszczały.

Dziękuję również i pozdrawiam wszystkich kibiców.

Rozmawiał ŁUKASZ BRUNACKI