Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mariusz Fierlej – startował od Leszna, przez m.in. Kraków, po Świętochłowice. Ścigał się także… w Argentynie. Największy sentyment i wielkie, pozytywne uczucie, ale też nieco rozżalenia, wiążą go z Krosnem. Pozbierał się po paskudnej, ciężkiej kontuzji i bardzo żałuje, że po niej praktycznie nie otrzymał szansy pokazania się, przypomnienia kibicom. Zawsze kozak i ułan w jednym. Nie uznawał straconych pozycji, choć fantazję często przypłacał urazami. O przemyśleniach, bolesnych powrotach i speedwayu w Południowej Ameryce opowiedział w naszej rozmowie.

Mariusz, zacznijmy od środka. Ciężka kontuzja, dzięki determinacji wracasz i w zasadzie nie dostajesz szansy?

To trochę dłuższa historia. Krosno, bo jak sądzę o ten fragment mojej kariery chodzi, podpisało ze mną umowę jako pierwszym zawodnikiem. Nie było jeszcze pomieszczenia klubowego, więc rzecz cała odbyła się gdzieś w restauracji. Telewizja, huczne podpisanie kontraktu, jednak ja od razu pytałem, kto będzie trenerem. Dochodziły mnie bowiem słuchy, że dobija się tam mój „serdeczny przyjaciel” Janusz Ślączka. Zapewniano mnie, że jego w klubie nie będzie. Stało się inaczej i kiedy wróciłem po perypetiach zdrowotnych, byłem już praktycznie przekreślony. Nie otrzymałem szansy. Chciałem wyjechać na tor. Byłem gotowy. Zamierzałem udowodnić, że nawet po tak ciężkim urazie można nadal się liczyć. Nie chciałem jednak pchać się na siłę do składu i… tak wyszło.

Ale w głowie ślad pozostał?

Po kontuzji nie ma (śmiech). Miałem takie skryte marzenie, żeby jeszcze rok, może dwa pościgać się w Krośnie, ale nie dało rady i tyle. Warunki nie sprzyjały.

Kiedy Ty byłeś ciężko kontuzjowany, ubezpieczenia w żużlu nie funkcjonowały najlepiej, mówiąc oględnie. Jak sobie poradziłeś?

Powiem szczerze, że jeżeli chodzi o PZM, to te stawki są śmiechu warte. Zawodnik musi sam sobie opłacić dodatkową polisę. Suma ubezpieczenia ze związku to było wtedy 25 tysięcy złotych. Za zdruzgotane udo i kilka miesięcy rehabilitacji dostałem wtedy bodaj 1600 złotych. Na szczęście miałem też ubezpieczenie prywatne, dzięki któremu jakoś to posklejałem. Tam kwota była znacznie wyższa. Nie wiem, jak jest obecnie, ale ze trzy lata temu, bo tyle już nie jeżdżę, było to zaledwie 25 000 złotych z ubezpieczenia – śmieszna kwota dla żużlowca. 

Ubiegałeś się w związku z urazem o wsparcie z fundacji, czy innego źródła?

Nie. Nic z tych rzeczy. Uznałem, że jest znacznie więcej osób, które bardziej potrzebowały i wciąż potrzebują wsparcia. Mnie wtedy pomogło bezinteresownie bardzo dużo ludzi. Często zupełnie mi nieznanych. Dziękowałem za to wsparcie publicznie, gdzie tylko mogłem, ale żeby dobijać się gdziekolwiek o dodatkowe środki, to nie. Nie mój charakter. Ja sobie poradziłem i poradzę. Po siedmiu, czy ośmiu miesiącach od wypadku już pojechałem do pracy. Ta noga jeszcze nie funkcjonowała. Miałem pouszkadzane nerwy, brakowało czucia. Lekarz neurochirurg przestrzegał, że jeszcze z pół roku może potrwać nim te czynności wrócą o ile w ogóle wrócą. Na szczęście wszystko poszło jak należy i z nogą jest w porządku. Dałem sobie radę, zarobiłem pieniążki i poukładałem klocki w swoim życiu na nowo. Szkoda mi tylko tego Krosna. Chciałem jakoś symbolicznie pożegnać się z kibicami i torem żużlowym. Spędziłem tam dobrych, fajnych pięć lat i chciałem to inaczej zakończyć. 

W Argentynie nie było z tym problemu?

Rzeczywiście. Pojechałem do Argentyny i pokazałem, że kontuzja mnie nie zabiła i mogę pojechać fajne biegi. 

Bahia Blanca to byłam wycieczka, ściganie i pomysł na biznes w jednym?

Biznes to się skończył kilka lat temu, kiedy dolar poszedł mocno w górę. Wcześniej można było zarabiać na różnicach kursowych. Teraz możesz najwyżej wymienić dolary na pesos. Tak więc kwestie zarobkowe przeszły do historii parę lat temu. Jeśli chodzi zaś o speedway, to niestety w Bahia Blanca wygląda to nie najlepiej. Początkowo, w pierwszych sezonach, na zawody przychodziło nawet po 10 tysięcy ludzi. Dwa lata temu było raptem 500 osób. Nie wiem co się stało. Wiem jednak, że ma być w Argentynie nowy tor i mam nadzieję, że to wydarzenie przywróci boom na żużel. Obiekt w Bahia Blanca był znakomity, funkcjonalny i nowoczesny. Przy tym przystosowany do kilku konkurencji motorowych. Tamtejszy organizator po prostu wynajmował go na zawody. Świetnie można było się pościgać, znakomita geometria i mam stamtąd jak najlepsze wrażenia. Myślę, że swoją cegiełkę do upadku tych widowisk dołożył też sam argentyński organizator. Nie wszystkich potraktował fair. Nie z każdym się rozliczył. A to motocykle ginęły, a to za punkty nie wypłacił należności. Zraził do siebie wielu ludzi, niektórych zwyczajnie oszukał. To musiało odbić się przysłowiową czkawką. Wciąż mam tam wielu znajomych i przyjaciół. Jestem blisko argentyńskiego speedwaya, więc sądzę, że jest w tej poprzedniej tezie wiele prawdy. Chyba jedynym, który nie dołożył do wycieczki i został rozliczony do zera był Jakub Jamróg, pozostali nie mieli tyle szczęścia. Żeby jednak nie było tak pesymistycznie, to pod koniec stycznia planowane są pierwsze zawody na nowym obiekcie. Tam jest teraz zaangażowanych mnóstwo ludzi. Pasjonatów, wolontariuszy. Stadion ma oświetlenie. Całość prezentuje się znakomicie. Można być optymistą. Mają tam znowu wyśmienity klimat dla żużla, a wszystko opiera się na pozytywnym nastawieniu i entuzjazmie. Mocno im tam kibicuję. Z powodu pandemii w poprzednim roku wszystkie zawody na obiektach po za Bahia Blanca zostały odwołane, więc nie było sensu lecieć, ale trzymam kciuki i tęsknię za Ameryką Południową. 

Czyli Grand Prix Argentyny, mimo trudności logistycznych, to nie musi być mrzonka?

Z tego co wiem, to tam nawet mocno działają w tym kierunku. Budują tor, jest grupa ludzi, którzy się tym zajmują. Nie jestem pewien, czy Armando Castagna nie potwierdził już, że SGP w Argentynie będzie. Nie widzę przeciwwskazań, znając tamtejsze realia, a trudności wymyślono po to, żeby je pokonywać. Podobnie w Bahia Blanca. Promotor zraził do siebie ludzi, więc znaleźli się inni. Wzięli sprawy w swoje ręce. Odbudowali tor. Odbudowali klimat. Pamiętajmy też, że w Argentynie jest kilka stadionów. Te mniejsze, mniej znane mieszczą po 2/3 tysiące widzów, ale wciąż zapełniają się kibicami. Zaplecze jest znakomite. Fundament pod rozwój również. To są miejscowości liczące po kilka, kilkanaście tysięcy mieszkańców i kiedy jest u nich żużel, to w mieście jest święto. Wszyscy idą na stadion. 

Skąd w Argentynie fenomen speedwaya?

O ile się nie mylę, to tradycje sięgają tam lat 40-tych. Mam nawet wycinki prasowe przesłane przez tamtejszych przyjaciół. Już wtedy przyjeżdżali zawodnicy z Australii, Europy. Historia jest bogata. Przechodzi chyba z pokolenia na pokolenie. Po prostu kochają żużel. Na przestrzeni lat trudno znaleźć w Europie liczącego się Argentyńczyka. Byli pojedynczy żużlowcy, którzy próbowali, jednak z niewielkim skutkiem, zawojować stary kontynent. Teraz może się to zmienić. Na eliminacje mistrzostw świata juniorów przyjeżdża do mnie młody chłopaczek. Eber Ampugnani. Postaram się pomóc mu troszeczkę organizacyjnie. Kiedy tu przylecą, osiedlą się w Rzeszowie, a ja pomogę im ogarnąć to wszystko logistycznie. Auta, warsztat itd. W maju chłopak będzie u mnie z ekipą i zobaczymy. Ma do przebycia, bagatela, 11 000 kilometrów. Organizacyjnie jego pobyt będzie po mojej stronie. W zasadzie bierze ze sobą silnik i przylatuje. Więcej się nie opłaca. Resztę ogarniemy na miejscu. Trochę to przypomina wyjazdy Polaków do RPA lata temu. Byłem wtedy gówniarzem w szkółce i pamiętam tylko relacje. Chętnie też bym pojechał się tam pościgać, ale zdaje się już ogłosili w Afryce koniec speedwaya.

To fakt, padł ostatni tor. Dwa lata temu.

Szkoda. Kolejne miejsce gdzie żużel umarł. Speedway jakoś funkcjonuje jeszcze w USA. Już parę lat temu dostałem stamtąd zaproszenie żeby przylecieć i wziąć udział w zawodach. Kłopot jest jednak taki, że to zupełne, czyste amatorstwo. W zasadzie musiałbyś przyjechać na swój koszt i tylko się pokazać. W Argentynie było o tyle lepiej, że zawsze organizator opłacił bilet lotniczy, zapewnił jakieś lokum. W Costa Mesa tego nie gwarantowali. 

Wróćmy z wielkiego świata do Polski. Pochodzisz z Leszna, ale osiadłeś w zupełnie innym regionie?

Rzeczywiście. Mieszkam teraz w Rzeszowie. Pewnie gdyby nie dziecko, wróciłbym na stare śmieci do Leszna. Ponieważ tak się jednak życie poukładało, że nie jesteśmy razem z matką mojego syna, mam tu rodzaj misji do spełnienia. Stąd decyzja o pozostaniu na Podkarpaciu. Chcę być blisko chłopaka. 

Dzisiejszy rozum i tamte lata. Zaczynasz ściganie i masz obecne doświadczenia. Dużo byś zmienił?

To oczywiste, że wszystko wyglądało by inaczej. Teraz uważam, że lepiej, ale czy na pewno? Czasu już nie cofniemy. Czuję się jednak niespełniony, nienasycony i na pewno pokierowałbym swoją karierą w inny sposób. Fantazji na torze mi nie brakowało, tylko co z tego? Zostały połamane kości. Były jednak również pozytywne momenty. Te tłumy w szpitalu, bezinteresowna życzliwość obcych ludzi, konkretna, namacalna pomoc. To dodawało skrzydeł i za to nigdy nie zdołam wystarczająco podziękować. Cieszę się też, że do Krosna jako trener wrócił Irek Kwieciński. Trzymam kciuki i życzę mu powodzenia. Kiedy startowałem, a on był coachem mieliśmy super paczkę, mało kto w Krośnie wychodził z trzydziestki. Była bardzo dobra atmosfera, luz. Bardzo bym chciał i szczerze tego życzę Kwiatkowi, żeby teraz to powtórzył. Wtedy mieliśmy super ekipę ze wszystkimi Rempałami w składzie, prócz Grześka. W pewnym momencie w Krośnie jechało w meczu czterech Rempałów. Jacek spełnił wtedy jedno ze swoich marzeń. Wspólnie z synem przywieźli 5-1. Były czasy. Sentyment pozostał. Mam nadzieję, że teraz Irek powtórzy tamtą atmosferę i zbuduje znakomity wynik. Nie mieliśmy gwiazd, wielkich nazwisk, a rezultaty, szczególnie u siebie, były bardzo dobre. Owszem. Na koniec jakoś zawsze brakowało do awansu. Niewiele ale brakowało. Wspomnienia mam jednak jak najlepsze.

Mariusz, dziękuję serdecznie za rozmowę.

To ja dziękuję, że ktoś jeszcze o mnie pamięta. Kibicom życzę wszystkiego dobrego, wielu wrażeń i do zobaczenia na stadionach.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI