Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Przed rokiem toruńska Motoarena obchodziła swoje dziesiąte urodziny, jednakże miejscowa drużyna okrasiła ten jubileusz mało prestiżowym osiągnięciem, ponieważ po raz pierwszy w historii spadła do niższej ligi. W Grodzie Kopernika wszyscy marzyli o spektakularnych obchodach tego święta, ale zapewne chodziło o coś zupełnie innego. Wydarzenia z ubiegłego sezonu były trudne do zaakceptowania dla Mariana Filipiaka, czyli kierownika stadionu przy ulicy Pera Jonssona, który ma bardzo emocjonalny stosunek do tego miejsca oraz zespołu spod znaku anioła. W poniższej rozmowie mężczyzna opowiada o ubiegłorocznej porażce, nieoczekiwanym sezonie na zapleczu, wywalczeniu upragnionego awansu, przyszłości toruńskiego żużla i funkcjonowaniu stadionu w dobie pandemii. Razem z naszym rozmówcą wracamy także do dwóch niezapomnianych wydarzeń z minionego roku, które w wyjątkowy sposób uczciły dziesięciolecie istnienia Motoareny, pomimo rozczarowującej postawy drużyny. Mowa o Retro Derbach Pomorza i Kujaw oraz Mistrzostwie Świata Bartosza Zmarzlika przypieczętowanym na toruńskiej ziemi.

Przykłada Pan dużą wagę do jubileuszy?

Lubię patrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość poprzez odniesienia do historii. Uważam, że historią nie należy zbyt mocno żyć, ale trzeba o niej pamiętać. To powoduje, że zawsze staram się postrzegać jakieś historyczne zdarzenia, rocznice i jubileusze w wyjątkowy sposób. Wychodzę z założenia, że ktoś tworzył daną rzeczywistość, w której teraz funkcjonujemy, dlatego trzeba oddać hołd odpowiednim osobom i podziękować za szczególny klimat, który się z nimi kojarzy.

Pytam o to, ponieważ w zeszłym roku obchodziliśmy dziesięciolecie istnienia Motoareny, która jest bardzo bliska Pańskiemu sercu. Zapewne marzył Pan, żeby drużyna uczciła ten jubileusz korzystnym wynikiem sportowym…

Powiem szczerze, że ja od samego początku istnienia naszego nowoczesnego stadionu oczekuję na złoty medal. Do tej pory niestety nie było nam dane cieszyć się z mistrzostwa przy ulicy Pera Jonssona, ale cały czas nie tracę nadziei i wierzę, że ten moment kiedyś nadejdzie. Życie różnie się układa. Dzisiaj są upadki, a jutro mogą być wzloty. W sporcie jest dokładnie tak samo. Wystarczy popatrzeć na postawę niektórych zawodników czy klubów, która jest tego najlepszym dowodem. Nigdy nie można się załamywać. Za każdym razem trzeba wyznaczać sobie ambitne cele i zmierzać do nich małymi kroczkami. Wokół zespołu musi być jak najwięcej optymizmu, ponieważ wtedy wszystko funkcjonuje zupełnie inaczej. Wracając jednak do Pańskiego pytania, spodziewałem się, że rok temu może być trudno o wygranie ligi, ale liczyłem, że uda się zakończyć rozgrywki jakimś pozytywnym akcentem.

Drużyna zawiodła jednak na całej linii i po raz pierwszy w historii spadła do niższej ligi. Styl porażki był niestety kiepski, dlatego gorszego sposobu uczczenia jubileuszu Motoareny chyba nie dałoby się znaleźć. Co Pan czuł, kiedy sprawa okazała się przesądzona i nie było już żadnego ratunku dla torunian?

Dla mnie to był szok. Wiem, że w sporcie wszystkie scenariusze są możliwe, ale nigdy nie zakładałem, że rozstaniemy się z ekstraligą. Ja jestem związany z toruńską drużyną na śmierć i życie, więc było mi szkoda, że taka piękna passa bez ani jednego spadku do niższej ligi nagle zostanie przerwana. Jeszcze jakiś czas temu nie pomyślałbym, że dożyję takiego momentu, ponieważ w Toruniu to wydawało się abstrakcją, ale powiem szczerze, że od niedawna przeczuwałem, że tak to się może skończyć. Ostatnio coś przestało się układać pod względem sportowym i to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W głębi serca wierzyłem w dobre wyniki, jednakże rozum podpowiadał, że może być inaczej. Ta myśl krążyła gdzieś z tyłu głowy, choć nie chciałem jej do siebie dopuszczać.

Jakie były przyczyny porażki?

Mam być z Panem szczery? Ja do tej pory nie wiem i chyba nikt nie potrafiłby udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Wydaje mi się, że to na zawsze pozostanie już pewnego rodzaju zagadką i tajemnicą. Trudno nawet poukładać to w głowie, ponieważ skład personalny drużyny nie skazywał nas z góry na porażkę. Uważam, że było wręcz odwrotnie. Tamto zestawienie śmiało mogło walczyć o pozycję w górnych rejonach tabeli. Zarządzanie klubem również stało na bardzo dobrym poziomie. Nie mieliśmy żadnych problemów organizacyjnych czy finansowych, więc sam do dzisiaj zastanawiam się, jak to się stało, że spadliśmy bez nawiązywania praktycznie żadnej walki z rywalami. W żużlu wiele rzeczy musi się zazębiać, a u nas widocznie coś jednak nie działało w wymiarze czysto sportowym. Być może nie mieliśmy szczęścia i trafiliśmy na słabsze momenty naszych zawodników, którzy zmagali się z różnymi problemami i wielokrotnie nie byli w stanie pokazywać formy sprzed lat. Sporo mówiło się także o nienajlepszej atmosferze w drużynie, ale ja nie wiem, czy to był rzeczywiście tak bardzo odczuwalny i decydujący czynnik. Wiadomo, że słabe wyniki i walka o miejsce w składzie musiały odbijać się na klimacie w zespole. Gdyby wszystko szło po naszej myśli, to pewnie w ogóle byśmy o tym nie mówili. Nie ukrywam, że dla mnie to były bardzo przykre doświadczenia, ponieważ ja przez lata uczestniczyłem w budowaniu pozycji toruńskiego sportu żużlowego, więc to wszystko dotykało mnie znacznie bardziej niż przeciętnego człowieka.

Pamiętam naszą rozmowę z ubiegłego roku, kiedy dyskutowaliśmy o początkach Motoareny. Na każdym kroku dawało się wyczuć, że ma Pan bardzo emocjonalny stosunek do tego stadionu i traktuje go Pan niemalże jak własne dziecko. Prawda jest taka, że ten obiekt był tworzony z przeznaczeniem dla największych i najważniejszych imprez, więc pewnie trudno było pogodzić się z faktem, że nagle stanie się areną spotkań w niższej klasie rozgrywkowej.

Do mnie to chyba niespecjalnie docierało. Ja oczywiście spodziewałem się, że w pierwszej lidze możemy być świadkami wielu ciekawych spotkań i wyścigów na naszym stadionie, ale chyba wszyscy miłośnicy toruńskiego żużla zdawali sobie sprawę, że zależy nam na czymś więcej. Wiadomo, że akceptowałem sytuację i zgadzałem się z zastaną rzeczywistością, jednakże przyznam, że mentalnie chyba przez cały czas funkcjonowałem na poziomie ekstraligowym. Tak naprawdę nie mogliśmy za bardzo oswajać się z niższą klasą rozgrywkową, ponieważ mieliśmy jeździć tam tylko przez chwilę. Trzeba było zachowywać standardy ekstraligowe, bo nasze miejsce jest wśród najlepszych polskich drużyn. Pod żadnym pozorem nie mogliśmy z tym zrywać. Dobrze, że ten sezon przeleciał nam dosyć szybko ze względu na koronawirusa, dlatego niebawem wszystko powinno wracać do normy.

Zostawmy na moment drużynę, która nie sprostała zeszłorocznemu jubileuszowi i porozmawiajmy o wydarzeniu, które znacznie lepiej uświetniło dziesiąte urodziny Motoareny. W połowie sierpnia ubiegłego roku zorganizował Pan Retro Derby pomiędzy Apatorem Toruń i Polonią Bydgoszcz, w których wzięli udział zawodnicy na sportowej emeryturze. To była ciekawa i niecodzienna inicjatywa.

Ten pomysł zagościł w mojej głowie już jakieś półtora roku wcześniej, a dziesięciolecie Motoareny było idealnym pretekstem, żeby wcielić go w życie. Chciałem, żebyśmy mieli okazję do takiego towarzyskiego spotkania i luźnego treningu pomiędzy dwoma drużynami z regionu. Chodziło o dobrą zabawę, swobodną jazdę oraz możliwość powspominania dawnych czasów. Czasami warto pozwolić zawodnikom starszej daty przypomnieć o sobie kibicom. Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że derby toruńsko-bydgoskie przez lata były stałym elementem kujawsko-pomorskiego krajobrazu żużlowego i miały swoją specyfikę, więc warto przywoływać i odtwarzać te chwile przy pomocy aktorów dawnych widowisk. Chciałem zaangażować w ten event jak najwięcej ludzi związanych z obydwoma klubami. Na samym początku rozważałem różne formaty takiej jubileuszowej imprezy, ale w pewnym momencie uznałem, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Od czasu do czasu potrzeba pewnego rodzaju sentymentalnej podróży w przeszłość.  Główną motywacją do zorganizowania tego niestandardowego wydarzenia było oczywiście oddanie czci naszemu pięknemu stadionowi oraz wszystkim ludziom, którzy przyczynili się do jego powstania. Poza tym chciałem również złożyć pokłon w kierunku zawodników, którzy przed laty tworzyli naszą regionalną żużlową historię, budowali atmosferę i zostawili nam masę unikalnych wspomnień. W dzisiejszym świecie trzeba znajdować przestrzeń na takie imprezy, żeby to wszystko nie odchodziło w zapomnienie i pozwalało chociaż trochę odsapnąć od codziennej bieganiny.

Spodziewam się jednak, że to było skomplikowane przedsięwzięcie, które wymagało czasu i sporego zaangażowania.

Wiadomo, że musiałem się trochę zastanowić jak ugryźć to wydarzenie od strony organizacyjnej. Wszystko tak naprawdę spoczywało na moich barkach, więc miałem ręce pełne roboty. Zaczynałem od mniejszych wyzwań związanych z określeniem kształtu tej imprezy i ogłoszeniem tego pomysłu szerszemu gronu odbiorców, a potem przechodziłem do coraz bardziej skomplikowanych zadań obejmujących dopięcie wszystkiego na ostatni guzik oraz zgromadzenie jak największej liczby gości. Muszę przyznać, że z każdym kolejnym dniem, tygodniem czy miesiącem poprzeczka szła coraz bardziej w górę. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że trzeba zrobić tę imprezę z jak największym przytupem, ponieważ nasz stadion i cała lokalna społeczność na to zasługuje. Z czasem temat zaczął zyskiwać coraz większy rozgłos w mediach oraz na portalach społecznościowych, dlatego czułem na sobie znacznie większą presję, żeby tylko nikogo nie zawieść. Wiedziałem, że wielu kolegów, przyjaciół i miłośników żużla liczy na moją pracę. To musiało być naprawdę godne wydarzenie, które spełni wszystkie oczekiwania. Stwierdziłem również, że ta impreza musi wnieść coś pozytywnego dla ogółu, zatem postanowiłem nadać jej charytatywny charakter i przeznaczyć zyski na rzecz naszego toruńskiego hospicjum.

Nie było problemów z namówieniem byłych zawodników do wspólnej zabawy?

Powiem Panu, że na początku wcale nie było łatwo. Generalnie spotykałem się z akceptacją pomysłu, ale kiedy przechodziliśmy do konkretów, czyli potwierdzenia obecności czy deklaracji wyjazdu na tor, to zapał momentalnie spadał. Nie mówię oczywiście o wszystkich, ale takie sytuacje rzeczywiście się zdarzały. W niektórych wypadkach pojawiały się nawet jakieś wymówki, więc byłem delikatnie zaskoczony, ponieważ zawodnicy na sportowej emeryturze wielokrotnie powtarzali, że lubią takie spotkania. Na szczęście taki stan rzeczy nie trwał przesadnie długo. Kiedy całe wydarzenie nabrało nieco większego rozgłosu medialnego i zarysował się konkretny scenariusz, pokazujący jak to wszystko będzie wyglądało, to zawodnicy sami zaczęli się zgłaszać i pytać, czy znajdą się dla nich jeszcze jakieś wolne miejsca. To było bardzo przyjemne, ponieważ utwierdziłem się w przekonaniu, że organizacja tej imprezy naprawdę ma sens.

Wiem, że zawodnicy mieli okazję trochę potrenować przed zawodami. To musiało mieć swój urok.

Całkowicie się zgadzam. Poświęciliśmy na to sporo czasu, dzięki czemu stopniowo wczuwaliśmy się w klimat tego wyjątkowego wydarzenia i czuliśmy coraz większą ekscytację. Muszę przyznać, że szczęścia, radości i różnego rodzaju emocjonalnych uniesień nie było końca. Ostatecznie wszyscy byli bardzo zadowoleni, że dali się namówić do wzięcia udziału w tej imprezie. Z każdej strony płynęła niezwykle pozytywna energia. Niektórzy podchodzili do mnie i przyznawali, że wsiedli na motocykl po dziesięciu czy dwudziestu latach przerwy i mieli z tego wielką frajdę. Dla nich to było niesamowite przeżycie, dlatego bez przerwy dziękowali, że stworzyłem im taką szansę. Wielu byłych zawodników nawet nie myślało, że kiedykolwiek pojawi się okazja, aby przejechać się po torze na naszej nowoczesnej Motoarenie. Warto spełniać takie marzenia. Wiadomo, że nie można robić niczego na siłę, ale jeżeli ostatecznie znajdują się chętni do współpracy, to trzeba to wykorzystać.

Jak się Panu oglądało takie zawody oldboyów?

Ja osobiście lubię taką formę rywalizacji. Uważam, że całość może być naprawdę bardzo ciekawa, ponieważ pozwala zobaczyć żużel w zupełnie innym wydaniu oraz nawiązać do przeszłości. Pamiętajmy, że w takich zawodach chodzi o coś więcej, dlatego ich wartość jest niezaprzeczalna. Ja stworzyłem taką formułę, żeby zagwarantować zawodnikom przede wszystkim bezpieczeństwo. Trzeba sobie zdawać sprawę, że w pewnym wieku możliwości nie są już takie jak kiedyś, więc nie chodziło o to, żeby szaleć i zabijać się o każdy punkt. Wiadomo, że nie wszyscy mogli i chcieli jeździć z uwagi na metryczkę czy różne schorzenia, ale dla mnie najważniejsza była obecność jak największej liczby osób. Szanowałem każdą decyzję dotyczącą wyjazdu na tor, byle tylko spotkać się w możliwie najszerszym gronie. Zależało mi na tym, żeby stworzyć jak najlepszą atmosferę. Od samego początku powtarzałem wszystkim gościom, że mają czuć się na Motoarenie jak we własnym domu, ponieważ to jest również ich stadion. Gdyby nie dokonania wszystkich byłych zawodników, to dzisiaj nie mielibyśmy ani pretekstu do organizowania takich imprez, ani klimatu do rozwoju sportu żużlowego w naszym mieście i regionie, ani motywacji do wybudowania nowego stadionu oraz świętowania jego okrągłych urodzin. Chciałbym podkreślić, że zeszłoroczne Retro Derby były również opatrzone hasłem „Sztafeta Pokoleń”, żeby pokazać kontynuację wszystkich procesów zapoczątkowanych przed laty. Na stadionie pojawili się zawodnicy na sportowej emeryturze oraz współcześni żużlowcy. Chodziło o symboliczne przekazanie pałeczki i pokazanie, że kujawsko-pomorski żużel nadal ma gladiatorów, którzy będą pisać jego najnowsze dzieje. Świetnie patrzy się na zestawienie facetów, którzy swoje już zrobili oraz chłopaków, którzy dopiero zaczynają przygodę z czarnym sportem i marzą o wielkiej karierze. Smaczku całej tej sytuacji dodawał fakt, że spotkaliśmy się 15 sierpnia, czyli w dniu urodzin patrona naszego stadionu, Mariana Rosego. To również miało dla mnie bardzo symboliczny wymiar. Powiem szczerze, że jako organizator byłem tak zaaferowany tymi kwestiami, że na stadionie to wszystko docierało do mnie co najwyżej w jakichś czterdziestu procentach. Dopiero potem byłem w stanie spojrzeć na to znacznie trzeźwiej.

Słuchając Pana, można dojść do wniosku, że takie zawody mają unikalny i niepowtarzalny klimat.

Muszę powiedzieć, że doskonale się bawiliśmy. Kibice i zawodnicy byli po prostu fantastyczni. Na każdym kroku dawało się wyczuć potężną radość i przyjaźń toruńsko-bydgoską. Od samego początku przyświecała mi zresztą taka właśnie idea, dlatego mogę przyznać, że osiągnąłem oczekiwany efekt. Chcieliśmy zakopać wszystkie topory i zapomnieć o jakichś wyimaginowanych konfliktach. Takie wydarzenia przypominają, że sport potrafi być piękny i może łączyć ludzi. Warto pamiętać, że na torze czy na stadionie nie ma wrogów. Są tylko rywale, z którymi trzeba pojedynkować się na zdrowych zasadach. Podczas Retro Derbów każdy chciał osiągnąć jak najlepszy wynik, ale jednocześnie wszyscy potrafili cieszyć się z postawy kolegów. Publiczność oklaskiwała zarówno zwycięstwa gospodarzy, jak również gości. Sport powinien dostarczać radość i kreować dobre relacje między ludźmi, klubami czy regionami. Zawsze trzymałem się z daleka od jakichś niestrawnych sytuacji, które stwarzały tylko niepotrzebne problemy i generowały negatywne emocje. Wiem, że to utopia, ale wyobraźmy sobie jak dobrze by się nam funkcjonowało, gdyby każde zawody wyglądały tak samo, jak takie turnieje towarzyskie. Tak naprawdę w każdej dziedzinie życia potrzeba nam jak najwięcej empatii i zrozumienia dla drugiego człowieka.

Czy Pana zdaniem publika dopisała podczas Retro Derbów?

Dla mnie frekwencja była fantastyczna. Nie zamierzam narzekać i doceniam każdego kibica, który był wtedy razem z nami na stadionie. Odbiór społeczny tego wydarzenia okazał się według mnie rewelacyjny. Prawda jest taka, że chcieliśmy uczcić pamięć Motoareny i uhonorować zawodników, ale to wszystko robiło się również dla naszych fanów, żeby zapewnić im coś nowego i niestandardowego, a przy okazji uatrakcyjnić trochę toruński krajobraz żużlowy. Bez kibiców tak naprawdę niczego by nie było, dlatego ja zawsze bardzo mocno ich szanuję i nastawiam się na wzajemną współpracę. To są odbiorcy naszych działań i najważniejsi sponsorzy wszystkich przedsięwzięć, dlatego cieszę się, że mogli się dobrze bawić.

Jak wspomina Pan tamte zawody z perspektywy czasu? Rozmawiamy w momencie, kiedy od Retro Derbów minął już ponad rok, więc pewnie jakieś wnioski i przemyślenia zrodziły się w Pana głowie.

Myślę, że warto było to zrobić i włożyć w to wszystko tyle wysiłku. W późniejszym czasie spotykałem się z wieloma zawodnikami i ludźmi, którzy byli mi naprawdę wdzięczni za zorganizowanie tej imprezy. U niektórych widziałem nawet łzy w oczach. Było widać, że wszelkie podziękowania wypływają z głębi serca. To było dla mnie zdecydowanie najpiękniejsze przeżycie, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że dawanie czegoś od siebie może przynosić niesamowite efekty. Wiele pozytywnych głosów pochodziło od osób, które są ode mnie starsze, dlatego uważam, że to miało szczególną wartość. Wiadomo, że głównymi aktorami tego widowiska byli nasi lokalni żużlowcy na sportowej emeryturze, dlatego nie zamierzam przypisywać sobie zbyt wielu zasług, ale powiem szczerze, że każda forma docenienia mojej pracy sprawiała mi niesamowitą frajdę. Myślę, że w tym trudnym i nieudanym dla drużyny sezonie takie coś było nam bardzo potrzebne. Tak naprawdę do dzisiaj spływają do mnie różnego rodzaju komentarze i podziękowania. Jeżeli nadarza się okazja, to ludzie nawiązują do tego wydarzenia i powtarzają, że było bardzo fajnie.

Ma Pan jakieś szczególne wspomnienia związane z Retro Derbami?

Uważam, że spore wrażenie zrobił wyjazd na tor niespełna 78-letniego Józefa Jarmuły. Takich rzeczy nie ogląda się zbyt często, dlatego warto o tym mówić. W pamięci zapadła mi też sytuacja, kiedy podczas zawodów podeszło do mnie dwóch panów. Jednego z nich kojarzyłem, ponieważ często widywałem go na trybunach, a drugiego niekoniecznie. W każdym razie, obaj mieli zaszklone oczy i powiedzieli, że chcieliby podziękować mi za tę imprezę, bo w jakimś stopniu zdołałem odtworzyć atmosferę z naszego legendarnego stadionu przy ulicy Broniewskiego. To było takie wylewne i emocjonalne, że trudno nawet opisać to słowami.

Dla Pana to pewnie motor napędowy, żeby w przyszłości organizować podobne turnieje.

Po zawodach od razu stwierdziliśmy, że niebawem trzeba powtórzyć taką imprezę i nawet zaczęliśmy się nieformalnie umawiać. Wie Pan jak to jest w przypływie pozytywnych emocji. Do wszystkiego trzeba jednak podejść z głową i znaleźć odpowiedni moment. Powiem szczerze, że myślałem o jakiejś kolejnej okolicznościowej imprezie, ponieważ w tym roku obchodzimy tak jakby 90-lecie istnienia sportu motocyklowego w Toruniu, ale chyba trzeba będzie poczekać aż sytuacja na świecie trochę się unormuje. W tym momencie podejmowalibyśmy zdecydowanie za duże ryzyko.

Rozmawiamy sobie o Retro Derbach, które uświetniły dziesięciolecie istnienia Motoareny, ale wydaje mi się, że pod koniec ubiegłego sezonu mieliśmy jeszcze jeden przyjemny akcent, który również doskonale wpisał się w obchody tego jubileuszu. Mam na myśli ostatnią rundę cyklu Grand Prix i przypieczętowanie tytułu Mistrza Świata przez Bartosza Zmarzlika.

Mnie osobiście to bardzo osłodziło ten nieudany dla drużyny sezon i dało prawdziwy powód do radości. Wiadomo, że wcześniej Polacy nie zostawali Mistrzami Świata na co dzień, więc to było naprawdę wyjątkowe wydarzenie. To niebywałe, że byliśmy świadkami takich zdarzeń akurat na dziesięciolecie Motoareny. Wychodzę z założenia, że nic nie dzieje się przypadkiem i wszystko ma jakieś swoje ukryte przesłanki. Widocznie los tak chciał, a Bartek tylko mu pomógł swoją ciężką pracą i wytrwałością w dążeniu do celu. Z mojej perspektywy to mistrzostwo było taką wisienką na torcie pierwszej dekady istnienia naszego nowoczesnego stadionu. To jest dla mnie cudowne miejsce, dlatego niezmiernie się cieszyłem, że trzeci w historii polski Mistrz Świata mógł zwieńczyć swoje wielkie dzieło akurat tutaj, a następnie odebrać zasłużony złoty medal. Wszyscy mieliśmy powody do świętowania, ponieważ cała ta ceremonia była bardzo mocno wyczekana. To były niezapomniane chwile. Dla nas to jest wielki zaszczyt, że najważniejsze rozstrzygnięcia w światowym czempionacie od jakiegoś czasu zapadają właśnie tutaj i zawsze przychodzi taki moment, kiedy oczy całego żużlowego świata są skierowane na Toruń i naszą kochaną Motoarenę. Jeżeli widzimy, że Polacy są w stanie odgrywać kluczowe role w tych turniejach, to mamy podwójną satysfakcję i wiemy, że wszystkie starania formalno-organizacyjne przynoszą oczekiwane efekty. Należy pamiętać, że nasz stadion powstał nie tylko dla Torunia i miejscowej drużyny, ale też dla Polski. To było nasze największe marzenie, żeby w tym miejscu wykuwały się najbardziej zaszczytne osiągnięcia naszych rodaków.

Wygląda na to, że marzenia nadal się spełniają. W tym sezonie finał cyklu Grand Prix ponownie odbył się w Toruniu, a Bartosz Zmarzlik obronił tytuł Mistrza Świata. Takie rzeczy dotychczas nie działy się w historii polskiego żużla. Jak wielkie szanse na zdobycie drugiego z rzędu złota dawał Pan Polakowi przed startem rozgrywek?

Od samego początku spodziewałem się, że będzie trudno i nie zamierzam tego ukrywać. Wszyscy bardzo dobrze widzieliśmy, że po drodze nie obyło się bez kłopotów, ale Bartek stopniowo budował coraz wyższą formę i skuteczność, więc miałem nadzieję, że jakoś sobie poradzi. Wszystkie turniejowe zwycięstwa i wysokie pozycje zajmowane w pozostałych zawodach potwierdzały, że to jest zawodnik, który nie spuścił nagle z tonu i nadal może odgrywać pierwszoplanową rolę w Mistrzostwach Świata. Z całego serca życzyłem mu, żeby ponownie stanął na najwyższym stopniu podium, ponieważ wiedziałem, że dzięki temu wpisze się do historii polskiego oraz światowego żużla jeszcze większymi literami niż przed rokiem. W pewnym momencie powiedziałem sobie, że bez względu na wszystko on po prostu musi być znowu mistrzem i rzeczywiście to zrobił. Bartek po raz kolejny dał nam wiele powodów do radości. Dzięki niemu mieliśmy zwieńczenie pierwszej dekady istnienia Motoareny złotym medalem Mistrzostw Świata, a jednocześnie mogliśmy takim samym sukcesem rozpocząć kolejne dziesięciolecie funkcjonowania naszego stadionu. Mam nadzieję, że to jest dobry prognostyk na przyszłość, ale podkreślam, że tego wszystkiego by nie było, gdyby nie wysiłki Bartka oraz jego teamu.

Przypomnijmy, że Bartek ma dopiero 25 lat, a już zdążył zapisać tak poważne sukcesy na swoim koncie. Dla Pana to duża niespodzianka, że ten chłopak w tak młodym wieku zdołał wdrapać się na szczyt, a następnie utrzymał się na tronie?

Ja obserwuję go praktycznie od samego początku i mam wrażenie, że jego kariera rozwija się modelowo. Myślę, że wielu zawodników chciałoby, żeby u nich przebiegało to właśnie w taki sposób. W tym wypadku kluczami do sukcesu okazują się doskonale zorganizowany team oraz ciężka praca, która pozwala stawać się coraz lepszym. U tego chłopaka na każdym kroku można obserwować progres i chęć doskonalenia własnych umiejętności. Wiadomo, że w dokonaniach sportowców czasami pojawiają się jakieś sinusoidy, ale Bartek dotychczas był niezwykle stabilny. Wydaje się, że krzywa na jego wykresie cały czas idzie do góry i nie ma żadnych zapaści. Często mówi się, że ktoś ma metanol we krwi i w jego przypadku chyba rzeczywiście tak jest. Widać, że on żyje żużlem i świetnie czuje motocykl. Moim zdaniem jego sylwetka na torze jest wzorcowa i może wywoływać spory podziw. Od samego początku można było mieć wrażenie, że Bartek jest skazany na sukces i prędzej czy później musi zdobyć tytuł Mistrza Świata. Dobrze, że stało się to tak szybko, bo teraz spokojniej będzie mógł pracować na kolejne osiągnięcia, które bez wątpienia wkrótce się pojawią.

W Toruniu pewnie przydałby się taki Bartosz Zmarzlik…

Trudno temu zaprzeczyć. Myślę, że każdy klub w jakimś stopniu zazdrości Stali Gorzów takiego zawodnika jak Bartosz Zmarzlik i wielu włodarzy chciałoby mieć go u siebie. Ja jednak życzyłbym sobie, żeby kiedyś w Toruniu pojawił się wychowanek, który po latach będzie koronowany na Mistrza Świata. Teraz pewnie wydaje się to abstrakcyjne, ale w sporcie niczego nie można wykluczyć. Zdaje sobie sprawę, że w tym momencie droga do czegoś takiego jest bardzo daleka, jednakże nie przestaję marzyć, że jeszcze doczekam takiej chwili. Wiem, że to smakowałoby po prostu wyśmienicie.

Wróćmy do rozmowy o toruńskiej drużynie. W zeszłym roku trudno patrzyło się na mecze z udziałem „Aniołów”, ale w tym sezonie Apator dostarczył znacznie więcej radości swoim fanom. Miał być awans i teraz można już powiedzieć, że wszystko poszło zgodnie z planem. Kibice co prawda trochę naczekali się na ostateczne przypieczętowanie pierwszego miejsca, ale tak naprawdę zwycięstwo rozgrywek na zapleczu PGE Ekstraligi nie było zagrożone nawet przez moment. Szybko udało się wypracować bezpieczną przewagę, a następnie utrzymywać się na szczycie tabeli. Po nieudanym poprzednim sezonie oraz nienajlepszych wcześniejszych latach torunianom chyba potrzeba było przekonania, że drużyna rzeczywiście może zdziałać coś na torze i wreszcie nie zawiedzie.

Bardzo pozytywnie oceniam wszystkie zmiany organizacyjne, które zaszły wokół zespołu. Strasznie się cieszę, że trenerem został nasz wychowanek Tomasz Bajerski, którego znam od wielu lat i cenię sobie jego postawę. Widać, że „Bajer” stworzył w klubie atmosferę i zbudował odpowiedni klimat. Efekty jego działań przyszły w postaci świetnych wyników, które były długo wyczekiwane przez sympatyków naszej drużyny. Praktycznie przez cały sezon jeździliśmy na wysokim poziomie i bardzo pewnie zwyciężaliśmy. Po drodze rzecz jasna przydarzyły się nam jakieś drobne wpadki, ale one nie zaważyły na końcowym rezultacie. Myślę, że nie ma się czym przejmować, ponieważ wszystko ułożyło się zgodnie z oczekiwaniami. Chłopacy wywiązali się ze swojego zadania i zrobili co do nich należało. W sporcie każdemu mogą przytrafić się słabsze momenty. Najważniejsze, że drużyna została dobrze zestrojona i radziła sobie bez większych problemów. Ja nie miałem żadnych wątpliwości, że od razu zdołamy wywalczyć awans. Dla mnie to była oczywistość, biorąc pod uwagę jak podeszli do tego włodarze klubu i jaki skład zmontowali. Powiem szczerze, że było widać różnicę w potencjale między nami a pozostałymi pierwszoligowymi drużynami. Dla nas to było bardzo korzystne rozwiązanie, bo mieliśmy konkretne zadanie do wykonania i musieliśmy mu sprostać, ale odnoszę wrażenie, że dla ligi oraz zewnętrznych obserwatorów to nie było nic dobrego. Nagle pojawił się zespół, który zdominował rozgrywki i nie dopuszczał innych do głosu, dlatego niektórym mogło czegoś brakować. Rywale próbowali nas podgryzać i okazjonalnie to się nawet udawało, ale w rzeczywistości szybko stało się jasne, że wygramy pierwszą ligę i raczej nikt nie będzie w stanie nam zagrozić. Jeżeli spojrzymy na całą sytuację trochę szerzej, a nie tylko przez pryzmat toruńskiej drużyny, to dojdziemy do wniosku, że to trochę wypaczyło tegoroczne zmagania i odebrało wiele smaczków związanych z widowiskiem oraz walką o zwycięstwo. Nie zamierzam jednak narzekać, bo prawda jest taka, że ten sezon powinien tak wyglądać, jeżeli chcieliśmy pokazać, że nasze miejsce jest w najwyższej klasie rozgrywkowej.

Torunianie rzeczywiście przeszli przez rozgrywki stosunkowo łatwo i seryjnie odnosili wysokie zwycięstwa, ale trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że gorszych momentów też nie brakowało. Praktycznie każdy zawodnik zaliczył jakiś słabszy występ, czasami nawet więcej niż jeden, a w dorobku zespołu pojawiły się pojedyncze porażki, chociaż każdy marzył o sezonie z kompletem zwycięstw na koncie. Byliśmy również świadkami spotkań, po których pojawiało się sporo pytań i wątpliwości związanych z przyszłością, a pod koniec rundy zasadniczej najczęściej powtarzanym hasłem w odniesieniu do Apatora była „zadyszka”. To na pewno był bardzo dobry sezon, ale do perfekcji chyba jednak trochę zabrakło.

Trudno się z Panem nie zgodzić, ale tak naprawdę zakładałem, że będzie gorzej i cała pierwszoligowa przeprawa okaże się dla nas znacznie bardziej wymagająca. Wiedziałem, że nasza drużyna dysponuje sporym potencjałem i będzie wygrywać, ale spodziewałem się większej liczby spotkań na styku, zwłaszcza na wyjazdach. W rzeczywistości wyglądało to jednak zupełnie inaczej, więc czuję się pozytywnie zaskoczony i chciałbym, żeby takie rzeczy działy się częściej. Teraz można zastanawiać się czy toruński skład był tak mocny czy inne kluby po prostu delikatnie odstawały. To jest jednak temat na odrębną dyskusję, która w tym momencie nie ma większego znaczenia. W kuluarach można usłyszeć, że włodarze klubu pracują nad jakimiś wzmocnieniami, więc liczę, że w kolejnym sezonie siła naszego zespołu radykalnie nie spadnie i nadal będziemy w stanie osiągać zadowalające wyniki.

Jaki skład widziałby Pan w Toruniu na kolejny sezon?

Dla mnie to jest bardzo trudne pytanie. Uważam, że trzeba dokonać jakichś zmian w zespole, natomiast nie chciałbym wchodzić w szczegóły, ponieważ wtedy musielibyśmy rozmawiać o personaliach. Powiem szczerze, że wolałbym tego nie robić, bo jestem za bardzo związany z tymi chłopakami i pewnie nie potrafiłbym za dobrze oddzielić emocjonalnego nastawienia od chłodnej oceny ich przydatności dla drużyny. Z wieloma zawodnikami znam się od lat, a nie od pięciu minut czy dwóch sezonów, więc patrzę na nich trochę inaczej. Najchętniej zostawiłbym wszystkich, dlatego cieszę się, że nie muszę podejmować tego typu decyzji. 

Zmiany wydają się jednak nieuniknione, bo nawet włodarze klubu przyznawali, że niektóre tegoroczne występy toruńskich zawodników dawały do myślenia, ale chyba nie zanosi się na żadne spektakularne wzmocnienia.

Myślę, że wielokrotnie lepiej powstrzymać się przed jednoznacznymi ocenami wydawanymi na podstawie jednego meczu czy jednego sezonu. Moim zdaniem nie można tak podchodzić do ludzi, ponieważ każdy ma dobre i złe momenty. Warto pamiętać co konkretni zawodnicy zrobili dla naszego klubu w tych lepszych chwilach. W tym miejscu kłania się aspekt historyczny, o którym już zresztą tak wiele rozmawialiśmy. Trzeba mieć szacunek dla przeszłości, a następnie trochę się pofatygować i poszperać we wspomnieniach oraz statystykach sprzed lat. W tej chwili może nie jest tak fajnie, jak bywało kiedyś, ale to jest sport i za chwilę karta może się odwrócić. Czasami w stosunkowo krótkim czasie dany zawodnik wchodzi z powrotem na znacznie wyższy poziom. Sport jest bardzo niejednoznaczną dziedziną życia, dlatego każdy zasługuje na szansę, zwłaszcza jeżeli jest znaczącą postacią dla naszego klubu. Wiadomo, że tych szans nie można dawać w nieskończoność i niekiedy trzeba zdecydować się na bardziej radykalne kroki, ale moim zdaniem nikogo nie wolno za szybko skreślać. Żaden zawodnik nie jest automatem.  W życiu od czasu do czasu pojawiają się różne sytuacje osobiste oraz napięcia emocjonalne, które oddziałują na psychikę oraz wiele innych wymiarów. My nie musimy o wszystkim wiedzieć, ale powinniśmy brać na to poprawkę. Nikt nie ma obowiązku publicznego opowiadania o takich rzeczach. Współpraca i kontakt z zawodnikiem to dla mnie nie tylko wymaganie konkretnych wyników sportowych, ale też wymiar psychologiczny oraz wychowawczy. Konieczna jest przyjaźń i wzajemne zrozumienie obu stron. Bardzo łatwo jest wszystko zburzyć, ale znacznie trudniej jest cokolwiek odbudować.

Co powinni zrobić torunianie, aby nie zaprzepaścić sukcesu z tego roku i znowu na długie lata zagościć w najwyższej klasie rozgrywkowej? W mieście chyba nikt nie chce, żeby powtórzyła się historia ze spadkiem, a drużyna okazywała się za mocna na pierwszą ligę i jednocześnie za słaba na ekstraligę.

Odpowiedź jest prosta. Trzeba być bardziej czujnym, a przede wszystkim wierzyć i ufać ludziom, którzy są całym sercem oddani toruńskiemu sportowi żużlowemu oraz mają jakieś doświadczenie dzięki niezliczonym godzinom spędzonym na stadionach oraz na zawodach. Na pewno nie można odtrącać ludzi, którzy życzą drużynie jak najlepiej. Jeżeli takie osoby mają jakieś wskazówki albo podpowiedzi, to należy ich wysłuchać, a następne dokonać refleksji. Nie zawsze trzeba ze wszystkiego korzystać, ale dobrze się chociaż trochę zastanowić nad pewnymi kwestiami oraz opiniami. Osoby zarządzające klubem na pewno mają wystarczająco dużą świadomość i wiedzą co robią, ale jeżeli ktoś spojrzy na to wszystko z boku, to czasami może być to znacznie bardziej twórcze niż jak się patrzy na poszczególne sprawy od środka. Jeśli ktoś obcuje z pewnymi rzeczami na co dzień, to nie zawsze wszystko widzi i to jest całkowicie normalne. Moim zdaniem we wszelkich działaniach nie może zabraknąć również empatii i uśmiechu. Warto być miłym, budować przyjazne relacje z otoczeniem i czekać na efekty.

Jaka Pana zdaniem przyszłość rysuje się przed toruńskim żużlem? W klubie można usłyszeć, że w najbliższym czasie ma być przede wszystkim spokój, brak wybujałych oczekiwań, bezpieczne utrzymanie w ekstralidze i stopniowe przebijanie się coraz wyżej. Brzmi rozsądnie, ale wygląda na to, że na razie nie zanosi się na walkę o najwyższe cele. Mało tego, niektórzy martwią się, że drużyna nie będzie wystarczająco silna, aby obronić ligowy byt.

Ja jestem z natury optymistą, więc raczej nie zamartwiam się na zapas. Mam nadzieję, że przyszłość będzie rysowała się w jasnych barwach, chociaż oczywiście łatwo nie będzie i wszystkich czeka mnóstwo pracy. Ekstraliga stawia pewnego rodzaju wymagania, którym trzeba umieć sprostać. Wszystko zależy tak naprawdę od skuteczności na rynku transferowym oraz szczęścia w trakcie sezonu. Jeśli roszady kadrowe okażą się trafione, a pozostali zawodnicy trafią z formą, to myślę, że nie powinno być problemu z utrzymaniem. Może los się do nas uśmiechnie i zdołamy włączyć się w walkę o czołową czwórkę, co w tym momencie byłoby sporym osiągnieciem. Na razie wolę nie rozpatrywać czarnych scenariuszy, tylko wyczekiwać przyszłości z uśmiechem na twarzy.

Niektórzy mówią, że spadek może wyjść torunianom na dobre. Co Pan o tym sądzi, bo widać, że rzeczywistość po powrocie do elity wcale nie musi być usłana różami.

Powiem szczerze, że cały ten pogląd związany z korzyściami płynącymi ze spadku jakoś kłóci się z moją filozofią życia, ale skoro wiele osób tak twierdzi, to może jednak coś w tym jest. Panuje takie przeświadczenie, że porażka uczy, obrazuje pewne kwestie i daje wskazówki na przyszłość. Mam nadzieję, że w naszym przypadku rzeczywiście tak będzie i włodarze wyciągną odpowiednie wnioski. Prawda jest taka, że Toruń jest stworzony do ekstraligi, więc nie możemy sobie pozwolić na balansowanie między ligami.

Jest Pan zadowolony z toru, jaki oglądamy w ostatnim czasie na Motoarenie? Dobrze wiemy, że toruński stadion jest Pana oczkiem w głowie, więc pewnie chciałby Pan, żeby wszystko było maksymalnie dopieszczone, tymczasem recenzje dotyczące nawierzchni nie zawsze są pozytywne. Nawet Tomasz Bajerski podkreśla, że w tym aspekcie nadal jest wiele do zrobienia.

To jest temat, któremu na pewno warto się przyjrzeć. Od dłuższego czasu chyba rzeczywiście mamy jakiś kłopot z tym torem. To jest niby nasz owal, ale czasami jakby nie do końca. Ktoś może powiedzieć, że jest dobrze, bo w tym roku wygrywaliśmy wszystko bez większego problemu, ale wiemy, że w poprzednich latach wcale tak nie było. Trzeba sobie uświadomić, że potencjał naszych tegorocznych rywali nie był tak wielki jak Apatora, dlatego na dobrą sprawę pewnie wygralibyśmy nawet na żwirze. W ekstralidze już jednak nie będzie tak łatwo. Trzeba coś zrobić, żeby nawierzchnia była jeszcze większym atutem naszych zawodników, a przy okazji zapewniała znacznie lepsze widowisko. Wiem, że bez przerwy są czynione jakieś działania, żeby wszystko stopniowo usprawniać, ale ja za to nie odpowiadam, więc nie mogę opowiadać o szczegółach.

Wiadomo, że Pan jest szeryfem Motoareny. Skaczemy trochę po różnorodnych tematach, dlatego chciałbym zapytać, jak wygląda zarządzanie stadionem w dobie pandemii koronawirusa?

Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Po prostu musimy dodatkowo przestrzegać wszystkich obostrzeń sanitarnych i bez przerwy to robimy. Efekty są takie, że na naszym stadionie odbyło się wiele zawodów żużlowych i nie tylko, podczas których nie doszło do żadnego zakażenia. To jest chyba najlepszy dowód, że robimy wszystko należycie, aby uchronić społeczeństwo i ludzi odwiedzających nasz obiekt przed poważnymi problemami zdrowotnymi. Mam nadzieję, że tak będzie do samego końca.

Motoarena gościła w tym roku wiele pozaligowych imprez żużlowych, ponieważ mieliśmy tutaj inaugurację i finał cyklu TAURON SEC, Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Ekstraligi oraz dwie ostatnie rundy cyklu Grand Prix. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że gdyby nie pandemia, to na pewno nie byłoby tego aż tyle. Pana zdaniem to duża korzyść czy delikatny przesyt?

Osobiście wychodzę z założenia, że każda impreza żużlowa na naszym stadionie to jest ogromna promocja i wartość dodana dla miasta oraz całego regionu. Dobrze, żeby jak najwięcej się działo, bo przecież po to doprowadziliśmy do powstania Motoareny. Czasami chciałbym jednak, żeby kibice trochę bardziej to doceniali i liczniej zapełniali trybuny. To wszystko jest robione przede wszystkim dla nich, żeby zapewnić jakieś dodatkowe atrakcje. Chcielibyśmy pokazywać, że żużel odgrywa u nas ogromną rolę i stale cieszy się popularnością, a puste krzesełka czasami mogą budzić jakieś wątpliwości. Warto zrozumieć, że dla Torunia to jest naprawdę zaszczyt i wielkie wyróżnienie, że możemy organizować turnieje najwyższej rangi. Prawda jest taka, że niektóre ośrodki mogą o tym tylko pomarzyć.

Motoarena to jednak nie tylko żużel. Jak w dobie pandemii wygląda kwestia organizacji imprez niezwiązanych z czarnym sportem?

Jeżeli chodzi o deklaracje ze stycznia czy lutego, to była chęć współpracy i zorganizowania umówionych imprez zgodnie z wytycznymi reżimu sanitarnego. W tym roku odbył się chociażby Run Toruń czy event toruńskiego Automobil Klubu. Niestety od marca, czyli od momentu wybuchu pandemii, nie było jednak żadnych nowych zgłoszeń od podmiotów zewnętrznych. Trudno powiedzieć ile konkretnie imprez doszłoby na Motoarenie, gdyby sytuacja na świecie była normalna, ale na pewno trochę wydarzeń nam przepadło.

Czy w tym momencie można mówić o jakichś zyskach generowanych przez stadion czy raczej trzeba liczyć straty?

Na pewno nie jest tak różowo, jak bywało wcześniej, kiedy nikt nie musiał dokładać do funkcjonowania stadionu, ale w tej chwili nie mogę jeszcze powiedzieć nic bardziej konkretnego, ponieważ dopiero będziemy robić szczegółowe podsumowania i zestawienia. Chciałbym jednak podkreślić, że na pewno nie mamy tak wielkich wpływów jak zawsze, ale jednocześnie nie generujmy równie dużych kosztów. Od samego początku nastawialiśmy się na maksymalną oszczędność i zawęziliśmy wszystkie wydatki do absolutnego minimum, żeby stadion mógł po prostu spełniać swoją rolę.

Problem polega na tym, że nie zanosi się, aby nasz świat prędko wrócił do normy.

Z tego co słyszę, to koronawirus w najbliższym czasie nas nie opuści, a może nawet zostanie z nami na zawsze. Trzymam kciuki, żeby udało się zmniejszyć liczbę zachorowań, zapanować nad sytuacją i opracować szczepionkę, która pozwoli nam odzyskać równowagę oraz zminimalizować straty ludzkie i materialne. Do niedawna miałem nadzieję, że kolejny sezon będzie już całkowicie normalny, ale teraz nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Być może będzie zupełnie inaczej i nadal trzeba będzie odnajdywać się w tej skomplikowanej rzeczywistości.

Panie Marianie, wydaje mi się, że moglibyśmy tak sobie rozmawiać jeszcze przez długi czas, ale chyba wypada powoli kończyć. Dziękuję za podzielenie się wieloma wartościowymi wspomnieniami i przemyśleniami. Na pożegnanie chciałbym życzyć wszystkiego dobrego, a zwłaszcza wytrwałości, niesłabnącego optymizmu i dużo zdrowia. Nie pozostaje nic innego, tylko wierzyć, że będzie dobrze.

Dziękuję bardzo. Dla Pana również najlepsze życzenia. Teraz potrzeba nam przede wszystkim zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Pozostałe rzeczy jakoś się ułożą. Ja osobiście życzyłbym sobie jeszcze, żeby moja kochana Motoarena nigdy mnie nie zawiodła i zapewniała nam wiele niezapomnianych wrażeń. Pozdrawiam wszystkich sympatyków żużla.

Rozmawiał KAROL ŚLIWIŃSKI