Żużel. Marek Kraskiewicz: Było więcej sportu, mniej pieniędzy i mniej wyrachowania (WYWIAD)

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Marek Kraskiewicz przez wiele lat pracował na rzecz PZM. Szerszej publiczności dał się poznać na przełomie lat 80 i 90-tych, pełniąc obowiązki menadżera żużlowej kadry Polski. Zapisał też epizody jako menadżer klubowy we Włókniarzu i warszawskiej Gwardii. W spółce MotPol wprowadzał na nasz rynek kevlarowe kombinezony dla zawodników, będąc prekursorem w tej dziedzinie. Lubiany przez zawodników, ceniony za skuteczność. Jak z perspektywy czasu widzi speedway, swoją z nim przygodę i ostatnie pomysły zarządzających? O tym opowiedział w rozmowie z naszym portalem.

Na początek klasyczne pytania z cyklu: Co było pierwsze, jajko czy kura. Jesteś rodowitym warszawiakiem?

Zdecydowanie tak. Przede mną już 4 pokolenia funkcjonowały w stolicy. Mogę więc śmiało stwierdzić, że jestem warszawiakiem z dziada, pradziada.

Najpierw była praca w PZMot, a potem miłość do żużla, czy odwrotnie?

Najpierw praca w PZM. Trafiłem tam bezpośrednio po maturze w 1975 roku. Z racji tego, że pracowała tam moja ciocia, siostra ojca, zawsze w domu dużo się mówiło o PZM. Rodzina była mocno związana ze sportem, zarówno dziadkowie jak i rodzice byli bądź zawodnikami, bądź działaczami. Sport w domu to była codzienność. Kiedy trafiła się sposobność, a po śmierci taty, jako najstarszemu z rodzeństwa, przyszło zająć się rodziną, poszedłem do PZM i rozpocząłem terminy. Najpierw pracowałem jako goniec, dziś już niespotykana funkcja. Współcześnie to chyba kurier ma podobne obowiązki. Potem zaś awansowałem do sekretariatu ówczesnego prezesa Pijanowskiego i tam spędziłem kolejne 4 lata. Następnie przeniosłem się do ośrodka techniczno-zaopatrzeniowego. To były czasy centralnych zakupów sprzętu dla wszystkich dyscyplin działających w strukturach związku. OTZ to był taki częściowo magazyn, a częściowo fabryczka. Produkowaliśmy między innymi samochody wyścigowe formuły Polonia, czy gokarty. Tam spędziłem dwa lata i pod koniec roku 1980 dostałem propozycję przejścia z powrotem do zarządu głównego. W tamtym czasie suszyłem głowę prezesowi, że chciałbym koniecznie pracować w rajdach samochodowych, bo te fascynowały mnie wtedy najbardziej. Tam jednak etatu nie było. Prezes zaproponował więc żużel, bo tu akurat zwolniło się miejsce. Stwierdził: – Przepracujesz miesiąc, dwa, dopóki nie będzie czegoś wolnego w rajdach. Kiedy już jednak trafiłem do żużla, okazało się, że pasja rozwinęła się na tyle, by pozostać z dyscypliną na długie lata. Do dziś speedway jest moim numerem jeden i do rajdów nigdy więcej nie tęskniłem. 

Tak z ręką na sercu. Zanim trafiłeś do żużla, wiedziałeś że jest taki sport motocyklowy?

(śmiech) Nie, no jak już zacząłem pracę w PZM, to miałem pojęcie, że taki sport istnieje. Do związku przyjeżdżali zawodnicy na czele z największymi gwiazdami, przyjeżdżali trenerzy. Odbywały się różnego rodzaju zebrania, podsumowania, wręczenia nagród etc. W czasie pracy w OTZ zacząłem odróżniać koła motocykla żużlowego od crossowego (śmiech). To była z perspektywy, właściwa droga. Nie zacząłem od razu w sporcie żużlowym, tylko poznawałem dyscyplinę od podstaw. Przeszedłem taką nieco pozytywistyczną drogę. Przechodząc wszystkie szczeble wtajemniczenia poznałem mnóstwo fantastycznych ludzi. Uczyłem się sportu w ogóle, a z czasem zgłębiałem tajniki żużla. To mi potem bardzo pomogło w życiu, nie tylko sportowym. Najpierw współpracowałem, a potem zaprzyjaźniłem się z legendą speedway`a, człowiekiem encyklopedią, powstańcem warszawskim – Władysławem Pietrzakiem, który był moim przełożonym pełniąc obowiązki dyrektora biura sportu PZM. Pod Jego kuratelą pracowałem dosyć długo w latach osiemdziesiątych. On był motorem dokonywania wszelkich zmian w żużlu. Jego celem było doprowadzenie żużla do pełnej profesjonalizacji. Te słynne komisje, które powołano, a miały uzdrowić działalność zarówno klubów, jak też GKSŻ, to było dziecko pana Władysława Pietrzaka. 

Menadżerem kadry zostałeś w czasach obowiązywania wiz, wyjazdów na zawody Wartburgiem z przyczepką, wiozącym nie tylko żużlowy dobytek, ale też choćby bigos w słoikach, jak wspominasz tamte czasy?

Prawdę mówiąc, to menadżerem zostałem dopiero po kilkunastu latach pracy. Niewielu garnęło się do pełnienia tej roli. Uważano, że to funkcja skazana na porażkę. To były czasy, kiedy nie mieliśmy właściwie niczego. Mimo, że PZM był potężną organizacją, to okres kryzysu późnego PRL-u, te wszystkie ograniczenia wizowe, dewizowe, organizacyjne sprawiały, że nie było chętnych „na żużel” w związku. Nie wiązało to się z żadnymi profitami. Ja trochę nie miałem wyjścia, bo cały czas pracując w PZM „wymądrzałem” się co trzeba zrobić. Wciąż uczestniczyłem w tych Komisjach powołanych przez pana Władysława. Kiedy więc przyszło co do czego, nie wypadało powiedzieć, że się nie zgadzam, czy nie podejmuję. Uznano by mnie wtedy za człowieka niepoważnego. I tak zostałem menadżerem. Z czasem uchylono nam nieco drzwi żelaznej kurtyny. Pozwolono wyjeżdżać i zaczęło się robić znacznie ciekawiej. W tym czasie poznałem także mnóstwo fantastycznych ludzi, takich jak Janek Malinowski, Marian Spychała, Edek Pilarczyk, Tadek Tumiłowicz i wielu, wielu innych, którzy mieli ogromną wiedzę, a przede wszystkim ogromną pasję, czego dziś tak bardzo brakuje . To była czysta pasja do sportu, a nie do tego żeby zgarniać kasę z każdej możliwej strony. Wtedy nie mieliśmy nic. Kiedy jechaliśmy na drużynowe mistrzostwa świata, to na cały pięcioosobowy zespół dysponowaliśmy dwiema oponami Dunlop, do tego z kontrabandy. Polonus mieszkający w Anglii – Rysiek Robaczewski, wysyłał te opony rejsowym samolotem LOT-u z Londynu, a ja odbierałem je na Okęciu, ładowałem do samochodu i z tymi dwiema oponami na całą drużynę jechaliśmy na mistrzostwa świata. Dziś to brzmi jak bajka, a ja znam to z autopsji. 

Jednak w tamtych czasach udało ci się i to dwa razy, dolecieć z kadrą na zawody do RPA?

To też wynikało poniekąd z pasji. Przyjazd ekipy RPA do nas, nasz wyjazd tam, różnego rodzaju turnieje pożegnalne czołowych zawodników – to wszystko było trochę na „wariackich papierach”. Dzisiaj nie byłoby to możliwe. Obwarowania przepisami urosły do takich rozmiarów, że nikt by nie udźwignął. Wtedy przyleciał facet, który mieszkał w południowej Afryce, nazywał się Zdzisław Krogulski i przyszedł do biura sportu. Powiada: – Słuchaj, ja się pasjonuję sportem żużlowym, pochodzę z Bydgoszczy, mieszkam w RPA, tam jest paru fajnych chłopaków, chcemy ten żużel postawić na nogi. Zorganizujcie tutaj jakieś zawody. My przyjedziemy, a potem w ramach rewanżu, zaprosimy was do siebie. Zacząłem wydzwaniać do kilku kolegów, potem jeździć i prosić żeby takie imprezy przyjęli. W zamian jeden zawodnik z każdego klubu, który takie zawody zorganizował, miał polecieć do Afryki. Ponieważ mieliśmy do siebie zaufanie, to takie mecze w Polsce się odbyły. Żadnych kontraktów, umów, cudów. Wszystko na „gębę” na bazie wyłącznie zaufania. Rok później pierwszy raz polecieliśmy do RPA. Wzbudziliśmy tym niemałą sensację w naszym środowisku. 

To były też lata, kiedy napływ zdolnej, solidnej żużlowej młodzieży był liczebny. Mam wrażenie szkolono z głową i skutecznie?

Mam wrażenie, że funkcjonowało to wtedy dobrze, bo było inaczej zorganizowane. Dzisiaj większość się śmieje, że to były kluby prowadzone na zasadach socjalistycznych, ale dzięki tym zasadom chłopaki mieli dostęp do prostego, nie wyszukanego, nie na najwyższym poziomie, ale jednak sprzętu. Chłopcy, którzy trafiali do szkółek, nie przychodzili z własnymi motocyklami i bogatymi rodzicami, bo takich nie było, tylko po prostu przychodzili na nabory i po krótkim czasie z 20 czy 30-tu ludzi wybierało się dwóch lub trzech, których szkolono intensywnie i którzy dochodzili do licencji. Podstawowy walor był taki, że nawet najbiedniejszy chłopak mógł w tym sporcie uczestniczyć. Wszystko było opłacane przez kluby i PZM, który także sprowadzał sprzęt dla szkółek. Nie było przy tym żadnego wyścigu zbrojeń, tunerów. To wszystko jeździło na fabrycznych częściach i podzespołach. Na tym co najprostsze i najtańsze. Mieliśmy Jawy z Divisowa, opony Barum – też Czeskie, olej był roślinny – rycynowy, a później Castrol R40 sprowadzany w beczkach. Generalnie ten start i żużel były dużo tańsze. Sprzęt był wyrównany, więc o wynikach decydowali zawodnicy. Ich predyspozycje, umiejętności, odwaga, a nie to że rodziców było stać na lepszego tunera. Tunerów w ogóle nie było jeszcze na rynku. W klubach zatrudniano dwóch lub trzech mechaników opłacanych przez kluby właśnie, a oni przygotowywali sprzęt dla wszystkich. W związku z tym koszty były znacznie mniejsze, a motocykle w miarę wyrównane. Było więcej sportu, mniej pieniędzy i mniej wyrachowania.

Nawet jednak w tamtych czasach część naszych gwiazd startowała na Wyspach. Oni, przyjeżdżając do Polski na mecze ligowe, wyglądali jak z innej bajki?

To był cały system. Przez wiele lat, głównie za sprawą Władka Pietrzaka, walczyliśmy w PZM, żeby w ogóle można było wysyłać polskich zawodników do Anglii. To się wiązało nie tylko z obciążeniami finansowymi, ale też problemami dla macierzystych klubów tych zawodników, do tego logistyka – wizy, pozwolenia na pracę żeby zawodnik w ogóle mógł wystartować, paszporty, no i oczywiście wymagana była zgoda federacji Brytyjskiej BSPA. Wyspiarze niezbyt chętnie przyjmowali Polaków w celach szkoleniowych. Tych największych – Plecha, Jancarza ich chcieli wszyscy. Doszło do umowy PZM z BSPA i z każdego klubu pierwszoligowego w Polsce, po jednym zawodniku mogło pojechać do Anglii. Oprócz więc tych najznakomitszych, niekwestionowanych postaci polskiego speedway`a, wyjeżdżali też inni, często na krótsze okresy. Jedni się sprawdzali, inni nie. Startowali także ci mniej znani. Był Piotrek Podrzycki, był Leon Kujawski, który wytrwał tylko 4, czy 5 meczów. Bywało różnie, ale jeździli gremialnie. Takich którzy wyjechali na krótko i wracali nie podoławszy było więcej. W tamtych czasach należy dodać, liga angielska to nie było jak teraz. To była mekka, coś jak liga polska współcześnie. Kto chciał się wybić, zostać mistrzem świata, musiał zaliczyć terminy na Wyspach. W PZM mieliśmy specjalny dział w owym czasie, który zajmował się wyłącznie załatwianiem wiz. Trzy panie pracowały nad paszportami i wizami dla wszystkich zawodników startujących w mistrzostwach świata we wszystkich dyscyplinach motorowych, trenerów i działaczy. Te kobiety dokonywały prawdziwych cudów, żeby zorganizować to na czas. Procedura była taka, że najpierw trzeba było mieć wizę docelową, a po jej uzyskaniu zbierać wszelkie tranzytowe na kraje przez które przyszło przejechać. W ambasadach też bywało różnie. Jedni załatwiali od ręki, inni po kilku dniach, a u niektórych czekało się tygodniami. Doszło do tego, że każdy z nas miał po kilka paszportów, co było w pewnym sensie nielegalne. Jeden paszport szedł do wizowania na następny wyjazd, krążył czasem i miesiąc, a z innym, który miałeś przygotowany na bieżąco, jechałeś na zawody. Czasami wystawało się po nocach w kolejkach, czasami wchodziło do ambasad od tyłu, czasem pomagali znajomi. Takie czasy. 

Po zakończeniu pracy w PZM przez moment pojawił się na rynku MotPol i weszły pierwsze kevlary?

To była kolejna przygoda. MotPol to była sprężyna mojego przyjaciela, z którym pracowałem w OTZ – Andrzeja Krajewskiego. On również kończył współpracę z PZM i zastanawialiśmy się co dalej. Wpadliśmy początkowo na pomysł żeby sprowadzać trochę sprzętu, po nawiązaniu znajomości z Barry Briggsem. Zaproponował, że będzie nam eksportował silniki GM, a my mieliśmy zająć się dystrybucją w Polsce. Potem rozwinęło się to o produkcję strojów z kevlaru. Współpracowaliśmy z Zenkiem Plechem, który miał w Gdańsku przyjaciół, a ci zamierzali szyć te kombinezony. Żeby znaleźć solidny kanał dystrybucji na całą Polskę, szukali przełożenia na znaną na rynku markę. Zawarliśmy dżentelmeńska umowę, że On nas skontaktuje z tymi ludźmi, a my będziemy to rozprowadzać. Trzeba przyznać, że to się nieźle rozwijało. Byliśmy pierwszą firmą, która wprowadziła na rynek te materiały. W Szwajcarii znaleźliśmy producenta kevlaru, przekonaliśmy żeby nam zaufał i rozpoczęliśmy produkcję. Przez parę lat funkcjonowało to zupełnie nieźle. Potem rynek się rozrósł. Wszedł Maliniak, Wiesław Kaczor z Gniezna i oni okazali się zdolniejszymi biznesmenami niż my i po prostu nas z tego rynku wypchnęli. Może byli odważniejsi. W tamtym czasie myśmy prowadzili spółkę „na papier”, na rachunek czy fakturę, a były to dopiero początki polskiego kapitalizmu i wszystko było w powijakach. Po tamtych doświadczeniach nie porwałbym się na takie prowadzenie biznesu. Tu nie można mieć wszystkiego poukładanego od A do Zet. 

W międzyczasie epizod z Gwardią Warszawa…

Tak, tak. To było pokłosie tego, że pracując kiedyś z reprezentacją w ramach PZM wszyscy mnie znali. Ni z tego ni z owego, w czasie gdy prowadziłem MotPol zgłosił się Krzysztof Plaze z Częstochowy. Zaproponował żebym włączył się w przywrócenie blasku Włókniarzowi. Oni wtedy spadli do II ligi i przez rok czy dwa mieli tam niezły bałagan. Krzysiek uznał, że jestem człowiekiem, który może im pomóc. Chciał to ogarnąć i wrócić z drużyną do I ligi, bo nie było wtedy jeszcze Ekstraligi. Szczerze mówiąc, bardzo mnie tym wtedy zaskoczył, ale to jest takie moje podejście do życia. Trochę na zasadzie: – lepiej zrobić i żałować, niż żałować, że się nie zrobiło. Jest ryzyko, jest okazja zrobić coś z niczego, to ja chętnie. Zgodziłem się i po roku awansowaliśmy, a w kolejnym sezonie praktycznie byliśmy już w play off. Brakło nam dosłownie jednego, małego punktu w ostatnim meczu. Do dziś nie mogę sobie tego darować. Na ostatnim kółku prowadzący Sławek Drabik był już tak szczęśliwy, że na kresce złapał go Ryan Sullivan. Przegraliśmy walkę o medale o pół koła. Tak to bywa w życiu (śmiech). Wtedy jednak, chyba jedyny raz, popłakałem się po porażce, nie po sukcesie. Mieliśmy ogromną szansę nawet jakiś medal zdobyć. Drużyna była świetna.

W tamtym czasie kłopoty miała Gwardia. Paru znajomych powiada: – Kończ w Częstochowie. Wracaj do Warszawy. Tutaj trzeba jakoś to ogarnąć. I jak zwykle. Podjąłem się. Wróciłem. Gwardia jeździła w drugiej lidze, potem awansowaliśmy do pierwszej, na ten współczesny średni szczebel no i było ciekawie. Wtedy istniała już Ekstraliga. Niektóre mecze wychodziły nam nawet nieźle. To był klub prywatny i w pewnym momencie zwyczajnie zabrakło pieniędzy. Ostatniego sezonu nie dojechaliśmy do końca. W sierpniu przyszło się wycofać. To uważam za swoją osobistą porażkę. Skończyła się Gwardia i skończył się ligowy żużel w Warszawie. Szkoda. Awansowaliśmy do pierwszej ligi po meczu, w którym udało się pokonać team Mariana Spychały. Uzyskaliśmy promocję kosztem Kolejarza Opole. Mówiąc żartem – uczeń przerósł mistrza. To był z naszej strony duży wyczyn, a jednocześnie bardzo gorzki dla mnie osobiście. 

Jeszcze dwa lata temu było dosyć głośno w sprawie przekazania obiektu przez MSW?

Od wielu lat powtarzałem panu Korzyńskiemu i Wojtkowi Jankowskiemu, że nie mamy szansy na Gwardię. Szkoda energii i pasji. Po prostu ten stadion leży 15 metrów od budynku ABW. Kiedy myśmy jeździli jeszcze na Gwardii, to już wielokrotnie musiałem pielgrzymować do odpowiednich dyrektorów, żeby uzyskać zgody na treningi i zawody. Mieliśmy bardzo ściśle określony grafik, kiedy możemy hałasować. O której godzinie możemy wyjechać, o której musimy skończyć. Nie daj Boże coś by się 10 minut opóźniło. Do tego z bardzo dużym wyprzedzeniem musieliśmy podać swój kalendarz, żeby można było odjechać mecze ligowe. Jeśli spadł deszcz, to praktycznie nie mogliśmy wyznaczyć terminu rezerwowego bez zgody tej instytucji. Po drugie, za płotem na drugim łuku wyrosło potężne osiedle bardzo drogich apartamentów. Nikt się tam nie zgodzi, żeby coś im warczało pod oknami, coś kurzyło, szczególnie w weekendy. Moim zdaniem stadion Gwardii jest skazany na naturalną śmierć. Nieopodal buduje się jeszcze ogromny kompleks wspólnotowej służby granicznej. Nie wyobrażam sobie stadionu żużlowego między ABW a pogranicznikami. 

Przez pewien czas było też głośno o innej lokalizacji. Trochę jak poznański Golęcin?

Warszawa ma swoje stadiony umiejscowione w centrach. Miasta czy dzielnic. Tu jest problem. Skra, Hutnik, Sarmata, Okęcie, Łucznik to wszystko obiekty położone pomiędzy bardzo dużymi osiedlami, albo na skraju parków krajobrazowych, bądź rezerwatów przyrody.  Tam nikt nie pozwoli żeby egzystował sport, kojarzony z brudem i hałasem. 

Czyli  nie ma ratunku?

Trzeba patrzeć realnie. Myślę, że znam dobrze Warszawę i  nie widzę możliwości żeby ktokolwiek zgodził się na odbudowanie ligowego żużla na istniejącym stadionie. Była szansa zrobienia toru na Słomczynie, tam gdzie była dawna giełda samochodowa. Ten teren jest we władaniu Automobilklubu Rzemieślnik. Rozmawiałem kilka razy z prezesami tego klubu. Oni część terenu sprzedali, a na części zbudowali stadion do rally cross-u. Mają ambicje żeby tam się odbywały zawody międzynarodowe z mistrzostwami Europy i świata. Ten teren ma wszystkie niezbędne zgody, pozwolenia i infrastrukturę, a do tego przychylnych mieszkańców, którzy prze lata żyli z parkingów przy giełdzie. Ten biznes się skończył, więc poszukują zamiennika. Teraz też chcieliby dorobić. Są bardzo chętni, by kibice żużlowi, którzy przyjadą te 20 kilometrów od centrum stolicy, co w warunkach warszawskich nie jest żadną odległością – z północy na południe miasta jest ze 60 przynajmniej, swoje samochody tam stawiali. Logistycznie także miejsce jest znakomite, bo w odległości ledwie kilometra przebiega droga szybkiego ruchu z wylotem na Kraków i Katowice. Dojazd z Warszawy na ten teren to jest 15 do 20 minut w porywach. To się ciągnęło  z 5 lat wstecz. Wtedy słyszałem: – A to nie, bo za daleko. Okazuje się, że teraz na rally cross przyjeżdża 6 do 10 tysięcy ludzi. Nam na początek wystarczyłyby 3 tysiące widzów w II lidze. To już byłoby satysfakcjonujące. Jeżeli zespół byłby dobry, przyciągnęło by kolejnych. 

A propos Gwardii. Stara gwardia trzyma się razem ?

Oj tak. Do ubiegłego roku spotykaliśmy się regularnie. Zawsze bardziej atrakcyjną od samych zawodów była dla mnie możliwość zobaczenia się, spotkania i rozmowy. Przy piwku, czy wódeczce potrafiliśmy przegadać godziny. Mnóstwo historii słyszałem. I tych odległych i współczesnych. Teraz to niestety niemożliwe. Nawet do restauracji nie można pójść. W pandemii tylko telefony zostały. Mam nadzieję, że z biegiem czasu te obostrzenia ustaną i będziemy mogli znowu się spotykać. Brakuje mi tego mocno. Liczę, że rychło wrócę do podróżowania po Polsce. 

A co porabiasz teraz. Nic związanego z żużlem?

A choćby udzielam wywiadów (śmiech). Czasami zdarza mi się pisać artykuły dla Tygodnika Żużlowego. Ostatnio do tomu Encyklopedii Wieśka Dobruszka, poświęconego DMŚ z lat 80  i 90-tych miałem zaszczyt napisać słowo wstępne. Pomagam też na ile potrafię tym którzy poproszą. Zdarza się, że zadzwonią zawodnicy i mają jakiś kłopot. Czasem trenerzy bądź menadżerowie pytają co myślę o takiej czy innej sprawie. Ponieważ jestem raczej na bieżąco ze sprawami żużlowymi, to nie raz jakieś swoje mądrości przekazuję. Kto chce – skorzysta. Kto nie zechce – nie obrażam się. Oprócz tego od roku jestem już na „prawdziwej” emeryturze. Wcześniej jeździłem jeszcze trochę na taksówce, obecnie znacznie mniej. Więcej poświęcam się wnukom. Dużo czasu spędzam na swoim rancho, które mam 100 kilometrów od Warszawy, gdzie uprawiam sobie trochę ziemi i łapię nieco oddechu od wielkiego miasta. I tak to się toczy. 

Ale mini toru do żużla jeszcze na tym rancho nie pobudowałeś?

A widzisz! Tor istnieje. Moje wnuki – Baśka ma 9 lat, a Jasiek 11, jeżdżą namiętnie na pit bike`ach. Ponieważ teren rancza jest spory, to pierwsze co zrobili, ze słomy i skoszonej trawy, ułożyli sobie krawężniki i ujeżdżają te motocykle. Syn dba o kompletne stroje. Muszą być kaski, ochraniacze, profesjonalne osłony kręgosłupa, łokci, kolan, do tego buty i … zabawa trwa. Co z tego będzie trudno powiedzieć, bo na razie syn trenuje rugby i dzieciaki też grają. W AZS Warszawa. Z drugiej strony pasja motocyklowa nie gaśnie, więc…? Czasem zwracamy się o porady do Łukasza Pawlikowskiego, który mieszka w pobliżu, zatem żużel w rodzinie nie zginął. 

Przeżyłeś 10 i 8 zespołów w ekstraklasie. Dwa i trzy szczeble rozgrywek. Ostatnio gorący temat, związany z kontraktem telewizyjnym, to drużyny rezerw. Twoja opinia?

To co miałem w tej sprawie do powiedzenia, starałem się przekazać w artykule dla TŻ. Uważam, że przede wszystkim należy wytyczyć jasną ścieżkę na najbliższe lata. Nie na rok, nie na dwa, tylko w odleglejszej perspektywie. Współcześni decydenci powinni napisać plan na lata. Do czego dążymy w roku 2030 i 2040. Dochodzą mnie słuchy, że I ligę chcą podpiąć pod Ekstraligę, a II liga ma być wylęgarnią adeptów i juniorów. Ona być bazą szkoleniową w której juniorzy będą się uczyli żeby potem przechodzić do zespołów z wyższych klas. Dla mnie to byłaby, powiem szczerze – katastrofa. Absolutnie jestem przeciwny takiemu rozwiązaniu. Jeżeli ekstraklasa chce przejąć niższą ligę, to proszę bardzo, ale jako całość i pierwszą i drugą. Nie może tak być, że I liga będzie promowana, stanowiąc bezpośrednie zaplecze i otrzymując pieniądze z ekstraklasy, a II liga ma być jakimiś chłopami pańszczyźnianymi. Albo potraktujemy sport żużlowy jako całość, albo on się w pewnym momencie skończy. Jakim prawem ktoś będzie decydował, że wyznaczymy sobie dajmy na to Grudziądz, Krosno, Ostrów i kogoś tam jeszcze innego, żeby jeździli w drugiej lidze. I oni będą pracować, szkolić, produkować młodych zawodników, a potem reszta będzie sobie podbierała co zdolniejszych do swoich drużyn. Dlaczego ci mniejsi mają być pozbawieni sportu na najwyższym poziomie? W jaki sposób ludzie z tych ośrodków mieliby być dumni ze swojego miasta, z klubu, z zawodników, skoro mieliby ograniczone możliwości finansowe i obligatoryjnie ograniczone prawa zatrzymania ich na tym terenie? W pewnym sensie to rodzaj niewolnictwa. Najpierw się naucz w domu, a jeśli będziesz chciał robić karierę, to będziesz zmuszony przejść do innego miasta. To jest zamknięcie ligi, które ze sportem niewiele miałoby wspólnego. Naturalnie oprócz tego, że będziemy na tym robić kasę. Do pewnego momentu oczywiście. Dzisiaj cierpimy też na tym, że ciągle i wszędzie mamy te same nazwiska. Mistrzostwa świata, mistrzostwa Europy, nasza Ekstraliga. I co z tego wynika? Po za tym pieniądze rezerwowane z góry w budżecie powinny służyć rozwojowi terytorialnemu żużla. Coś na kształt funduszu pomocowego, żeby reaktywować speedway w ośrodkach gdzie do niedawna istniał lub powoływać nowe kluby. Nie bez przyczyny w NBA stosuje się draft. Najsłabszy wybiera jako pierwszy i ma możliwość zakontraktowania najlepszego na liście, żeby wzmacniać skład. Oni zdają sobie sprawę, że bez szerokiego pola manewru, bez dużej liczby zespołów, bez zasięgu, z czasem drużyn byłoby coraz mniej, bo ubodzy musieliby rezygnować. Dbają więc żeby wyrównywać poziom, uatrakcyjniać składy poszczególnych drużyn, żeby liga się rozrastała na cały kraj, a nie zamykała w kilku raptem miastach. W żużlu to są pieniądze zapracowane przez wszystkich. Swój udział mają zarówno Gorzów, Zielona Góra, czy Częstochowa, ale też Krosno, Tarnów bądź Rzeszów. Markę dyscypliny budują wszyscy, a nie tylko wybrani. Tak to widzę.

Dziękuję serdecznie za rozmowę i niech wnuki przeniosą się z rugby na motocykle. Jedno i drugie niebezpieczne, więc różnica niewielka.

Ale jedno i drugie równie pasjonujące. Dziękuję również i do zobaczenia na stadionach.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

2 komentarze on Żużel. Marek Kraskiewicz: Było więcej sportu, mniej pieniędzy i mniej wyrachowania (WYWIAD)
    iksis
    13 Mar 2021
     9:32am

    Zlikwidować spółkę EKSTRALIGA i utworzyć spółkę POLSKI ŻUŻEL zajmującą się wszystkimi ligami. Trzeba myśleć strategicznie a nie wycinkowo. Odbudować żużel w Warszawie.

    R2R
    13 Mar 2021
     1:28pm

    Wygląda na to, że Pan Krakskiewicz tak samo zapamiętał mecz Włókniarza z Toruniem z roku 2000, kiedy zamiast planowego zwycięstwa zdarzyła się zaskakująca przegrana 44-45. Byłem-widziałem. Sullivan rzeczywiście pojechał wtedy w 15 biegu jak o wszystko – gonił Drabika tak nieustępliwie że dopadł go na mecie. Toruń wygrał, a Częstochowie brakło wtedy tych punktów do Play-off, gdzie byłaby szansa na fajny wynik.
    W składzie Drabik, Walasek, Holta, Jędrzejak, Skórnicki….sami Indywidualni Mistrzowie Polski z następnych lat.

Skomentuj

2 komentarze on Żużel. Marek Kraskiewicz: Było więcej sportu, mniej pieniędzy i mniej wyrachowania (WYWIAD)
    iksis
    13 Mar 2021
     9:32am

    Zlikwidować spółkę EKSTRALIGA i utworzyć spółkę POLSKI ŻUŻEL zajmującą się wszystkimi ligami. Trzeba myśleć strategicznie a nie wycinkowo. Odbudować żużel w Warszawie.

    R2R
    13 Mar 2021
     1:28pm

    Wygląda na to, że Pan Krakskiewicz tak samo zapamiętał mecz Włókniarza z Toruniem z roku 2000, kiedy zamiast planowego zwycięstwa zdarzyła się zaskakująca przegrana 44-45. Byłem-widziałem. Sullivan rzeczywiście pojechał wtedy w 15 biegu jak o wszystko – gonił Drabika tak nieustępliwie że dopadł go na mecie. Toruń wygrał, a Częstochowie brakło wtedy tych punktów do Play-off, gdzie byłaby szansa na fajny wynik.
    W składzie Drabik, Walasek, Holta, Jędrzejak, Skórnicki….sami Indywidualni Mistrzowie Polski z następnych lat.

Skomentuj