Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Okres od 2001 do 2010 roku był idealnym przejściem pomiędzy starą szkołą czarnego sportu, a nowoczesnością, kolorowym światem teraźniejszości. Przez długie lata wszyscy pracowaliśmy na to, by żużel stał się naszą wizytówką, powodem do dumy. Choć w dalszym ciągu zdarzają się wizerunkowe wpadki tej dyscypliny, to należy cieszyć się, że mamy przywilej w postaci oglądania każdego spotkania PGE Ekstraligi na żywo w telewizji, a powoli staje się to standardem na zapleczu. Dziś po raz kolejny zabiorę Was w podróż w czasie i przypomnimy sobie największe, najgłośniejsze finały poprzedniej dekady. Pojedynki, którymi żyła cała żużlowa Polska, stadiony pękały w szwach, a mistrzowskiej fety nie było końca.

Dream Team rzucony na pożarcie w Jaskini Lwa

Już podczas ogłoszenia składów przed sezonem 2003 mogliśmy typować, że sprawa mistrzowskiego tytułu rozstrzygnie się pomiędzy Top Secret Włókniarzem Częstochowa, a zespołem Apatora Adriany Toruń. Zwłaszcza drużyna Jana Ząbika została nazwana „dream teamem”, bo skład na papierze wyglądał imponująco. Co prawda groźna była również bydgoska Plusssz Polonia, ale familia Gollobów po zdobyciu złota DMP w roku 2002 teraz musiała obejść się ze smakiem i pocieszyć jedynie brązowym medalem. Runda zasadnicza była niezwykle zacięta, ale to drużyna spod Jasnej Góry zdobyła psychologiczną przewagę nad rywalem przed fazą play-off. Włókniarz wygrał mecz w Grodze Kopernika dzięki świetnej dyspozycji Runego Holty. Norweg z polskim paszportem w decydującym, ostatnim biegu pokonał Tonego Rickardssona i Wiesława Jagusia. Runda finałowa to już prawdziwy pokaz siły jednej i drugiej ekipy. Torunianie rzutem na taśmę zwyciężyli 46:44 w pierwszym spotkaniu pomiędzy tymi ekipami, doprowadzając do ekstazy publiczność na stadionie im. Mariana Rosego. Para Rickardsson-Crump zwyciężyła w 15. biegu podwójnie, zostawiając Sullivana i Jonssona za sobą. Zatem o tytule Drużynowego Mistrza Polski w roku 2003 miał zadecydować rewanż w Częstochowie. Apator do złota potrzebował minimum remisu meczowego, Włókniarz musiał zgarnąć pełną pulę.

Za każdym razem, gdy oglądam transmisję z tego spotkania czuję ciarki na całym ciele. Jednym słowem – obłęd. Stadion wypchany do granic możliwości, w dzisiejszych czasach ściśle przestrzeganych przepisów bezpieczeństwa sytuacja niewyobrażalna. Na trybunach grubo ponad 20 tysięcy kibiców, w tym kilkutysięczna grupa fanów z Torunia. W blasku słońca armia „koników” pod kasami próbuje zrobić interes życia. Nie wiem, czy znalazłby się zawodnik lub kibic, który przed takim dniem byłby w stanie spokojnie zasnąć. Od pierwszych chwil atmosfera była tak gorąca, że presja mogła zjeść każdego, nawet największego kozaka. I tak też się stało, dwa pierwsze biegi to nokautujące uderzenie ze strony gospodarzy. Na tablicy wyświetlił się wynik 10:2. Torunianie na deskach, ogromna dezorientacja w boksach gości w parku maszyn. Jan Ząbik wierzy w swój zespół i cierpliwie czeka z rezerwą taktyczną, ale CKM nie zwalnia tempa. Na półmetku częstochowianie prowadzą 32:16 i mogą powoli otwierać szampany. Ciężko przegrać mecz, w którym Apator wygląda jak dziecko we mgle. Jak armia młodych adeptów, którzy wczoraj zdali egzamin na licencję „Ż”. Jednak później nastał koniec złej serii. Torunianie zakasali rękawy i wygrali drużynowo cztery wyścigi z rzędu. Przyszedł czas na bieg numer 14. Włókniarz ma czteropunktową przewagę, a pod taśmą stanęli: Jonsson, Bajerski, Ułamek, Protasiewicz. Kilka chwil później było już wiadomo, że kibice obejrzeli najważniejszy bieg tego sezonu.

Częstochowianie wygrali go podwójnie, czym pozbawili gości marzeń o złocie. Stadion przy ulicy Olsztyńskiej całkowicie zwariował. Ryan Sullivan wygrał nieistotny, ostatni bieg tego starcia i można było przejść do świętowania i mistrzowskiej fety. „Drużyna marzeń” wraca do Torunia ze spuszczonymi głowami, otrzymując lekcję pokory. Siedem lat wcześniej również przegrali finał z Włókniarzem, więc ta porażka bolała podwójnie. Jak się później okazało, było to pożegnanie dwóch Szwedów – Rickardssona z Toruniem, a Jonssona z Częstochową.

Transfery z innej galaktyki

Ponad 15 lat temu internet w Polsce dopiero raczkował. Powoli stawał się standardem w naszych domach, ale znaczna część kibiców, zwłaszcza tych starszych, czerpała informacje z „Tygodnika Żużlowego”, lokalnych gazet, radia czy telewizji. Okienko transferowe wtedy odbywało się na przełomie grudnia i stycznia. Ogromny szok musieli przeżyć ci mniej poinformowani sympatycy żużla, gdy pewnego zimowego wieczoru oglądali wydanie wiadomości sportowych w telewizji publicznej. Wybrzmiał komunikat: „Tony Rickardsson, Tomasz i Jacek Gollobowie nowymi zawodnikami ekstraligowego beniaminka – Unii Tarnów”. Nie do wiary. Cytując kultową scenę z kryminalnego serialu Patryka Vegi – „Pan by to zrobił? Pan by w to uwierzył?”. Ciężko było przyjąć do swojej świadomości, że w jednym zespole zobaczymy wielokrotnego IMŚ, najlepszego polskiego zawodnika oraz jego brata, który był wówczas świetnym ligowcem. Ten tercet spotkał się w składzie bydgoskiej Polonii 13 lat wcześniej, ale przecież każdy z nich był wtedy na zupełnie innym poziomie sportowym. Wówczas dopiero wchodzili w polską, ligową rzeczywistość, ale w 2004 były to maszynki do robienia punktów. Resztę drużyny uzupełnili w dużej mierze wychowankowie i kapitalna para juniorów – Janusz Kołodziej i Marcin Rempała. Na drodze po pierwszy, historyczny tytuł dla „Jaskółek” miała stanąć ekipa prowadzona przez Marka Cieślaka. Atlas Wrocław dysponował ambitnym i bardzo równym składem. Gwiazdą zespołu był oczywiście Greg Hancock, wspomagany przez świetnego Hampela, doświadczonego Drabika oraz Słabonia, Gapińskiego i Świderskiego. Na pozycji młodzieżowej godny rywal dla tarnowskich juniorów – świeżo upieczony IMŚJ, Robert Miśkowiak.

Tarnowianie w rundzie zasadniczej przejechali po rywalach niczym walec, przegrywając zaledwie dwa starcia, w tym jedno na Olimpijskim. Przed fazą finałową mieli cztery punkty przewagi nad Spartanami, którzy nie zwalniali tempa. „Jaskółki” przegrały w Toruniu, czym skomplikowały sobie sytuację w tabeli. O tytule Drużynowego Mistrza Polski w sezonie 2004 miał zadecydować ostateczny pojedynek Unii z Atlasem na Mościcach w ostaniej kolejce, Gospodarze do historycznego tytułu potrzebowali minimum remisu, Wrocław musiał wydrzeć zwycięstwo na trudnym, niezdobytym dotychczas terenie. W trakcie sezonu kontuzji doznał Sławomir Drabik, ale strata nie była aż tak odczuwalna, bo można było stosować „zastępstwo zawodnika” za wychowanka Włókniarza.

Nadszedł dzień, na który czekała cała żużlowa Polska. Zdecydowanym faworytem byli oczywiście tarnowianie, a przygotowania do mistrzowskiej fety trwały już od kilku dni. Trybuny wypełniły się kibicami w biało-niebieskich szalikach, w zwycięstwo underdoga wierzył tylko sektor gości. Nerwy zaczęły się tuż przed rozpoczęciem spotkania. Wszem i wobec ogłoszono, że w meczu nie wystąpi Greg Hancock, który nie zdążył na samolot do Polski. Wściekły Marek Cieślak nie mógł uwierzyć w to, co właśnie się dzieje. Kibice gospodarzy wpadli w euforię, ale nawet taki obrót spraw nie załamał wrocławian. Wręcz przeciwnie, goście od początku jechali jak natchnieni. Tak jakby żużlowi bogowie chcieli wynagrodzić im ten splot nieszczęśliwych okoliczności i dali im swoją moc w drodze do złota. Atlas po trzech biegach prowadzi 13:5, co za początek! Wszyscy, którzy tego dnia zasiedli na trybunach „Jaskółczego Gniazda” i przed telewizorami przecierali oczy ze zdumienia. Kolejne gonitwy to kapitalna walka zawodników po jednej i drugiej stronie, ale to Wrocław w dalszym ciągu utrzymywał się na prowadzeniu. Unii udało się wyrównać wynik dopiero w biegu jedenastym, szybka wymiana podwójnych zwycięstw w kolejnych biegach. Tarnowianie mieli zmiażdżyć tak osłabionego przeciwnika z powierzchni toru, a na trzy gonitwy przed końcem w powietrzu pachnie sensacją. Niestety, w tym momencie skończyło się szczęście ekipy z Dolnego Śląska. Tomasz Gollob z Marcinem Rempałą wygrali kluczowy bieg 13. Do pierwszego wyścigu nominowanego goście mogli wystawić tylko jednego zawodnika, ze względu na ograniczenie liczby startów w meczu. Osamotniony Krzysztof Słaboń stanął do walki, ale w trakcie biegu pęka mu łańcuch i upada na tor. Jacek Gollob i Stanisław Burza wygrywają wyścig rezultatem 5:0 i sprawa stała się jasna. Szalona radość na Mościcach – Unia Tarnów pierwszy raz zdobywa tytuł DMP na żużlu. Wrocławianie załamani, muszą pocieszyć się jedynie srebrnymi medalami. Walczyli niesamowicie, byli o krok, by sprawić jedną z największych sensacji w decydujących starciach o złoto. To był dzień, który zapisał się wielkimi literami w historii polskiego żużla.

Batalia toruńsko-leszczyńska

Przed sezonem 2007 polski żużel nabrał nowej jakości. Ekstraliga stała się spółką, co było dużym krokiem do wzniesienia tej dyscypliny na poziom profesjonalny. Torunianie zmagali się z problemami finansowymi po odejściu głównych sponsorów i pod znakiem zapytania stanął ich występ w rozgrywkach ligowych w sezonie 2007. Koło ratunkowe rzucił Roman Karkosik, który z przytupem wszedł do klubu wraz z firmą Unibax. W Grodzie Kopernika udało się zbudować bardzo mocny skład oparty na wychowankach. W składzie pozostali liderzy krajowej formacji seniorskiej – Wiesław Jaguś i Adrian Miedziński oraz Karol Ząbik, który mógł szczycić się tytułem najlepszego juniora świata. Hitem transferowym był powrót uwielbianego przez kibiców Ryana Sullivana, który pierwsze kroki na polskich torach stawiał właśnie w Toruniu. Po kilku latach przerwy plastron z aniołem na piersi założył również Robert Kościecha.
Unia Leszno przez ekspertów mogła być wskazywana jako niespodzianka sezonu, ale na pewno nie była głównym kandydatem do złota. Skład oparty na dwóch znakomitych rajderach – Jarosławie Hampelu i Leigh Adamsie. Zespół uzupełniali zawodnicy młodzi, ale utalentowani, których było stać na wiele – Krzysztof Kasprzak, Robert Miśkowiak, Troy Batchelor i doświadczona ikona klubu z Leszna – Damian Baliński. Ekipa z wielkopolskiego zajęła drugie miejsce po rundzie zasadniczej, zdobywając aż o pięć dużych punktów mniej od lidera z Torunia. W roku 2007 mogliśmy zobaczyć powrót do fazy play-off z prawdziwego zdarzenia. Pierwsza runda finałowa, półfinały złożone z dwumeczu, a następnie wielkie mecze finałowe. Torunianie bez większych problemów poradzili sobie z tarnowskimi „Jaskółkami”, następnie w emocjonujących okolicznościach zwyciężyli z Wrocławiem. Leszczyńskie „Byki” po niesamowicie wyrównanych spotkaniach pokonali częstochowski Włókniarz, a później bez większych problemów wygrali dwumecz z Rzeszowem.

Już pierwszy mecz finałowy był zaskoczeniem dla kibiców. Unia w dobrym stylu wygrała wynikiem 49:41 i z bardzo solidną zaliczką jechała do Torunia. Honoru Unibaksu był w stanie bronić tylko Wiesław Jaguś, który uwielbiał tor na stadionie im. Alfreda Smoczyka. Po stronie gospodarzy świetnie dysponowana tego dnia była para Kasprzak-Baliński i to oni byli bohaterami tego wieczoru. Toruńscy kibice jednak tracili nadziei i wierzyli, że ośmiopunktowa strata jest do odrobienia przez ich zespół. Stadion przy ulicy Broniewskiego 98 wypełnił się szczelnie do ostatniego miejsca, i w świetle reflektorów rozpoczął się drugi mecz wielkiego finału. Gospodarze stanęli do walki bez kontuzjowanego Roberta Kościechy, który w trakcie spotkania gorąco dopingował swój klub wraz z kibicami z pierwszego łuku i prostej przeciwległej. Głośny doping toruńskiej publiki nie pomagał, od drugiego biegu prowadzenie było w rękach gości. Zawodnicy Unibaksu dwoili się i troili, ale Unia tego dnia była niezwykle zmotywowana i skoncentrowana. Torunianie obudzili się dopiero w biegu dwunastym, para Ząbik-Miedziński wygrała podwójnie z Kasprzakiem i Kajochem. Na tablicy 37:35 dla Torunia, trybuny się ożywiły, ale trwało to zaledwie kilka chwil. W kolejnym biegu Adams pokonał Jagusia, a Batchelor zostawił za plecami Mateja Zagara. Gospodarze potrzebowali dwóch podwójnych zwycięstw w biegach nominowanych, by zdobyć złoto DMP jak przed sześcioma laty, dokładnie tego dnia. Tak się jednak nie stało, Unia nie dała już sobie wyrwać pucharu z rąk. W przedostatniej gonitwie padł biegowy remis i „Byki” mogły chwycić szampany w dłoń. Sektor gości oszalał z radości odpalając pirotechnikę. W Lesznie czekano na tytuł Mistrza Polski aż 18 lat! Wieczór niestety zakończył się ogromną awanturą „kibiców mocnych wrażeń” na trybunach, ale nawet to nie mogło zniszczyć nastroju gości. Unia w wielkim stylu zdobyła Toruń i pojechała do domu z zawieszonymi złotymi medalami na swoich szyjach.

Smutni toruńscy kibice nie musieli długo czekać na okazje do rewanżu. W okresie transferowym Unibax wyeliminował swoje słabe punkty i bardzo solidnie wzmocnił skład. Do drużyny zawitał Hans Andersen na pozycji seniorskiej, a formacja młodzieżowa została wzmocniona przez Chrisa Holdera. Leszczynianie wyszli z założenia, że nie zmienia się zwycięskiego składu i nie dokonali żadnych znaczących zmian w swoim zestawieniu. Ekipy przeszły jak burza przez rundę zasadniczą, ale zajęły jedynie drugie i trzecie miejsce, bo liderem okazał się Włókniarz. Do wielu zwycięstw częstochowian poprowadził znakomity duet Pedersen-Hancock, ale drużynie zabrakło paliwa w półfinale i polegli w dwóch meczach z obrońcami tytułu. Torunianie w walce o złoto wyeliminowali w rundzie finałowej ekipy z lubuskiego – Gorzów i Zieloną Górę. Zatem po raz kolejny mogliśmy emocjonować się pojedynkiem dwóch znakomitych zespołów w wielkim finale. Tak samo jak przed rokiem, pierwszy mecz odbył się w Lesznie, nawet rezultat był taki sam, ale tym razem 49 punktów zdobyli torunianie. Kapitalny występ zaliczył Wiesław Jaguś. „Mały Wojownik” zdobył płatny komplet, 16 punktów i dwa bonusy w sześciu wyścigach. Unia tego dnia nie potrafiła znaleźć sposobu na gości, kapitalnie sprawował się młody Chris Holder, a Sullivan z Andersenem nie zawiedli Jana Ząbika i Jacka Gajewskiego.

Leszczynianie byli na przegranej pozycji przed rewanżem, ale liczyli, że ogromna presja zje „Krzyżaków” przed własną publiką. I od samego początku w rewanżu właśnie taki scenariusz się spełniał. Gospodarze nie mogli dopasować się do nawierzchni w bardzo chłodnej, jesiennej aurze. Goście po pierwszej serii startów prowadzili 15:9 i w powietrzu zapachniało sensacją. Następne biegi to już pokaz siły „Aniołów’, którzy nie pozwolili „Bykom” odskoczyć na więcej niż dwa punkty przewagi. Bohaterem Unibaksu był Kangur z Australii. Kosmiczny tego dnia Holder wygrał bieg dwunasty i trzynasty, czym przypieczętował tytuł dla Torunia. Publika z niesamowitą radością świętowała złoto. Po pierwsze, jeszcze dwa lata temu kibice nie wiedzieli, czy będzie komu kibicować, gdy klub dopadły problemy finansowe. A po drugie, rewanż smakował znakomicie, po bolesnej porażce sprzed roku. Ten dzień przeszedł do historii również z innego powodu, było to ostatnie spotkanie ligowe na stadionie przy ulicy Broniewskiego 98. Każdy kibic toruńskiego żużla przeżył na tym obiekcie wspaniałe chwile, więc pożegnanie go złotym medalem DMP było najlepszym możliwym scenariuszem. Fani żużla z Leszna i Torunia mogli być dumni, bo przez dwa sezony ich zawodnicy dostarczyli fenomenalnego widowiska kibicom z całej Polski, a finały okazały się wisienką na torcie.

KAROL BIERZYŃSKI