Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Zawodnik i mechanik. Obecnie przedsiębiorca branży, dzięki której żużel jest przyjemny dla oka nie tylko ze względu na pasjonujące pojedynki na torze. Z Łukaszem Bojarskim, producentem akcesoriów żużlowych i właścicielem firmy Golden Panther, rozmawiamy o tym, czego doświadczył jako żużlowiec, od kiedy szyje i czy łatwo wyjść na prostą po Speedway Diamond Cup…

Zacznijmy standardowo, jak zaczęła się Pańska przygoda z żużlem?

Żużel to miłość od dziecka. Tata zaczął zabierać mnie na zawody, od kiedy skończyłem 4 lata. Szybko zacząłem mu wiercić dziurę w brzuchu, by pozwolił mi zacząć trenować. Zgodził się, a ja w Częstochowie wszedłem na trudną i wyboistą drogę zawodniczą.

Ale nie pod Jasną Górą, lecz w innych klubach stanowił Pan o sile formacji młodzieżowej. Z lektury wywiadów z Panem można stwierdzić, że szczególne miejsce w sercu zajmuje opolski Kolejarz?

Tak. Tam właśnie wypłynąłem na głębokie wody. Zacząłem poznawać żużlowe rzemiosło. Nauczyłem się być zawodnikiem. Specyficzny, techniczny tor pozwolił mi nabrać doświadczenia, nauczyć myślenia taktycznego. Obnażył niedoskonałości techniczne, które miałem. Także ze względu na duży wzrost, mam 186 cm. Poza tym wtedy była w klubie świetna atmosfera, zgrana drużyna, przyzwoite wyniki w lidze. Zawsze dobrze będę myśleć i mówić o Opolu. To dobry okres w moim życiu.

Później była przygoda z ekstraligą, dalej Rybnik i Rawicz. Dość niespodziewanie jednak, jeden z rawickich portali informacyjnych, w czerwcu 2014 roku poinformował o Pańskiej decyzji dotyczącej zakończenia jazdy. Podjęta była spontanicznie czy rozważał Pan to wcześniej?

Nie brałem pod uwagę końca kariery. Przyznam, że Wrocław i ekstraliga to był zbyt wysoki poziom. Piotr Baron to jednak świetny nauczyciel. Rozwinąłem się na tyle, by móc bić się o skład. Zacząłem jednak niepotrzebnie wywierać na siebie presję. Nie miałem dobrego zaplecza, brakowało menedżera, na to wszystko nałożyły się osobiste problemy. Nie podołałem, choć fizycznie było idealnie. Jak to we Wrocławiu. Przydarzyły mi się dodatkowo kontuzje. Złamana łopatka, pogruchotana kość ogonowa. Miesiąc przerwy, a potem wypożyczenie do Rybnika. Zaliczyłem udany debiut w meczu z Opolem, jeśli pamiętam zdobyłem sześć punktów z bonusem, w czterech startach. W całym meczu padł wówczas remis. Myślę, że karierę przerwał mi przepis o kalkulowanej średniej meczowej. Nie pasowała do drużyny. A ja przestałem pasować przez to do rybnickiego składu meczowego.

Zadecydował Pan o końcu kariery zawodniczej, a już niedługo potem pojawiła się informacja, że został Pan mechanikiem…

Tak, najpierw był Mateusz Borowicz, z którym ścigałem się na torze. Potem Claus Vissing, któremu niestety przydarzyła się kontuzja w środku sezonu. Przeniosłem się wtedy do Szwecji, gdzie jeszcze przez trzy lata mechanikowałem.

Kiedy znalazł Pan odwagę, by wziąć sprawy w swoje ręce i rozpocząć działanie jako Golden Panther?

To ciekawe, ale pomysł na taką działalność pojawił się, gdy miałem 16 lat. Zawsze wydawało mi się to fascynujące. Mój tata jest z zawodu cholewkarzem i ma wielkie pojęcie o szyciu. Szczególnie skór. Ja, gdy miałem osiem lat, przy tacie wycinałem sobie i kleiłem skórzane osłony na swojego bmxa. Gdzieś ta myśl kiełkowała. Pasję odziedziczyłem zatem po ojcu. Szyć się nauczyłem pewnej zimy. Kiedy przestałem jeździć, wiedziałem, że trzeba się czegoś nauczyć. Po naukę poszedłem do cioci. Teraz już sam nie szyję, bo mam wiele spraw na głowie – projektowanie, zarządzanie firmą, graficzne sprawy. Mam ludzi od szycia. To było od dawna moje wyjście awaryjne. Powiem, że ciężko jest w Polsce start-upom, szczególnie takim ludziom jak ja. Mam dopiero 26 lat, a firmę już długo. Jeździłem na żużlu i ta firma funkcjonuje w zasadzie od 18. roku życia. Nie myślałem, że wykorzystam ją przedsiębiorczo. Była narzędziem rozliczania się z klubami. Nie mogłem na początku zatem liczyć na żaden preferencyjny ZUS itp. Łatwo nie było, ale taką decyzję podjąłem. Ponadto, pracując jako mechanik, nie potrafiłem żyć z dala od rodziny.

Pytanie, którego nienawidzą muzycy rockowi. Skąd nazwa?

Szczerze? To był totalny spontan. Nie wiedziałem jak, a musiałem znaleźć nazwę firmy. Szukałem inspiracji w internecie. Akurat wtedy wpadł mi w ręce taki złoty materiał. Pomyślałem, że to może dobry trop. Poza tym od zawsze lubiłem duże koty. Połączyłem dwie rzeczy, było to naturalne…

Jako projektantowi, tęskno czasem do czasów, kiedy zawodnicy jeździli w swoich kombinezonach, dzięki którym byli rozpoznawalni czy woli Pan, obowiązujące dzisiaj, jednakowe stroje dla zawodników?

Jako kibic uważam, że jednolite kombinezony to świetna idea. Zawodnicy reprezentują klub, określone barwy, są z nim związani. W każdej z dyscyplin drużynowych to występuje. Ale w żużlu wciąż funkcjonują zawodnicy, chociażby Peter Ljung, znany jako „Mr. Green”. Osłony, dodatki ma zawsze w tym kolorze. Zawodnicy chcą i będą się wyróżniać. Moim zdaniem żużel przez ostatnie dziesięć lat rozwinął się bardzo, przede wszystkim marketingowo. Teraz jest to profesjonalizm na najwyższym poziomie. Kevlary są także tego dowodem.

Wykonuje Pan projekty wielu zawodnikom, ale jest ktoś z kim znajduje Pan od razu wspólny język?

Szczerze mówiąc cenię sobie współpracę z Oskarem Fajerem. Bardzo profesjonalnie podchodzi do tematu, a i gust ma podobny do mojego. Ja lubię taki „old school”, kombinezony sprzed kilku lat. Proste, bez udziwnień, połączenie dwóch, może trzech kolorów. Oczywiście bardziej pstrokate stroje projektuje dla klientów i staram się by byli zadowoleni z mojej realizacji. Ale ja cenię prostotę. Maciek Janowski, Nicki Pedersen lubią rozpoznawalny, prosty design. Ten zawsze się obroni.

Plastron z rozgrywek ligowych właściwie zniknął. Ale jego śmierci nie ogłaszamy przedwcześnie, bo przeżywa chyba renesans w zawodach indywidualnych?

Tak. Teraz są one w kolorach kasków. Turnieje mają swoje plastrony pamiątkowe. Wielu zawodników także zamawia je, by wręczyć sponsorom jako pamiątkę i podziękowanie za wsparcie. Niestety ta część żużlowej garderoby odbijać mi się będą czkawką. Te w kolorach kasków. Ale to już sprawa ze Stalą Rzeszów…

Najwięcej pracy jest u progu sezonu, kiedy podomykane są kontrakty sponsorskie?

Tak. Teraz zaczyna się gorący okres. Większość zawodników zamawia kevlar w styczniu lub lutym. Są tacy, którzy zamawiają w ostatniej chwili, w marcu. Ale najwięcej pracy jest od końca listopada do kwietnia.

Na początku rozmowy wspomniał Pan o sezonie we wrocławskiej Sparcie, gdzie brakowało indywidualnego zaplecza i menedżera, pojawiła się presja. Wśród Pana klientów jest m.in. Dorian Biedrzycki, bardzo młody człowiek. Czy, według Pana, dzisiaj mini żużel to niemal profesjonalne teamy, z zapleczem sprzętowym, walka z presją czy jednak ci młodzi ludzie zaspokajają przede wszystkim ambicje swoich ojców?

Jeśli chodzi o Doriana, to jest na początku drogi. Muszę przyznać, że jego tata dwoi się i troi by pozyskać sponsorów. Nie jest łatwo ich znaleźć starszym zawodnikom, a co dopiero dzieciom w tym wieku. Dorian ma 7 lat. Nie wiemy tak naprawdę co będzie za 10 lat. W tym przypadku na pewno nie jest to fanaberia taty, bo znam obu. Dorian jest cały „zajawiony” żużlem.

Łukasz Bojarski z Dorianem Biedrzyckim, nadzieją polskiego żużla

Droga do dorosłego żużla prowadzi jedynie przez mini żużel? Nie wszyscy mistrzowie jeżdżący na motocyklach o mniejszej pojemności poradzili sobie na pięćsetkach.

Tutaj zdanie mam dość radykalne, jeśli chodzi o motocykle o pojemności 80 ccm. Trzeba wyczuć dobry moment i nie zostać w tej klasie zbyt długo. Można zrobić więcej szkody niż pożytku. To inna charakterystyka motocykla. Wiem po sobie jak wiele czasu poświęciłem na oduczenie się nawyków z osiemdziesiątek. Trzeba myśleć o perspektywie motocykli 125 i 250 ccm. To czterosuwy. Jeżdżąc można już kształtować prawidłowe zachowania. Przechodząc z osiemdziesiątek, zwłaszcza wyżsi zawodnicy mają na początku kłopoty. Wydaje się, że ci drobniejsi lepiej się dostosowują do silniejszych maszyn, tak było na przykład z Bartkiem Zmarzlikiem czy Szymonem Woźniakiem.

PZMot nie zaakceptował jedynej oferty jazdy w Nice 1. Lidze Żużlowej, która wpłynęła z Rzeszowa. Spodziewa się Pan, że dla któregoś z zawodników zakontraktowanych przez Ireneusza Nawrockiego, firma Golden Panther będzie niebawem robić kevlar? Dziwi Pana obecność kogoś w składzie drużyny ze stolicy Podkarpacia?

Przyznam, jestem w szoku, że Linus Sundstroem dał się skusić. Poznałem go osobiście, a od wielu ludzi słyszałem także, że jest rozsądnym i poukładanym zawodnikiem, który bardzo profesjonalnie podchodzi do wykonywanej pracy. Musiał nie znać realiów, a pokusa pewnie była duża. Uważam, że tak czy inaczej, Stali w lidze nie zobaczymy.

Oferta stworzenia identyfikacji wizualnej Diamond Cup była aż tak atrakcyjna? Fakt, że wymieniane na początku całego projektu, nazwiska uczestników robiły wrażenie.

O diamentowym cyklu dowiedziałem się już zimą. Wydawało mi się to fajne, ale do kwietnia nie wierzyłem, że to ruszy. Poważne turnieje planowane są dużo wcześniej. Uwzględnić muszą kalendarz zawodników. Okazało się jednak, że ruszyło i to z grubej rury. Sama idea turnieju jest ciekawa. To było coś innego i chyba to mnie skusiło by podjąć tę współpracę. Do tego ilość zamawianych produktów była duża, a propozycja finansowo i promocyjnie była bardzo atrakcyjna. Na początku odrobinę zastanowiło mnie, czemu nikt nie negocjuje ze mną cen, tylko umowa została szybko przyklepana. Ja tę umowę posiadam, ponieważ jest ważna. Jest to umowa o współpracę ze Stalą Rzeszów, zawarta na trzy lata. Więc późniejsze sytuacje, rozmowy przez telefon, komunikaty „nie zapłacimy, bo ceny są za wysokie”, po tym jak umowa została podpisana przez Marcina Janika i podbita pieczątką klubu, są dla mnie niewyobrażalne. Nie wiem jak można być tak nieodpowiedzialnym człowiekiem i robić sobie z ludzi żarty. To nie jest tylko mój przykład. Jest Niklas Porsing, jest wielu innych zawodników. Niektórzy nic nie mówią, może liczą na cud. Ja na cud nie liczę. Nie wiem jak można postępować w ten sposób. A dodatkowo jeszcze kibic zdobywa samochód, którym nie może jeździć…

Firma Golden Panther to odczuła? Sytuacja zachwiała stabilnością Pana firmy i trzeba było się wydobywać z finansowego dołka?

Wykopywać to się musiałem. Nie mówimy o małych pieniądzach. W grę wchodziły 72 plastrony. Na jeden turniej. Każdy z zawodników miał mieć 4 sztuki, w kolorach kasków. Potem okazało się, że zamówienia były dwa. Raz na jeden z turniejów, drugi raz na wszystkie pozostałe. Gdybym nie zagrał va banque, nie zagroził tym, że nie wydam tych rzeczy, to druga należność nie byłaby uregulowana. Dobrze, że pomyślałem i nie dałem się zrobić w konia kolejny raz. Przetrwałem ten najcięższy czas, a teraz zaczyna się sezon. Jestem dużo mądrzejszy, wyciągnąłem wnioski z tej sytuacji. Jest to dla mnie lekcja. Pan Nawrocki potrafi czarować, ale teraz sam myślę, że nie do końca przeanalizowałem na spokojnie, to co od niego usłyszałem. Drugi raz nie podjąłbym takiej decyzji.

Chciałbym na koniec zapytać o jedną rzecz. Licencja w Częstochowie, w karierze kluby z południa Polski, no bo Opole, Wrocław, Rybnik. Tymczasem siedziba firmy w Lęborku…

Jak zwykle w życiu bywa, podążyłem za miłością. Dzięki niej tutaj jestem. Dzięki mojej narzeczonej to wszystko ruszyło, wziąłem sprawy w swoje ręce i jakoś to wszystko funkcjonuje. Poza tym zawsze marzyłem by mieszkać nad morzem, więc w zasadzie mieszkam. Moje marzenie się więc spełniło.

JANUSZ KOZIOŁ