Karol Lejman (z lewej) i Jan Konikiewicz
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Od 2022 roku, przez najbliższą dekadę, grupa Discovery będzie zarządzać najbardziej prestiżowymi rozgrywkami na świecie – cyklem Grand Prix. Jednym z podwykonawców przedsięwzięcia ma być polska firma One Sport – operator indywidualnych mistrzostw Europy. A skąd się w ogóle wzięli w żużlu jej szefowie: Karol Lejman i Jan Konikiewicz? Jak zaczynali? Przypominamy zajmującą rozmowę Jacka Hafki z tym pierwszym.

Na początku naszej rozmowy chciałbym, byśmy się cofnęli o 11 lat, do 2008 roku. Wtedy to Pan i Jan Konikiewicz postanowiliście założyć agencję sportowo-marketingową One Sport. Co wówczas stało za tą decyzją? A kopiąc jeszcze głębiej chciałbym zapytać: jak wyglądały Pana początki w żużlu?

Dawne czasy, to już faktycznie kilkanaście lat temu. W liceum zacząłem pracę dziennikarza dla portalu speedwayinfo.pl. Dzięki temu – jeszcze na starym stadionie w Toruniu przy ul. Broniewskiego – poznałem się z Jankiem. Obaj pracowaliśmy dla różnych redakcji internetowych. Właśnie wtedy poznaliśmy całe środowisko starych dziennikarskich „wyjadaczy”, których do dzisiaj szanujemy i z którymi współpracujemy. Mieliśmy wtedy po 15-16 lat, więc w tym towarzystwie byliśmy zdecydowanie najmłodsi. I to nas zbliżyło. Wspólnie realizowaliśmy pierwsze materiały, wywiady, co było dla nas spełnieniem marzeń. A pasja do żużla wykiełkowała w typowy sposób: zaczęło się od pójścia na stadion w Toruniu z moim tatą.

Po pracy dziennikarza poznał Pan żużel z jeszcze bliższej strony…

Tak. Przez kilka dobrych sezonów współpracowałem z Karolem Ząbikiem. Na wielu płaszczyznach: od spraw wizerunkowych, sponsorskich po wspólne podróże na zawody i negocjowanie startów w klubach, turniejach. To były moje menedżerskie początki. Sporo się wówczas nauczyłem. Chłonąłem wiedzę żużlową, zarówno od Karola, od pana Jana Ząbika i wielu innych osób, które wtedy poznałem. Mniej więcej około 2008 roku nasze drogi zawodowe się rozeszły, ale wciąż jesteśmy dobrymi kumplami.

I właśnie wtedy postanowiliście założyć agencję sportowo-marketingową One Sport?

Tak. Na bazie może niewielkiego jeszcze doświadczenia, ale z wielką pasją do sportu, żużla i tego, co zawsze mnie interesowało: marketingu sportowego. Jakiś czas, bodaj przez dwa-trzy lata, nie mieliśmy z Jankiem Konikiewiczem żadnego kontaktu. On w tym czasie także zbierał doświadczenia w branży sportowej. Umówiliśmy się jednak na spotkanie, pogadaliśmy i właściwie nie była to trudna decyzja. Czemu mielibyśmy nie spróbować? Choć początkowo byliśmy dość daleko od żużla.

To znaczy?

W 2008 roku odbywały się igrzyska olimpijskie w Pekinie i to zbiegło się z początkiem naszej działalności. To podczas nich pierwszy i jedyny dotąd medal dla Torunia zdobył wioślarz Łukasz Pawłowski. Spotkaliśmy się z nim, rozpoczęliśmy współpracę, która była naszym pierwszym projektem. Stworzyliśmy stronę internetową, zaczęliśmy prowadzić social media, nadzorowaliśmy sprawy sponsorskie. Ale tym momentem zwrotnym było zorganizowanie przez nas – dokładnie 20 lutego 2009 roku – w Toruniu pierwszej konferencji dotyczącej marketingu sportowego. Udało nam się nawiązać kontakty z kilkoma bardzo ważnymi osobami z tej branży i sprowadzić je do naszego miasta. W sumie zorganizowaliśmy w Toruniu trzy takie konferencje rok po roku, dzięki czemu jeszcze bardziej poszerzyliśmy swoją bazę kontaktów. I to – jeszcze z dala od żużla – pozwoliło nam poruszać się po tym trudnym rynku w Polsce.

Przejdźmy do spraw żużlowych. Jak wyglądały początki One Sport?

Zaczęło się – jeszcze za czasów Karola Ząbika – od znajomości z Adamem Krużyńskim z firmy Nice i pomocy przy projektach związanych z żużlową reprezentacją Polski. To wtedy poznaliśmy bliżej Piotra Szymańskiego, dzięki czemu nasza współpraca z Polskim Związkiem Motorowym szła do przodu. A momentem, w którym jeszcze bardziej umocniliśmy się, było wejście do żużla Enei jak sponsora głównego naszej kadry. Na całej naszej żużlowej działalności, przyszłości zaważyła pewna podróż…

Proszę opowiedzieć.

Nie zapomnę tego do końca życia. W 2011 roku wracaliśmy z Jankiem z Gorzowa, z wygranego przez Polaków finału Drużynowego Pucharu Świata, gdzie realizowaliśmy działania marketingowe dla Enei i PZMot-u. No i wracając samochodem w środku nocy zaczęliśmy dyskutować o tym, że ten DPŚ – przez dominację Polaków – jest już trochę nudny, że przydałoby się coś innego. I tak wpadliśmy na pomysł meczu Polska – Reszta Świata. Zaczęliśmy wymieniać nazwiska, które mogłyby wystartować po drugiej stronie i stwierdziliśmy, że sami byśmy na takie spotkanie poszli. Po godzinie rozmowy na ten temat zadaliśmy sobie pytanie: a czemu właściwie nie zorganizować takiego meczu? To była końcówka lipca 2011 roku, a spotkanie odbyło się w połowie października.

Droga od pomysłu do realizacji – ekspresowa!

Oj tak, a byliśmy przecież totalnymi żółtodziobami. Przez dwa i pół miesiąca postawiliśmy na nogi wiele tematów, właściwie od zera, działając w grupie zaledwie kilku osób. To było naprawdę ogromne przedsięwzięcie, które nie powstałoby bez wsparcia Enei. Żużel po wielu latach nieobecności wrócił na antenę Telewizji Polskiej. Mieliśmy wówczas ok. 2,5-milionową telewizyjną widownię. Kiedy już wszystko było za nami, usiedliśmy i powiedzieliśmy sobie: Kurczę, to jest proste, przyjemne, czemu nie robić tego więcej? (śmiech). Pół roku później powtórzyliśmy ten mecz na otwarcie sezonu w Gorzowie i również zakończył się on sukcesem. Wszystko wydawało się wtedy takie proste.

Następnie pojawił się karkołomny, jak się wydawało, pomysł odkurzenia zaniedbanej dotąd rywalizacji o Indywidualne Mistrzostwo Europy. Jak to wyglądało od kulis?

Na początku nie byliśmy hurraoptymistami. Mieliśmy sporo obaw, choć ideę tę od początku mocno wspierał Piotr Szymański. No i podjęliśmy rękawicę, ale w umowie był zapis, że do końca 2012 roku możemy się ze wszystkiego wycofać. Co ciekawe, w dniu podpisania umowy, ale jeszcze przed złożeniem parafki, spotkaliśmy się w Warszawie z Radkiem Jaworskim z Eurosportu, żeby porozmawiać o… snookerze. I tak rozmawialiśmy sobie przez 1,5 godziny, aż w końcu padło pytanie: „Czym jeszcze się zajmujecie? – A wiesz, właśnie mamy podpisać kontrakt na organizację IME na żużlu. – Żużel? Świetnie”. Zaiskrzyło momentalnie, a przecież trochę znaliśmy rynek i nawet nie przypuszczaliśmy, żeby z żużlem wejść na tak silną antenę o globalnym znaczeniu, jak Eurosport. I tak poszło. Po kilku miesiącach siedzieliśmy już w Paryżu przed obliczem naprawdę wysoko postawionych osób w stacji i tłumaczyliśmy im, na czym to wszystko polega, czym jest żużel. Zaufali nam i udało się trafić na globalną antenę. Transmisje z zorganizowanych przez nas zawodów trafiały do kilkudziesięciu krajów na całym świecie. Czasem do takich zakątków, gdzie żużel był pokazywany po raz pierwszy.

Umowa z Eurosportem była zapewne silną kartą przetargową w rozmowach ze sponsorami – do udziału w IME udało się nakłonić wielu świetnych żużlowców, w tym np. Tomasza Golloba, Nickiego Pedersena, Taia Woffindena, czy Emila Sajfutdinowa. Równocześnie One Sport w 2013 roku zorganizował turniej, a w kolejnych latach cały cykl pod nazwą Speedway Best Pairs. Jak Pan ocenia ten projekt, który właśnie – po sześciu sezonach – został wygaszony?

Umowa z Eurosportem faktycznie pomogła nam w kilku negocjacjach. Pamiętam pierwszy turniej Best Pairs w Toruniu, transmitowany na żywo przez stację. Było trochę nerwowo, bo nagle, nie wiadomo skąd w czerwcu w Paryżu zaczął padać deszcz, co opóźniło zakończenie finału Rolanda Garrosa. Wszystko szło na żywo, więc musieliśmy opóźnić zawody w Toruniu o 40 minut. To spowodowało lawinę negatywnych komentarzy od fanów żużla, które trafiły do ludzi z Eurosportu nie tylko w Polsce, ale i we Francji, pokazując im jednocześnie, jak silny jest to rynek, jak wielkie emocje generuje. I że warto postawić na ten sport. Dzięki Best Pairs na pewno wypełniliśmy lukę w kalendarzu żużlowym, odpowiadając na potrzeby kibiców.

Szkoda tylko, że nie udało się nadać tym imprezom oficjalnej rangi FIM i wskrzesić tym samym Mistrzostw Świata Par pod egidą One Sport.

Od samego początku staraliśmy się o to. Rozmawialiśmy z FIM-em, mając nadzieję, że uda nam się to zrealizować. Niestety, z różnych względów nie udało się. Początkowo Best Pairs jako nieoficjalna rywalizacja drużyn narodowych cieszyła się popularnością. Później nastąpiła zmiana, niekoniecznie z naszej inicjatywy…

Komuś to wszystko zaczęło przeszkadzać…

Ale nie dyskutowaliśmy. Po wcześniejszych perturbacjach z FIM-em, z promotorem mistrzostw świata (angielską firmą BSI – przyp. red.), gdy próbowano nam – na co nie pozwoliliśmy – ograniczyć rozwój Indywidualnych Mistrzostw Europy SEC, musieliśmy znaleźć zupełnie nową formułę dla Best Pairs. Szybko wpadliśmy na pomysł rywalizacji teamów sponsorskich, oczywiście mając świadomość, że nie będzie to generowało aż tak dużego zainteresowania. Pierwszy sezon był bardzo dobry. W drugim to nam się troszeczkę, głównie przez niekorzystną pogodę, rozjechało. Po trzecim sezonie, gdy były jeszcze większe problemy z kalendarzem, stwierdziliśmy, że nie chcemy robić czegoś na siłę i postanowiliśmy wygasić te rozgrywki. Reasumując, jesteśmy zadowoleni z pracy, którą wykonaliśmy przy Best Pairs przez sześć lat. A patrząc szerzej, pod kątem samej dyscypliny i na to, co się wydarzyło (utworzenie przez BSI zawodów Speedway of Nations – przyp. red.), to nasz pomysł był inspiracją, żeby ta rywalizacja oficjalnie wróciła do kalendarza sportu żużlowego. To najlepiej pokazuje, że trafiliśmy w sedno.

Zatrzymajmy się przy SEC, a więc Indywidualnych Mistrzostwach Europy. One Sport nie tylko nakłonił najlepszych żużlowców Starego Kontynentu do udziału w tych zawodach, ale jeszcze jako pierwszy pokazał, że da się – i to trzy razy – zorganizować wielką imprezę w rosyjskim Togliatti, czyli mieście oddalonym o tysiąc kilometrów od Moskwy. Co było największym wyzwaniem?

Było tu mnóstwo wątpliwości. W końcu z jakiegoś powodu w tym kraju nie odbyła się dotąd żadna z rund Grand Prix. Rozmowy prowadził Adam Krużyński, który znał tamtejszy rynek, bo odpowiadał wtedy za biznes firmy Nice w Rosji. I to on ostatecznie przekonał nas do tego przedsięwzięcia. Dużego przedsięwzięcia, jak się szybko okazało. Wiele z tematów – m.in. wozy transmisyjne, bo za produkcję sygnału do Eurosportu odpowiadamy my – organizowaliśmy w Rosji sami, a proszę pamiętać, że wciąż nie mieliśmy zbyt wielkiego doświadczenia. Praktycznie niemożliwe jest, żeby tego typu sprzęt przekroczył rosyjską granicę, więc trzeba korzystać z lokalnych rozwiązań. Ceny zaś były jakieś cztery razy większe, niż u nas, więc cała zabawa okazała się całkiem droga. Mimo to, mając oczywiście duże wsparcie klubu Mega-Lada z Togliatti, postanowiliśmy spróbować. Ogromnym wyzwaniem było zorganizowanie logistyki, transportu motocykli. A proszę sobie wyobrazić, że droga w jedną stronę samochodem zajmuje tam 50 godzin. Niesamowite przeżycie. Mamy z tego doświadczenia kilka anegdot.

?

Po pierwszej imprezie w 2013 roku, która zakończyła się pełnym sukcesem – na stadionie był nadkomplet, a cała organizacja przerosła nasze oczekiwania – stwierdziliśmy, że musimy wrócić do Togliatti. Na fali sukcesu pierwszej edycji SEC i dzięki wielkiej gościnności Rosjan szybko się dogadaliśmy. W drugim roku przed samymi zawodami doszło do bardzo niefortunnej sytuacji. To był rok 2014, a więc rok dużego napięcia geopolitycznego między Rosją a Ukrainą, a właściwie Rosją a resztą świata… Pojechałem z kolegą do Rosji nieco wcześniej, wraz z Adamem i Waldkiem byliśmy na miejscu pierwsi z naszej ekipy. Wieczorem siedzieliśmy sobie, jedliśmy kolację, coś tam piliśmy. A to był taki moment, że wiedzieliśmy, iż samochody wiozące motocykle wszystkich zawodników dojeżdżały właśnie do granicy. W tym samym czasie część ekipy czekała już na lotnisku w Pradze na samolot, który za chwilę miał odlecieć do Samary, lecąc nad Ukrainą. Dobra. Siedzimy z Rosjanami, w tle słychać telewizor. I nagle wiadomość, że nad Ukrainą „spadł” cywilny samolot… Konsternacja. Szybko poczuliśmy, że coś jest bardzo nie w porządku. W telewizji mówią coś, że na pewno stoją za tym Amerykanie. Przerażenie jeszcze się wzmogło, gdy weszliśmy na polskie strony internetowe i przeczytaliśmy, co stało się naprawdę. Dla naszej ekipy, która w Pradze wsiadła do samolotu był to z pewnością najbardziej stresujący lot w życiu – nad Ukrainą zamknięto przestrzeń powietrzną, samolot leciał zupełnie inną trasą, pokonując większy dystans. Samochody z motocyklami zaś czekały na granicy przez kilkadziesiąt godzin, nie chciano ich przepuścić. Bufor czasowy, który sobie założyliśmy na transport, nagle dramatycznie się skurczył i zawody były zagrożone. Doszło do tego, że kilka naprawdę bardzo wysoko postawionych osób w Rosji dzwoniło na granicę, by przekazać dyspozycje o przejeździe naszych samochodów z motocyklami. Ostatecznie zawody odbyły się bez przeszkód. Po powrocie do domów wszyscy odetchnęliśmy z wielką ulgą. To był zdecydowanie najbardziej stresujący wyjazd.

Ale powróciliście tam jeszcze w sezonie 2016.

I było fajnie, jak zwykle przyjaźnie. Obiema rękami mogę podpisać się pod stwierdzeniem, że „Rosja to stan umysłu”, ale w tym najbardziej pozytywnym wymiarze. Otwartość tych ludzi, ich zaangażowanie, podejście do pracy budziły nasz szacunek. Zresztą nie tylko tam, bo w łotewskim Daugavpils także, gdzie – podobnie, jak w Rosji – uścisk dłoni znaczy naprawdę dużo. Dużo więcej od podpisanych umów, kontraktów. Z rund w Togliatti jesteśmy szczególnie dumni, bo pokazaliśmy, że można to zrobić. Dopiero później zorganizowano tam Grand Prix Challenge. Wielu zawodników prosiło nas wówczas o pomoc w zorganizowaniu logistyki.

One Sport ma jeszcze jedno ogromne przedsięwzięcie za sobą – mówię tu oczywiście o powrocie żużla na odnowiony Stadion Śląski w Chorzowie. 

Pierwotny pomysł pojawił się – jak to u nas – spontanicznie, na bazie euforii i przekonania, że po prostu musimy to zrobić. Później oczywiście przyszły konkretne analizy. Od początku jednak wiedzieliśmy, że będzie to coś i dobrego, i trudnego jednocześnie. Problemów była cała masa.

Największe zapewne z budową toru?

Otóż to. A przecież wielu ludzi ze środowiska patrzyło nam na ręce i to niekoniecznie przychylnym okiem. My jednak robiliśmy swoje. Stworzyliśmy do tego celu cały zespół ludzi, któremu należy się ogromny szacunek. Krok po kroku odhaczaliśmy sprawy do zrobienia, aż wreszcie, gdy weszliśmy na stadion… To było nie do opisania. Udało się, choć tak naprawdę sporo krwi napsuła nam pogoda.

Jacek Gajewski w jednym z wywiadów opowiadał, jakie były problemy z ułożeniem toru. Niestety, w związku z tym ucierpiała widowiskowość podczas finału SEC…

Zdajemy sobie z tego sprawę. Nikt z One Sport nie mówił, że były to najciekawsze – pod kątem sportowym – zawody na świecie. Jesteśmy jednak dumni, że udało nam się zbudować bezpieczny tor. I doprowadziliśmy te zawody do końca, bez przeszkód. Nie mieliśmy problemów z jakimkolwiek elementem. Z tym, że np. coś się zepsuło i nie mieliśmy jak tego wymienić. Były trzy taśmy startowe. Każdą przetestowaliśmy po kilka razy. Naprawdę przeanalizowaliśmy najróżniejsze scenariusze, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. A co do poziomu sportowego… Może nie powinniśmy wszystkiego zwalać na pogodę, bo wiadomo – to jest żużel, ale ta ilość deszczu, która spadła na dzień przed finałem SEC była wyjątkowo duża. Tor, choć był przykryty, to jednak w pewnych miejscach przeciekał. Stadion Śląski to nie obiekt w Warszawie, który po rozsunięciu dachu, jest praktycznie halą. Chociaż byłem też w stolicy na meczu piłkarskim, który nie odbył się przez opady deszczu, mimo dachu właśnie…

Tak, to była kuriozalna sytuacja.

Pokazująca, że błędy zawsze mogą się zdarzyć. A wracając do finału SEC na Śląskim, to jestem przekonany, że przy takiej ilości deszczu nawet część stałych torów nie dałaby rady. O torach i opadach deszczu wiemy naprawdę sporo (śmiech). W Chorzowie ludzie odpowiedzialni za jego przygotowanie stanęli na wysokości zadania. Nie było żadnych głosów, że ten tor był niebezpieczny, że zagrażał zdrowiu żużlowców. A w przeszłości wielokrotnie takie rzeczy zdarzały się podczas zawodów na jednorazowych nawierzchniach. Jeśli zaś chodzi o tegoroczne zawody na Śląskim, to wiemy, jak zwiększyć ich atrakcyjność. Musimy minimalnie zmienić geometrię tego toru, podnieść nieco łuki, do czego potrzeba większej ilości materiału. Wnioski zostały wyciągnięte i myślę, że w sezonie 2019 będziemy świadkami rewelacyjnego widowiska podczas finału SEC. Jeśli oczywiście wszystkie czynniki zewnętrzne będą nam sprzyjały.

Wcześniej rundy finałowe SEC odbędą się w Gustrow, Toruniu i mateczniku Ole Olsena, a więc w Vojens. Ta ostatnia lokalizacja jest dość zaskakująca i, takie mam wrażenie, zdradza pewne plany One Sport na niedaleką przyszłość…

To pan powiedział, nie będę tego komentował (uśmiech). Lokalizacje są dość zaskakujące, to prawda. Zależało nam na kontynuacji, więc myśleliśmy o Daugavpils albo Rydze. Niestety, zawirowania polityczne, pozasportowe zablokowały pewne ruchy odnośnie dofinansowań i przez to w tym roku nie będzie właściwie żadnej dużej imprezy żużlowej na Łotwie. Musieliśmy zatem zmienić nasze plany. Padło na Danię, skąd pochodzi aktualny mistrz Europy Leon Madsen, zainteresowany jazdą w SEC jest także Nicki Pedersen. Stwierdziliśmy więc, że warto wrócić do tego kraju. A Vojens zasugerował Erik Gundersen podczas rozmowy z Jankiem. Negocjacje potoczyły się szybko. Za tamtejszy słynny obiekt odpowiada teraz syn Ole Olsena, Jacob, z którym od razu znaleźliśmy nić porozumienia. Byliśmy pod wrażeniem jego pomysłów na żużel w Vojens i całej Danii oraz profesjonalnego podejścia. Jeśli otwierać się na nowe rynki, to tylko z takimi ludźmi. W przypadku Vojens liczymy na długotrwałą współpracę.

Uniknął Pan odpowiedzi, zatem zapytam wprost: czy One Sport, który przecież organizuje także Indywidualne Mistrzostwa Świata Juniorów, będzie chciał przejąć od BSI prawa do cyklu Grand Prix?

Pojawiały się już informacje, że One Sport może i chce robić coś więcej. Nie ukrywaliśmy tego. Mamy w sobie mnóstwo energii, pomysłów na to, jak żużel powinien wyglądać. Niekoniecznie jesteśmy zdania, że miejsce, w którym obecnie znajduje się ta dyscyplina, to maksimum. Czujemy, że na wielu płaszczyznach powinno być lepiej, co także udowadniamy swoimi działaniami, które jednak w pewnym momencie trafiają na mur. Mieliśmy np. sponsorów, którzy zaczynali przygodę z żużlem z nami, ale chcąc więcej, musieli iść gdzie indziej, bo indywidualne mistrzostwa świata nie są pod naszą egidą. Musieliśmy się z tym pogodzić. To wszystko sprawia, że na pewno chcemy czegoś więcej. Przy sprzyjających okolicznościach biznesowych jesteśmy w stanie do tego doprowadzić.

A czy problemem nie jest fakt, że w walce o ubieganie się o szefostwo w FIM-ie przepadł Austriak Wolfgang Srb, który przychylnym okiem patrzył na działalność One Sport? Poza tym, wiceprezydentem FIM-u przestał być Andrzej Witkowski, a nowym prezydentem został Portugalczyk Jorge Viegas.

Nie nam to oceniać. Poznaliśmy zresztą już pana Viegasa i uważamy, że jeśli z taką pasją i zaangażowaniem będzie realizował rzeczy, o których mówił, to dla wszystkich dyscyplin motorowych jego kadencja może być powiewem świeżości. W naszej opinii żużel w ostatniej dekadzie nie rozwinął się tak, jak powinien, biorąc pod uwagę najbardziej prestiżową imprezę w skali globalnej, czyli właśnie Grand Prix. Bo czy dobre jest to, że cykl ze stadionu w Sztokholmie trafił do maleńkiego Hallstavik? Czy dobre jest to, że od wielu lat żużel nie może wejść na inne rynki? Przecież o zawodach w Stanach Zjednoczonych mówi się od dawna, stamtąd pochodzi główny sponsor SGP (firma Monster – przyp. red.) i czterokrotny mistrz świata, Greg Hancock.

Dodajmy do tego problemy w Australii…

Otóż to. Patrząc przez pryzmat samego rozwoju dyscypliny, można stwierdzić, że brakuje nowych impulsów. Nie wchodzę tutaj w sprawy biznesowe, bo dla BSI to jest biznes. Ale przy takim podejściu żużel stracił już dużo. I jako kibic od najmłodszych lat nie chciałbym, żeby tracił jeszcze więcej. Uważamy, że ta dyscyplina ma potencjał, by stać się dyscypliną globalną. Otwartą na zupełnie nowe rynki. Żeby zainteresowała ludzi w najróżniejszych zakątkach świata – choćby w takich, gdzie sporty motorowe cieszą się sporą popularnością, a jakoś żużel tam nie dotarł.

Jak to zrobić?

Przez mistrzostwa świata właśnie, które są najlepszą promocją i mogą zapewnić dopływ nowych zawodników, a tego brakuje. Cała ta piramida musi być zbudowana w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Z tego, w gruncie rzeczy, skorzystaliby wszyscy. Zmiany na lepsze są potrzebne, bo nie ma sensu dalej zsuwać się po równi pochyłej, a tak – na poziomie globalnym – jest od pewnego czasu. Z drugiej strony, w tym samym czasie mamy do czynienia z umocnieniem Ekstraligi. Profesjonalna organizacja, coraz wyższe kontrakty telewizyjne, zainteresowanie sponsorów, kibiców – to wszystko buduje markę w naszym polskim środowisku sportowym. Tyle, że nie możemy pozwolić na to, żeby żużel stał się tylko „polski”, bo sami na tym stracimy – już teraz, po ruchach transferowych, możemy zaobserwować, jak bardzo kurczy się lista zawodników z „topu”, a napływ młodych, potencjalnych gwiazd spoza Polski nie następuje. Dysproporcja pomiędzy Polską a resztą świata staje się coraz większa. Dlatego do dalszego funkcjonowania i rozwoju całej dyscypliny – w perspektywie globalnej – potrzeba nowego koła zamachowego.

Rozmawiał JACEK HAFKA