Adam Łabędzki. foto. JAREK PABIJAN
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Gościem „Wieczornych Magnata Rozmów” był jeden z najbardziej kontrowersyjnych żużlowców końcówki XX wieku, Adam Łabędzki. Miłośnik koni – i to nie tylko mechanicznych – wspominał z Przemysławem Sierakowskim swoją karierę zawodniczą oraz sukcesy osiągane w sporcie motorowodnym. Wychowanek Unii Leszno opowiadał również o prowadzonej przez siebie stadninie koni. Nie zabrakło wielu barwnych anegdot.

Audycję rozpoczęto od przypomnienia finału indywidualnych mistrzostw świata juniorów z 1991 roku. Wówczas to do angielskiego Coventry Łabędzki poleciał wraz z opiekunem mającej mistrzowskie aspiracje Sparty-Aspro Wrocław, Bartłomiejem Czekańskim, co nie spodobało się w jego leszczyńskim klubie. Po poważnej kontuzji nogi, wrocławianie ponownie podjęli starania ściągnięcia Łabędzia na Stadion Olimpijski. Sposobem miało być… wcielenie go do wojska. Te metody nie spodobały się Unii Leszno, a cała sprawa rozbiła się o Ministerstwo Obrony Narodowej. Ostatecznie Łabędzki nie trafił do Wrocławia, a za karę przez cały sezon 1992 nie mógł jeździć w rozgrywkach ligowych. Było to dla niego tym bardziej dotkliwe, że miał wówczas zaledwie 20 lat i stracił kluczowy rok w gronie juniorów.

Po roku banicji wrócił do Unii, lecz już w innych okolicznościach. W 1991 roku ekipy z Leszna i Wrocławia startowały w barażach o miejsce na najwyższym poziomie rozgrywkowym. W obu meczach Łabędzki nie wystąpił, co do dzisiaj jest przedmiotem wielu teorii spiskowych. Co ciekawe, wiele osób właśnie w tej historii upatruje przyczyn konfliktu między dwoma najlepszymi klubami ostatnich lat, który trwa po dzień dzisiejszy.

Ostatecznie Łabędzki trafił do Wrocławia, lecz dopiero w 1998 roku. – Początek był dobry. Startowaliśmy w drugiej lidze, ja miałem bardzo wysoką średnią, a drużyna awansowała. Później przyszedł pewien zawodnik z Torunia (Jacek Krzyżaniak – przyp. red.) i zaczął się kłopot. Pamiętam historię, jak we Wrocławiu mieliśmy test Coopera. Zapierdzielaliśmy i mimo tego, że przybiegł za mną ze sto metrów, trener powiedział, że to właśnie on wygrał. Pojawiły się problemy ze sprzętem – wspominał żużlowiec z Leszna.

Adam Łabędzki. foto. JAREK PABIJAN

W rozmowie nie zabrakło tematu późniejszych związków z klubami z Opola i Rawicza. – Tam już było hobbystycznie. Miałem problemy m.in. z barkami po operacjach. Do tego to były inne czasy. Teraz kluby zapewniają pieniądze zawodnikom w miarę na bieżąco. Kiedyś było inaczej. To, co zarobiliśmy w kwietniu, dostawaliśmy z reguły na koniec roku, a przecież to były też czasy inflacji, kiedy wartość pieniądza spadała. Prezes Sokołowski, który lubi się powymądrzać do dnia dzisiejszego, powiedział kiedyś, że mi nie zapłaci. Powód? Mój wyjazd do Australii. Nie mogłem tego zrozumieć, więc dopytywałem, na co odpowiedział, że pieniędzy nie da, bo nie wrócę. Bawiło mnie to, bo po co miałem tam zostawać? Miałem na kangurach jeździć? Jak wróciłem, to za swoje honorarium mogłem co najwyżej siodełko kupić, a nie motocykl – wspomina ze śmiechem Łabędzki.

Przypomniane zostały także największe indywidualne sukcesy żużlowca – srebra indywidualnych mistrzostw Polski (1996 – Warszawa) oraz młodzieżowych indywidualnych mistrzostw Polski (1991 – Toruń). Żużlowiec wspominał także medale zdobyte w ramach turnieju o Brązowy Kask.

– Raz byłem pierwszy, a raz drugi. Srebrny medal wiąże się z ciekawą historią. Zawody były w Tarnowie i wygrał je miejscowy Robert Kużdżał. Rolnicki, sponsor tarnowskiego klubu, zapłacił Robertowi Sawinie i ten tak hamował w jednym z biegów, że Kużdżał prawie na niego wpadł – wspominał historię z młodzieżowych zmagań Łabędzki.

Przemysław Sierakowski zapytał go także o przywołany już finał IMP sprzed 24 lat. Wówczas to nie Wrocław (obrońcy DMP z 1995 roku), lecz Warszawa była siedzibą finałowych zmagań. Żużlowe władze chciały wskrzesić stołeczny speedway. – Rok 1996 był udany. Awansowaliśmy z Unią Leszno do najwyższej ligi, a w finale IMP-u udało mi się zdobyć srebro. Na zawody jechałem przez trzy dni. Po drodze: Zielona Góra, Łódź, Wrocław, Warszawa. Wystartowałem na motocyklu od Otto Weissa. Co do trybun, faktycznie tłumów nie było. Zawody były zbyt słabo rozreklamowane. Poza tym dzień przed finałem padał deszcz, co odbiło się także na torze. Zrobił się bardzo grząski. Poziom turnieju i jego atrakcyjność stały na wysokim poziomie. Sławomir Drabik był nieuchwytny tamtego dnia. Zresztą co tu dużo mówić… Slammer był znakomitym zawodnikiem, więc to normalna sprawa, że zdobył tytuł – uważa popularny Łabędź.

Adam Łabędzki. foto. JAREK PABIJAN

Po zakończeniu kariery żużlowej w 2003 roku przyszła pora na drugi sport, tym razem w gronie motorowodniaków. Łabędzki zdobył w tym czasie wiele tytułów, na czele z mistrzostwem świata w klasie T-550. Przygoda z tym sportem zakończyła się skandalem. Został zdyskwalifikowany za rzekomo niewłaściwe parametry silnika (po czasie karę cofnięto). Dodatkowo obraził sędziego podczas zawodów w Żninie, za co został zawieszony.

– Co do obrażenia sędziego, zdobyłem mistrzostwo świata, zdobyłem mistrzostwo Europy, a w mistrzostwach Polski ktoś mnie wyrzuca z wyścigu. Tym kimś był rodzic mojego konkurenta w walce o tytuł… Z kolei dyskwalifikacja to inna historia. Startowaliśmy w Niemczech i moi mechanicy moczyli silnik w rzece. Zdyskwalifikował mnie wysoko postawiony człowiek, ale po czasie zostało to cofnięte, a medal mi dostarczono – wspomina Łabędzki.

W późniejszym czasie startował jeszcze krótko z austriacką licencją. – Zawsze w sercu miałem Polskę, a do tamtego posunięcia zmusiła mnie sytuacja. Związek zarabiał na mnie bardzo duże pieniądze, a ja dostałem pięć tysięcy złotych. Tyle to się na prezerwatywy wydaje… Działacze Polskiego Związku Motorowodnego tracili znacznie więcej na bankiety. Nie chcę rozwijać tego tematu, ale płacono sobie za hotele, a zawodnicy spali w busach – powiedział były mistrz świata w sporcie motorowodnym.

Obecnie Łabędzki wciąż zajmuje się końmi, ale teraz już nie mechanicznymi, a żywymi. W związku z tym łatwiej go spotkać na wrocławskich Partynicach niż na Stadionie Olimpijskim. – To zajęcie jest jak hazard, ale ja cały czas lubię ryzyko. Mam mało koni, ale, co potwierdzają wyniki, są bardzo dobre. Skupiam się tylko na wyścigach i nie wpuszczam dzieci do stadniny. Przez kilkanaście lat za darmo użyczałem swoje zwierzęta gminie, aż raz doszło do sytuacji, gdy dziewczynka się popłakała z bólu, mimo iż koń jej nawet nie dotknął – wskazał rozmówca Przemysława Sierakowskiego.

– Kiedyś znajomy powiedział mi „na dobrego konia i na dobrą dziewczynę wsiądzie każdy”. Mam już 47 lat i posiadam pięć koni. To bardzo drogi sport. Za „trupa” nienadającego się do wyścigów trzeba zapłacić trzydzieści tysięcy złotych, niemniej trzeba coś zostawić dzieciom. Jednego konia, jedną rybę ze stawu, jeden dom… Tak powinno być, nie? – zakończył ze śmiechem pytaniem retorycznym Łabędzki.

8 komentarzy on Łabędzki: Przyszedł pewien zawodnik z Torunia i zaczął się kłopot
    ABC-prawdziwy
    13 Jun 2020
     11:37am

    Jakbym pewnego ministra czytał że 10 koła do pierwszego nie starcza….a ludzie zapierniczaja za michę ryżu czyli dwa koła na rękę i muszą często rodzinę utrzymać…

Skomentuj

8 komentarzy on Łabędzki: Przyszedł pewien zawodnik z Torunia i zaczął się kłopot
    ABC-prawdziwy
    13 Jun 2020
     11:37am

    Jakbym pewnego ministra czytał że 10 koła do pierwszego nie starcza….a ludzie zapierniczaja za michę ryżu czyli dwa koła na rękę i muszą często rodzinę utrzymać…

Skomentuj