Bartosz Zmarzlik - numer 1 w stajni Ryszarda Kowalskiego.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pamiętacie słowa Tomasza Golloba o Bartku, podczas wręczania nagrody na Gali PGE Ekstraligi? Tam było o tytułowej dyszy. Dlaczego więc poddaję w tytule ową symboliczną dyszę w wątpliwość? Otóż zastanawiam się, kto wygra przyszłoroczny cykl Grand Prix i zostanie globalnym championem. Kowalski, Graversen, Holloway, Kugelman, Johns, a może ktoś nowy, kto wypełni lukę po emerytowanym Janie Anderssonie ze Szwecji i pozwoli wrócić na światowy top jego stajni z Kołodziejem, Hampelem i Dudkiem na czele?

Czemuż to nie wymieniłem nazwisk zawodników? To proste. W mojej ocenie sprzęt buduje wynik i zawodnika. Im bardziej „wyżyłowany”, tym bardziej potrafi jednego wynieść na Olimp, a drugiego zwyczajnie skończyć. A jeśli jeszcze federacja wymyśli dalsze obniżanie głośności, to jednostki napędowe będą eksplodowały coraz częściej. A jeśli tuner zaś wymyśli coś, czego nie będą mieli inni, to jego stajnia będzie brylowała. I nie pomoże wówczas nawet najgenialniejsze ustawienie motocykla, ani cudowne, idealne dopasowanie do toru, z przysłowiową dyszą 205 na czele.

Tunerów nie ma zbyt wielu. To rynek hermetyczny, zatem ci liderujący, bardzo dbają o swych głównych aktorów. Mistrz świata potrafi nagonić Klientów, a z nimi kasę. Obiegowa opinia, że Iksiński się skończył i nie ma pomysłu, nawet nie warta funta kłaków, potrafi doprowadzić tunera do bankructwa. Zatem chuchają i dmuchają liderzy rynku na swe gwiazdy, robiące im… dochody i przydające renomy. Gollob swój tytuł zdobył na sprzęcie wspomnianego Szweda, dziś już byłego majstra. Kołodziej i Dudek poradzili sobie ze zmianą, choć bez fajerwerków w GP. Najgorzej wyglądało to u Jarka Hampela i może skończyć się zmianą adresu na przyszły sezon. Zmianą adresu zawodnika (transfer) i ewentualnie tunera.

Wśród mechaników zasady bywają szorstkie. Nie wolno rozbierać ich dzieła na własną rękę, nie wolno udostępniać osobom, a ściśle tunerom, obcym, najlepiej, jeśli grajek współpracuje z majstrem na zasadach wyłączności. To najlepsze rozwiązanie z perspektywy interesu mechanika. Zawodnik jednak chce mieć alternatywę, na wypadek gdyby dzieło tunera nagle przestało jechać, bo gwarancji nikt nie da, że zawsze będzie to arcydzieło, albo też gdy ów majster przejdzie na zasłużony odpoczynek. Hołdując monopolowi można zostać więc z ręką w nocniku, jak wymieniona we wstępie trójka.

Można też, gdy fura szwankuje, próbować kombinować po cichu, jak niedawno „Torres” z klamotami od Hollowaya, kiedy Kowalskie zaczęły broić. Wtedy jednak ryzyko jest takie, że główny i pierwszy majster szybko zorientuje się w sytuacji, choćby za sprawą konkurenta, który personaliów nowego podopiecznego nie będzie trzymał w tajemnicy, o ile nie jest to raczkujący adept, bez dorobku. I klops. Pierwszy strzeli focha i odmówi współpracy, chyba żeś mistrz świata seniorów i robisz mu reklamę, to wtedy obowiązują zupełnie inne zasady. Jeśliś jednak „ledwie” Drabik, musisz liczyć się z konsekwencjami. Wystarczy wówczas, że fury od nowego tunera nie kleją i… leżysz, podobnie jak twoje wyniki. Jest jeszcze jedno podejrzenie, które od dawna świta mi między uszami, ale potwierdzenia którego nie mam. Otóż wydaje mi się, że jeśli nawet czołowy majster zgodzi się łaskawie przygotować sprzęt dla jakiegoś Franka Niktmnieniezna, to trafiając super bajka, co sprawdzi na hamowni, nie odda go z powrotem młodemu. Jego grajek numer jeden dał mu przecież wcześniej 10 silników do przygotowania na sezon, a tylko cztery miały dobre osiągi. Zatem? Zatem bierzemy super furę od nieznanego rajdera i oddajemy głównemu klientowi, zaś jeden z jego przeciętnych fabrycznie silników namaszczamy grawerką z inicjałami warsztatu światowej sławy tunera i za ciężkie pieniądze oddajemy aspirującemu, w miejsce jego trafionej jednostki. Że fantazje i bzdury? Może, tylko podobnie jak ja nie znajdę twardych dowodów na udowodnienie swoich teorii, tak wy również nie macie potwierdzenia wizji uczciwości wśród mechaników.

Czy nie przeceniam roli motocykla w wynikach osiąganych przez furmana? Raczej nie. Choćby wspomniany „Torres”. Podpadł Kowalskiemu, bo kombinował z Ashley`em i chwilowo wyniki padły na pysk. Przeprosił, ugiął się – tego nie wiem, w każdym razie, jakoś się dogadali i …wyniki wróciły. Ot ciekawostka. A taki Kasprzak. Na początku roku kompletnie nie  istniał. Czyli zimą zamiast trenować, kombinował jak skutecznie oduczyć się jazdy, by nie zarabiać? Nonsens, przyznacie. Starał się, zmieniał, poprawiał i wciąż tkwił w miejscu, czytaj czarnej dziurze. W połowie roku nieco się ociepliło i jego silniki zaczęły pracować inaczej, lepiej. „Kasprzok” stopniowo poprawiał wyniki, łapał formę i pewność siebie, aż na koniec sezonu wygrał Złoty Kask i awansował do eliminacji Grand Prix. To co? Na początku roku nie umiał, nie chciało mu się, miał za dużo pieniędzy i nie chciał zarabiać następnych? Bzdura. Poukładał sprawy sprzętowe, dogadał się z silnikami i tunerem i… zaczął punktować jak przyzwyczaił wcześniej. Tylko „KK” ma swoją renomę i może z tunerami negocjować warunki współpracy, a nie jedynie grzecznie prosić o jej nawiązanie. Taki młokos bez dorobku, albo lider ekipy z niższej ligi, który nigdy nie wyściubił nosa z domu i niczego wielkiego poza domem nie osiągnął, nie ma na to szans. Jeśli ogłosi zrzutkę, nazbiera ciężkie pieniądze na mechanika i przekona gościa, by raz uczynił dla niego wyjątek, przygotowując silnik, może odebrać najwyżej podmienionego bajka, o ile trafi idealną jednostkę. Ta jego pójdzie do lidera klientów owego majstra, gdyż ten, bijąc się skutecznie w światowej czołówce, zapewni tunerowi napływ kolejnych „Franków” znikąd.

Czy rzeczywiście więc tunerzy są tak wyrachowani i bezduszni? A jacy mają być? To hermetyczny i ograniczony rynek. W sezonie możesz stworzyć i serwisować określoną liczbę silników. Najważniejsi są więc ci, którzy swymi wynikami napędzają klientelę, a do tego bardzo dobrze płacą. Czasem dogadują się majstrowie, też nie w imię idei, ale za pieniądze, że nie przyjmą roboty od tego, czy innego konkurenta swojej gwiazdy. I nie jest to bynajmniej zarzut. Masz do ściągnięcia z rynku określoną kwotę, to tort. Ile uskubiesz, tyle twoje. Jeśli wypadniesz z obiegu, żadnej zapomogi nie będzie, zwijasz kramik, wieszasz tabliczkę „closed” i już cię nie ma. Zatem o swoje trzeba walczyć. A że biznes to dziedzina nie znająca serca i kompromisu, tylko zimna i wyrachowana gra, to też takim regułom należy się podporządkować albo… nie próbować, bo szkoda nakładów.

No i ostatni aspekt. Majstrowie permanentnie kombinują, by wciąż być na topie, testując patenty i pomysły racjonalizatorskie, zazwyczaj na tych pomniejszych klientach. To zrozumiałe. Kiedy jednak z czymś trafią, a pomysł sprawdza się „w praniu”, dostaje to wyłącznie numer jeden w stajni, zwykle tylko na mistrzostwa świata. Stąd takie eksplozje prędkości u niektórych uczestników Grand Prix, w porównaniu z dyspozycją ligową. Pamiętacie Rickardssona? On potrafił testować nowe patenty w lidze, i z tego brała się huśtawka wyników, a kiedy dogadał się z wynalazkiem, odstawiał furę na GP, zaś w lidze kombinował z następną i kolejnym novum.

Kto więc w przyszłym roku zdobędzie tytuł wśród seniorów? Wróci Johns? A może zaszaleje z nowym pomysłem Marcel Gerhard? Nie wiem. Wierzę jednak, że kolejny raz będzie to Polak, nasz zawodnik, wszystko jedno z czyją jednostką pod sobą. Najlepiej Zmarzlik, który w ten sposób udowodniłby niedowiarkom, że wdrapać się i zdobyć szczyt jest równie ciężko, jak potem się na nim utrzymać, ale wybitne, nieprzeciętnie pracowite i mądre jednostki, potrafią tego dokonać z uśmiechem na ustach. A jemu akurat sodowa nie grozi, co najwyżej słabszy sezon… tunera.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI