Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ot i się doigrałem. Złajał mnie był nadredaktor „czołowego medium”, jak to górnolotnie, samozwańczo i niebezpiecznie określił. A to, za rzekome słodzenie żużlowcom, którzy z nim, nie wiedzieć czemu, rozmawiać nie chcą, a na moje zaproszenie do środowych pogaduch przystali.

Przesłuchałem owe sporne pogaduchy raz jeszcze, bom człek z natury pokorny i skłonny do przeprosin, tudzież uznania, iż mylić się rzeczą ludzką jest, jednakowoż asumptu do owych zachowań, mimo starań i wyrozumiałości dla racji napastnika, nie znalazłem. Tym bardziej nie doszukałem się w owych pogaduchach słodzenia z mej strony, czy zarzucanych moim gościom kłamstw. Ot pogadaliśmy jak kumple o wszystkim, a jedynym, co mogło nie odpowiadać konkurentowi był odmienny obraz zawodników, wynikający z naszego spotkania, od serwowanego przez macierzyste medium adwersarza. Skąd więc żółć i frustracja nadredaktora konkurencji, przez niego określanej mianem „czołowych mediów”?

Niezależnie od dyscypliny zawsze było, jest i będzie tak, że żurnaliści latami budują swoją markę. Albo są uczciwi wobec siebie i czytelników, bądź słuchaczy, choć mimo to, a może dzięki temu, język ich giętki opisze wszystko, co pomyśli głowa, parafrazując słowa poety. Albo dopuszczają przynajmniej i taką ewentualność, że nie są bynajmniej wyroczniami, bądź jedynymi godnymi, by wygłaszać sądy ostateczne i jedynie słuszne racje. Co więcej. Czują sport, czują dyscyplinę, znają i rozumieją środowisko oraz zawodników. To zwykle nie utrudnia pełnienia dziennikarskiej posługi. Wręcz przeciwnie. Ot właśnie. Ważne określenie. Posługa. Nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa? Zawodnik mógłby i powinien rozumieć istotę funkcjonowania mediów, ale nie ma takiego obowiązku. Są więc w tym gronie rozmówcy idealni, ale też nie brak „trudnych przypadków”, do których trzeba umieć podejść, by zechcieli się otworzyć. Wielkość reprezentowanego medium, czy też mniemania o sobie nie ma tu nic do rzeczy. Opinia o żurnaliście w środowisku – już tak. Nigdy nie udawałem, że chcę i potrafię być idealnie obiektywny. Jednych lubię bardziej, innych mniej. Nie przeszkadza mi to jednak stosować w praktyce starego przysłowia o tym, że dobry sędzia to ten, który wysłuchuje racji stron nim wyda wyrok. Staram się też nie zapominać, że to ludzie, po prostu. A ja ludzi lubię. Zanim więc wydam sądy ostateczne, wyszydzę, sarkastycznie zrecenzuję lub przeciągnę przez zęby, zawsze próbuję zważyć, jak sam czułbym się po tak frontalnym ataku. A co jeśli się myliłem? Rozważam zrazu czy podstawy krytycyzmu mają uzasadnione, realne fundamenty. Tak najuczciwiej, bowiem wątpię więc jestem, jak mawiał filozof.

Nic nie kosztuje dać się swobodnie wygadać drugiej stronie. Naturalnie wyłapując i „szpilkując” miejsca, w których delikatnie mija się z prawdą. To także sposób na zyskanie szacunku u rozmówcy. Pozwolił się rozwinąć, ale kitu nie dał sobie wcisnąć. Zaryzykuję, że w swym najlepszym okresie, „Slammer” zdołałby mnie wkręcić raz, najwyżej dwa razy na dziesięć prób, zaś nadredaktor „czołowych mediów” poległby z kretesem.

Wróćmy jednak do meritum i zarzutu rzekomego słodzenia. Dla higieny i pełnego obrazu, przeglądnąłem również „dzieła wybrane” adwersarza. Pojechał tenże na ten przykład do Szklarskiej Poręby i nagrywał podczas zgrupowania kadry. Najpierw żenujący materiał z nim samym w roli głównej, takoż Zmarzlikiem i Smektałą, w charakterze niemal wyłącznie niemej scenografii. Sam prowadzący sobie zadawał pytania, na które potem, naturalnie sam, odpowiadał, zaś zaproszeni goście, z coraz wyraźniejszymi oznakami zrozumiałego zniecierpliwienia i zażenowania, zdawali się z rosnącym „entuzjazmem” oczekiwać końca tego „widowiska”. Skoro tylko wydusili słowo, łaskawie dopuszczeni do głosu po długim oczekiwaniu, a już główny wodzirej zamieszania „wiedział” co zamierzali powiedzieć, kończył więc zdanie za nich i recenzował własną wypowiedź, wciskając ją przy tym w usta zacnego gościa. Towarzyszący owemu spektaklowi układ choreograficzny jedynego aktora, z mocno eksponowaną gestykulacją oraz przerysowaną mimiką, przy tym kompletny brak zainteresowania wypowiedziami oraz zaproszonymi w ogóle, jako żem człek litościwy, pominę, bo nie wart komentarza.

To nie było jedyne nagranie z tej eskapady, które przestudiowałem. Innym gościem podczas rzeczonego zgrupowania stał się trener kadry. Tu już od początku mimika i rozhahanie nadredaktora zwiastowały, że tego akurat interlokutora, w odróżnieniu od poprzednich, z którymi rozmawiał, a właściwie do których przemawiał, na Wałęsowskiej zasadzie „nie chcem ale muszem”, ceni, uznaje, szanuje, lubi i uważa za swego serdecznego kumpla. Nie jestem pewien czy sam Marek Cieślak podziela aż taką zażyłość w relacjach obu panów, ale jakoś szczególnie przed oznakami uwielbienia nie oponował. No i tu wreszcie rozmowa była „uczciwa”, że aż, a do tego zupełnie pozbawiona „słodzenia”. Ani się prowadzący zająknął o wcześniejszych przygodach samego szkoleniowca, a propos wątku o powyrzucanych z kadry zawodnikach. A tych przygód trochę by się zebrało. Od „preparowania” toru, jak to dosadnie określił Władysław Gollob, co pozbawiło tytułu IMP Sławomira Drabika, kiedyś wroga, dziś kolegi pana Marka, po wpadki alkoholowe własne chociażby. Skoro miało być ostro, uczciwie i bez słodzenia, to te wątki i kilka innych mogły, a wręcz powinny się przewinąć. Na czele z ucieczką przed mediami, po porażce Lwów u siebie, w minionym sezonie, kiedy zdenerwowany prezes Świącik wziął całe odium na klatę. Gdzie wtedy zgubił się Marek Cieślak? Tego się nie dowiedziałem. Nie padło też pytanie o sens powoływania kadry, gdy nie istnieją rozgrywki drużynowe. A może to tylko kwestia dotacji z Ministerstwa, albo jedynie integrowania środowiska. Nie wiem, bo nadredaktor ów, wyraźnie zafascynowany i podniecony, o takie „drobiazgi” zacnego gościa nie pytał. Nie padło też słowo krytyki, po wprowadzeniu przepisu, wedle którego, to wyłącznie „widzi mi się” selekcjonera decyduje kto może, a kto nie reprezentować Polskę w eliminacjach indywidualnych imprez światowych, z SGP na czele. A to przepis chory i nieprzemyślany, czego szczególnie uzasadniać nawet nie warto. I nie mówimy o obiektywnym kryterium powołań, np. według średnich, ale wyłącznie o niekontrolowanym „widzi mi się” szkoleniowca. Przepisie powstałym na kolanie, pod potrzeby tu i teraz.

Była za to krytyka, ocierająca się o krytykanctwo i potępiająca w czambuł owych wyrzuconych, czy raczej nie powołanych. Tu już przeszkadzało, że zamiast grzecznie spać na ten przykład, woleli w tym czasie zwiedzać miasto, podziwiając jego uroki nocą. Nie wspomnę przez grzeczność, że to kolejny kubeł pomyj z tego źródła, a i oznak planowanej inwestycji w oczyszczalnię ścieków nie uświadczysz. Co prawda inna stara mądrość głosi, że kto się babrze w szambie, sam też cuchnie, ale kto by się tam przejmował ludowymi wierzeniami. Ważne, że sam we własnym mniemaniu jestem „debeściak”. Bez znaczenia brak szacunku dla oglądających, objawiony make up`em a la zapuszczony menel, co pewnie w zamyśle miało być stylizowane na dwudniowym zaroście przystojniaka Zakościelnego, hodowanym jednak nieco dłużej i w bezładzie w tym wypadku, a i wyraźnie „zapchanym” nosem prowadzącego – brakowało tylko wytarcia tegoż w rękaw. Bez wpływu na samopoczucie autora totalne zlekceważenie gości, na czele z aktualnym IMŚ. Przecież to oni „muszą” ze mną rozmawiać, ja nikogo prosił nie będę, bom wszak „czołowe medium”. Oj, musiałem ręczny zaciągnąć!

Zrazu przypomniała mi się mantra, stosowana przez Piotra Barona. „Pokora i praca”. I tego życzę konkurencji, skoro już nie powstrzymała się przed próbą, dość nieudaną w efekcie, choć lepszą technicznie, z racji większych możliwości finansowych, naśladowania formuły moich pogaduch. A czy one pogaduchy z sensem i nie przesłodzone, przekonajcie się sami, subskrybując kanał „Po Bandzie” na You Tube i słuchając kolejnych odcinków, z kolejnymi gośćmi, którzy u mnie, dla przeciwwagi, mogą sobie swobodnie poopowiadać o czym tylko ochota. I nikt ich nie obrazi, ani ja się nie obrażę, jeśli o czymś mówić nie zechcą. Są sposoby, by rozmówcę przekonać do udziału, a potem tak poprowadzić dialog, by się rozwinął i sam ruszył tematy tabu. Historie często bolesne, przykre, o których wcześniej nie chciał wspominać, nawet dla „czołowych mediów”. Jeśli zjednasz sobie gościa, a ten nie będzie się czuł jak osaczony, czy pod pręgierzem, sam poruszy istotne wątki. Jeżeli nie – trudno. Innym razem. Nic na siłę. To nie kwestia czy pytać, tylko jak pytać, by uzyskać odpowiedź. A jeśli kto inteligentny i przymuszony zarazem, zawsze może wybrnąć z opresji, typując wszystko na remis, przy porażce swoich każdorazowo 15:75, by „zadowolić czołowe media”. Tylko jaki to ma sens, takoż co i komu udowadnia? I nie o samo w sobie typowanie tu idzie.

Jeśli więc muszę wybrać między techniką a treścią, bo nie sposób, póki co, tego pogodzić, to stawiam na treść i szacunek dla zaproszonych gości oraz odbiorców. Słucham tego, co mają do przekazania z uwagą, nie wchodzę z butami, narzucając własne zdanie, czy poglądy, a przy tym jestem ogolony i mam …czysty nos, by nikogo nie urazić. Moje audycje są przeznaczone dla kibiców, nie zaś dla poprawy i podbudowania własnego ego. I ten rodzaj pokory promuję i polecam. „Czołowym mediom” także.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI