Kołodziej: Jestem takim żużlowym amatorem. Nie wstydzę się tego (wywiad)

Janusz Kołodziej, Piotr Baron i Piotr Pawlicki. fot. Paweł Prochowski
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Gościem moich ostatnich pogaduch „Po Bandzie” był czterokrotny indywidualny mistrz Polski, siedmiokrotny drużynowy mistrz kraju, zwycięzca turnieju o Wielką Nagrodę Czech w Pradze, spadkobierca jaskółczych tradycji Zygmunta Pytko – Janusz Kołodziej. „Koldi” zarzekał się przed rozmową, że nie jest gadułą i niewiele powie, ale kiedy się rozwinął, na sam koniec, z niedowierzaniem spojrzał na zegarek. Zatem o Świętym Mikołaju, mamie chórzystce, domowej oazie, ucieczkach od zgiełku i „Cegle” w boksie, z kompletnym amatorem, jak o sobie mówi, te nasze pogaduchy. Janek okazał się wdzięcznym i frapującym rozmówcą, jak na wielokrotnego mistrza przystało.

link do zapisu rozmowy

W Lesznie feta, strzelają szampany, a Ty w domu, z dala od zgiełku, czyścisz głowę przed ostatnią rundą Grand Prix. To taki Twój autorski sposób?

Na razie jest ciężko. Te emocje, które towarzyszyły nam przez cały sezon. Ten finał. Wielki finał. To wszystko jeszcze się gotuje i trudno o wyczyszczenie głowy tak nagle. Osiągnęliśmy to, czego pragnęliśmy i nie sposób pozbyć się tych wszystkich emocji ot tak, po prostu. Ten wolny czas staram się spędzić tak, by inni też mogli mieć z tego korzyści, przede wszystkim rodzina, dzieciaki, to wspaniała odskocznia. Jednak w głowie wciąż dzieje się sporo. Ktoś, kto obserwuje nas z zewnątrz, zna ze stadionu, nie wie, co w nas siedzi, jakie targają nami rozterki, emocje, uczucia. To mistrzostwo zdobyliśmy dopiero co, więc nie sposób, by głowa była już spokojna. Z jednej strony człowiek nie może z tego zrezygnować, a z drugiej tak się cieszy, że zwyczajnie nie chce.

Dobrze, ale zaczynałeś wcześnie. W 2005 roku, jako junior Unii Tarnów, zdobyłeś tytuł, w pokonanym polu zostawiając ikonę naszego speedwaya, wówczas startującego w Tarnowie Tomasza Golloba. Na pięć pierwszych miejsc gospodarze wzięli cztery, w tym Ty i Marcin „Krzywka” Rempała – żółtodzioby. Tamten tytuł nie smakował jakoś lepiej?

Teraz to odgrzebujemy mega stare czasy. Dla mnie wczoraj to już zamierzchła przeszłość. To były moje początki i muszę powiedzieć, że dużo mi to dało. Uwierzyłem, że ja też potrafię, w końcu dokonałem tej sztuki. Ogromna radość, to był mój pierwszy taki wielki sukces, cały tarnowski stadion oszalał ze szczęścia. Byłem bardzo wzruszony. Nie każdy zostaje mistrzem Polski, a jeszcze przy takiej obsadzie, z Tomaszem Gollobem na czele. Byłem wniebowzięty. Przypomniał mi się pierwszy tarnowski zwycięzca Zygmunt Pytko, on pozwolił marzyć, a dziś w moim teamie pracuje członek rodziny legendarnego żużlowca. Jego wujek, pan Jacek, przynosi pamiątki z czasów jazdy. Niedawno dostałem taką staroświecką łyżwę. Ależ to było toporne i ciężkie, dziś trudno byłoby w czymś takim skutecznie rywalizować. W tamtym sezonie udało mi się zdobywać komplety we wszystkich eliminacjach i finale. Pracował wtedy w Tarnowie majsterek, pan Rysiu Brożek i on przestawiał mi te silniki na każde zawody, a ja tylko wsiadałem i jechałem. Nie za wiele wiedziałem wtedy o motocyklu, ale to się prędko zmieniło. Wtedy, bodaj w drugim biegu, miałem upadek, chyba z Robertem Kościechą i dźwignia sprzęgła zmiażdżyła mi dwa palce, a ja jakbym tego nie czuł, byłem jak zahipnotyzowany. Jak ja to wygrałem, nie wiem. To dla mnie najbardziej zastanawiające z tamtych zawodów.

Ten pierwszy tytuł był dla Ciebie przełomem? Od tamtej pory wiedziałeś, że możesz, że stać Cię, że potrafisz?

To prawda. Ten pierwszy, wielki sukces, dodał mi dużo wiary w siebie. Presja, stres, nerwy – tego nie czułem, w tym sensie, że mnie to mobilizowało, a nie blokowało, czy wręcz paraliżowało. Te emocje jakoś współgrały z moim podejściem do zawodów. Tylko to nie tak, że ten pierwszy jest najważniejszy i najcenniejszy. Każdy tytuł ma swoją historię i każda jest wyjątkowa. Inna, ale nie mniej, czy bardziej cenna. Każda ma swój koloryt. Sukces z 2005 roku z Tarnowa na pewno mnie natchnął i dodał wiatru w żagle, ale kolejne są nie mniej cenne. Wiedziałem, że teraz muszę skupić się na jeździe i jeśli wszystko wypali, to stać mnie na taki wyczyn, na jego powtarzanie. Ale nie było wyłącznie tak kolorowo. Każdy z nas, zawodników, musi to przyznać. Miewamy taki okres, sezon, kiedy nic nie idzie, wszystko się wali, a człowiek zaczyna rozpaczliwie błądzić. Mnie też to dopadło. Wczoraj pasowało, dziś kompletnie zawodzi. Przegrywamy coraz częściej, więc głowa też dostaje „swoje” i zaczyna szwankować. Kołaczą się różne myśli, z zakończeniem kariery włącznie. Wtedy trzeba cierpliwości i przekonania, że sprzęt jest dobry i pomoże cię wynieść na dobre tory. Nie jest to łatwe. Nic nie dzieje się z dnia na dzień. To cały systematyczny, mozolny proces, rozłożony w czasie. Trzeba dużej odporności, by przez to przejść. Tamten czas bardzo dużo mnie nauczył. O motocyklach i o sobie. O tym, co istotne w żużlu, a co niekoniecznie. To było niezwykle cenne doświadczenie. Wyszedłem z opresji twardszy i mądrzejszy. Nauczyłem się pracy przy sprzęcie, technik jazdy i zwykłej pokory. Świadomości, że nic nie jest nam dane na zawsze.

Skoro tak, to czemu w lidze byłeś zwykle skuteczny, a w Grand Prix, mam wrażenie, tylko wtedy, gdy tor dopasował się do Ciebie?

No cóż, skoro w GP nie potrafię zrobić punktu, a w lidze jadę dwucyfrówkę, to chyba psychika nie jest najgorsza. Tu bym nie szukał. Mówiłem o tym kilka razy, powtórzę raz jeszcze. Historia jest taka, że za czasów żużlowego młokosa terminowałem na Wyspach. Pojechałem z długich, szerokich torów w Polsce. Tarnów, Rzeszów, Lublin – to miałem najbliżej. W Anglii trafiłem na agrafki. Krótkie, techniczne. Czasem coś się udało pojechać, ale głównie było to pasmo porażek, które z czasem tylko się pogłębiało. Po dwóch sezonach dałem sobie spokój. Głównie ze zmęczenia psychicznego. Nie umiałem nauczyć się tamtejszych torów i tak zostało. Do dziś na krótkich torach mam tylko sporadyczne przebłyski. Można więc stwierdzić, że jestem takim żużlowym amatorem. Na tym, co mi odpowiada – jadę. Innych nauczyć się nie potrafię. Na tych kanciastych mój styl jazdy się nie sprawdza i pewnie tak już zostanie. „Cegła” bardzo się przydawał w GP, ma też w teamie mnóstwo pracy logistycznej, ale czasem widziałem, jak go nosi po boksie, gdy mi nie szło. Krępował się, co i jak powiedzieć. Gdyby mógł wsiąść na motocykl, pewnie sam nauczyłby mnie co i jak należy robić. Ja nie czuję wtedy motocykla, nie potrafię się ułożyć, dostosować, jestem jak amator i nie wstydzę się do tego przyznać.

Twój sposób na stres?

Uwielbiam pracę w warsztacie. Cichą, samotną, kiedy można pomyśleć, przemyśleć, wyczyścić głowę. Gdy nikt nad tobą nie stoi. Nikt nie podpowiada, nie złorzeczy. Jesteś sam, ze swoimi myślami. Chyba w ten sposób najlepiej odpoczywam. Do tego chcę i lubię wiedzieć, jak coś działa, jak reaguje na konkretną zmianę, jakie bodźce zastosować. Czasem jadę na własnym klamociku i nieźle to wypada.

A oaza?

Jesteśmy sportowcami, osobami publicznymi, wszyscy chcą i mają prawo wiedzieć wszystko o naszej karierze, ale warto mieć też coś swojego, prywatnego, tylko dla siebie. Przynajmniej ja to tak rozumiem. Są rzeczy, które mogą być dostępne jedynie dla najbliższych i którymi tylko z nimi chcesz się dzielić. Staram się dbać o stronę publiczną. Przyjaciele prowadzą mi konta w mediach społecznościowych. To ich pasja. Tu się sprawdzają i to funkcjonuje chyba profesjonalnie. Sam nie umiałbym robić tego tak dobrze. Lubię popatrzeć jak idzie naszym w innych dyscyplinach, lubię być na bieżąco, poszperać, pośledzić wyniki.

Jak śpiewasz dziecku kołysankę, to ono usypia, czy Ty?

Kiedy ja ostatnio śpiewałem kołysankę? Pójdźmy inną ścieżką. Śpiewamy razem i wzajemnie się zagłuszamy. To będzie dobra wersja. Chociaż w domu lubimy śpiewać. Moja mama jest nawet chórzystką. Nikt się nie wstydzi głośnego śpiewu.

Twoja druga pasja obok żużla na zimowe wieczory?

Na początku jest fajnie, bo jest luz, masz czas. Zimą brakuje kieratu, którego w sezonie masz dość. Są treningi zimowe, ale lubię też aktywność. I tak spędzam czas. Aktywnie.

Przychodzi Twój syn i mówi – Tato, zostaję żużlowcem.

Ojej (westchnienie). Przede wszystkim chciałbym ustalić, czy sam tego chce, czy realizuje czyjąś wizję. Jeśli nie będę przekonany, że chce, że to kocha, spróbuję wytłumaczyć, że jedyną drogą do radości i sukcesów w żużlu jest przekonanie. Własne przekonanie, nie cudze. Jeśli zaś zauważę, że to jego decyzja, na pewno się zgodzę, nie będę protestował. Choć lekko by nie było.

Wierzysz w Świętego Mikołaja?

Oj tak. Będąc dzieckiem czekałem na jego przyjście, na prezenty, starałem się spełnić wymagania elfów. Teraz wiem, że Mikołaja nie ma i nie jest mi z tą wiedzą dobrze. Wolę wierzyć, że istnieje i spełnia marzenia.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

CZYTAJ TAKŻE: