Jubilat Cegielski: Po wypadku dokupiłem jeszcze dwa silniki

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Krzysztof Cegielski kończy dziś 40 lat. W tym czasie po wielokroć padał i wstawał. Chodzić uczył się jako kilkumiesięczne dziecko, ale i dwudziestoparoletni mężczyzna. Walczak. – Mogłem kupić mieszkanie w centrum miasta, jednopoziomowe, na płaskim, przystosowanym terenie i z windą. A kupiłem dom pod Krakowem, piętrowy. Na wsi z górkami. Żona jest zaskoczona, kiedy wraca, a tu nowy obraz albo zegar na ścianie wisi. Pyta, jak to zrobiłem – mówi nam. My zapytaliśmy o mnóstwo rzeczy. O życie…

Nigdy nie czytałem, jak Ty w ogóle trafiłeś do żużlowej branży.

Rodzice byli wielkimi fanami i z trójką swoich synów, w tym z najmłodszym Krzyśkiem, jeździli za Stalą Gorzów po całej Polsce. Dużym fiatem. Pamiętam jedną taką wycieczkę do Tarnowa, kiedy samochód dwa razy nam się psuł po drodze i były to grube awarie – jakaś półośka chyba i coś jeszcze. Zajechaliśmy na… piętnasty wyścig, trzeba było podbiec pod wał stadionowy i zobaczyć, jak wygrywa Rysiek Franczyszyn, a Stal cały mecz. Chwila radości i… wznowiliśmy naszą 12-14-godzinną podróż, tym razem w drogę powrotną. W Gorzowie pojawialiśmy się na stadionie kilka godzin przed spotkaniami, przykrywając dobrych kilkanaście metrów ławki kocem – że zajęta dla całej rodziny. Tak to wtedy wyglądało. Pamiętam wyjazdy na mistrzostwa świata par do Leszna, czy dwudniowy finał IMP, gdy noc spędziliśmy pod namiotem na ogródku Jana Krzystyniaka, nieopodal stadionu. A więc stąd ta miłość do żużla. Przekazana przez rodziców.  

Rodzice żyją?

Niestety nie. Tata zmarł w 2013 roku, mama dwa lata wcześniej.

Ławkę na trybunach zmieniłeś jednak na siodełko motocykla. A bracia?

Chyba nie przejawiali chęci do jazdy. Chociaż teoretycznie nie było dla nich za późno, bo kiedy ja miałem 12 lat, to oni 15 i 16.

Co dziś porabiają?

Jarek jest producentem i sprzedawcą mebli, natomiast Artur prowadzi hurtownie alkoholi.

Czyli barek masz wyposażony.

Zbudowany przez jednego brata, a wyposażony przez drugiego.

A początki w szkółce?

Pojawiło się ogłoszenie, że Bogusław Nowak prowadzi nabór. A rodzice nie tylko kibicowali, ale też sami jeździli na motorach. Zatem za ich sprawą trafiłem do speedwaya. Tata był złotą rączką, wszystko szykował własnymi rękami. Miał zakład ślusarski i najlepiej w Gorzowie, a może i nie tylko, kład stellit na laczki zawodników, by ta podeszwa była odpowiednio twarda. Włożył mi w motocykl jakiś silnik wueski i tak zaczynałem. Z czasem do swojego warsztatu przyjął mnie Marek Hućko, a trzeba wiedzieć, że był to największy pedant pośród zawodników. Sam pamiętasz te jego białe motory.

I, zdaje się, białe buty.

No właśnie. On pod tym względem wyprzedził wszystkich o dekadę. Po umyciu motocykli nie można ich było normalnie przepchać, tylko należało je nosić. Żeby opon nie pobrudzić.

To do dziś nie stało się standardem.

Dlatego Nicki Pedersen (Hućko pracuje obecnie w teamie trzykrotnego indywidualnego mistrza świata – WoK) powinien być z Marka zadowolony.

W 2000 roku wywalczyłeś srebro IMŚJ. W Gorzowie triumfował wówczas Andreas Jonsson – 14 (2,3,3,3,3), a Ty – 11+3 (3,2,w,3,3), wyprzedziłeś Jarka Hampela – 11+2 (3,3,2,2,1), i Alesa Drymla – 11+w (3,1,3,2,2). Co to było za wykluczenie w trzeciej serii?

Po starcie Sandor Fekete wsadził mi hak w koło, zrzucając łańcuch. Sędzia zarządził powtórkę, ale beze mnie, bo wcześniej tylko ja się zatrzymałem. Zwyzywałem go wtedy, a był to ponoć ostatni turniej Wolfganga Glasa. A więc nie udało się wtedy utrudnić życia Jonssonowi, ale drugie miejsce to był mój poziom i mój wielki sukces. Przyjechałem wówczas do Gorzowa jako zawodnik Lotosu Wybrzeża Gdańsk, zresztą po przerwaniu kontraktu ze Stalą w niemałych emocjach z obu stron. Stal mocno wtedy stawiała na Rafała Okoniewskiego, co zresztą miało spore uzasadnienie. Świetnie sobie radził w kategorii młodzieżowej i był dla mnie kimś takim, jak Tony Rickardsson dla Tomka Golloba. Brązowy Kask, Srebrny Kask, MIMP – on to zawsze wygrywał, a ja zawsze byłem za nim. Jak dziś spoglądam na swoje puchary, to przez niego właśnie mam w domu tyle srebra. Wtedy w Gorzowie Rafał był jednak za mną, piąty bodajże, a ja ze srebra cieszyłem się tak, jak ze złota. Bieg dodatkowy został najpierw przerwany po upadku Alesa, gdy byłem na prowadzeniu, a w powtórce wystartowałem już tylko z Jarkiem. Nota bene kryształowy puchar za drugie miejsce zbiłem, bo jechał w busie na przednim fotelu i spadł przy hamowaniu.

To musiał być dramat dla młodego człowieka na tym etapie kariery.

Owszem, ale mam replikę.

Z wymienionej wyżej czwórki: Jonsson, Cegielski, Dryml i Hampel ściga się już tylko ten ostatni, z bagażem cierpienia zresztą.

Ale to Jarek zrobił z nas wszystkich największą karierę. Dziś niektórzy mówią, że się męczy, że nie wygrywa tylu wyścigów, ile powinien, ale przez wiele lat to on ciągnął z Gollobem polski żużel, regularnie stając na podium Grand Prix. Gdyby nie Tomek, to…

…to w 2010 byłby mistrzem świata.

No tak wychodzi.

Rzeczywiście był tym prawdziwym „drugim po Gollobie”, a do tej roli aspirowało wielu. We Wrocławiu forsowano Śledzia, a pretendowali też Świst, Drabik, później Protasiewicz i inni.

Mnie również próbowali kreować na następcę Tomka. Ale ciężko porównywać innych do Golloba i równie ciężko wyśrubować jego osiągnięcia. One są nie do dogonienia.

Dziś następcą jest Bartek Zmarzlik… Jak patrzyłem w Teterow na zawodników wyjeżdżających na motocyklach do prezentacji, jeszcze bez kasków, to wszyscy pojechali od razu na scenę. Jeden jedyny Zmarzlik zatrzymał się zaraz po wyjeździe na tor i… „próbnego starta walnął”. Czyli rzeczywiście podobny do Tomka, który skakał z motocykla na motocykl. Ludzie nawet zwracają uwagę, że podobnie… łysieją. Niektórzy zarzucają Zmarzlikowi, współliderowi cyklu IMŚ, że nie trzyma ciśnienia w kluczowych momentach, tymczasem Tomasz w jego wieku w spektakularny sposób wypadał właśnie z cyku Grand Prix, dostając po głowie najpierw od Boyce’a, a później od Gustafssona w wyścigu dodatkowym o miejsce w kolejnej edycji IMŚ. Ale nie o to chodzi, by licytować się teraz na wpadki. Po prostu nie sposób porównywać tak zawodników. Inni ludzie, inne czasy, inna charakterystyka. Pamiętam, że przełomowy dla Ciebie sezon 2003 zaczynałeś na sprzęcie od Mikaela Blixta. To miał być Twój as w rękawie, tymczasem okazał się niewypałem. Po kolejnych nieudanych występach testowałeś coś nawet nieopodal Gorzowa, w Witnicy, miało być lepiej, wracałeś i było to samo. Dopiero trzeba było porzucić wszelkie nowinki i wrócić do starych rozwiązań, by znów jechać do przodu.

Mikael Blixt nie był wtedy taki przypadkowy, bo Jonsson czy Rickardsson też brali od niego silniki. Ale rzeczywiście obsługiwał tylko pojedynczych zawodników. Udało mi się do niego dostać, choć z nowości rzeczywiście niewiele zostało. Trzeba było wracać do wcześniejszych rozwiązań, Ja też byłem jeszcze młody, miałem niespełna 24 lata i dużo nauki przed sobą. Nawet ostatnio mówiłem to Sebie Ułamkowi, że w 2002 roku, gdy ścigaliśmy się w Grand Prix z Gollobem, Rickardssonem, Crumpem, Adamsem, czy Sullivanem, to była ekipa z innej epoki. Nie mieliśmy z nimi szans. Dlatego kręciłem się wtedy w okolicach 20. miejsca. Dopiero z czasem udało się dostać w okolice pierwszej dziesiątki. Już w 2003 roku.

Tak było w Chorzowie i Aveście. Ze Szwecji właśnie przyjechałeś prosto do Wrocławia na mecz Atlasu z Unią Leszno. W ostatnim wyścigu podwójnie pokonaliście z Tomkiem Jędrzejakiem Leigh Adamsa, zapewniając swojej ekipie zwycięstwo. Pamiętam dziką radość w parku maszyn Twojej ówczesnej partnerki, Anety Woźny. Rzecz się działa dwa dni przed wypadkiem w Szwecji… Co powiedziałeś wtedy menedżerowi Bo Wirebrandowi, że koniec końców znalazł dla Ciebie miejsce w biegach nominowanych?

Nawet się z nim ostatnio widziałem i wspominaliśmy. To był taki mecz, że coś mi wyszło, a coś nie. Nie byłem do końca zadowolony, chciałem jeszcze posprawdzać pewne rzeczy. Postawiłem mu się, mówiąc, że chcę jechać i koniec. No i uległ, wycofując Wieśka Jagusia.

Nie miał Jaguś pretensji?

On miał dobry charakter…

W tym wyścigu, który wyprosiłeś – z udziałem Alesa Drymla, Jonasa Davidssona i Ryana Fishera – zabrało Cię domino na pierwszym łuku, fala uderzeniowa. Czułeś, że jest źle?

Byłem niby nieprzytomny, choć reagowałem na pytania, odpowiadałem. Tak, wiedziałem, że nie czuję nóg i miałem świadomość, co się stało. Choć po prawdzie tę świadomość odzyskałem dopiero na drugi dzień po operacji. Wiedziałem, że jest kiepsko i mam uszkodzony rdzeń, ale dziś, z perspektywy czasu, jestem wdzięczny losowi, że stało się to w Szwecji. Mimo że początkowo strasznie mnie Szwedzi denerwowali swoją opieszałością. Zanim mnie dotknęli, to musieli zawołać tłumacza, żebym na coś takiego wyraził w ogóle zgodę. Miałem mnóstwo chęci do pracy, a oni mnie wstrzymywali. Ale to oni ukierunkowali mnie na całą rehabilitację. Oni uświadomili, jak powinna wyglądać. Tak naprawdę dopiero po tym, jak trafiłem do Krakowa, odnalazłem w Polsce podobny styl pracy. Typowy sportowy trening z dużą wiarą w to, że można robić wiele rzeczy, a nie tylko leżeć podwieszonym na jakichś sznurkach.

Biorąc pod uwagę sprawy bytowe, to również było szczęście w nieszczęściu, że do wypadku doszło w Szwecji, a nie w Polsce?

Myślę, że tak. Szwedzi potraktowali mnie bardzo wyjątkowo. Tam kluby odprowadzają podatki za punkty i taka Vetlanda była w tym względzie bardzo poukładana. W Polsce musiałem się sądzić z ZUS-em, by uznano, że do wypadku doszło z tytułu wykonywanej pracy. Szwedzi bardzo mi pomogli, finansowali też częściowo rehabilitację, a dziś wciąż mogę liczyć na ich wsparcie. 

Twoje życie to, po prawdzie, dwa życia. Pierwsze trwało niespełna 24 lata. Drugie trwa 16.

Tak, ale gdybyś mnie zapytał, które lepsze, nie umiałbym odpowiedzieć. Oba uważam za bardzo fajne. Owszem, planów związanych z jazdą na żużlu miałem 1500, ale musiałem skończyć z tym przedwcześnie. A dziś też jest fajnie. Żyję normalnie, jak każdy inny człowiek, mam życie we własnych rękach.

Chyba sam to sobie wypracowałeś.

Chyba tak. Nigdy nie szedłem na łatwiznę, nie było czegoś, co uznawałem za niewykonalne. Pewnie, że niełatwo się poruszać w chodziku, ale traktowałem to jak trening. Był dylemat – co kupić. Dom czy mieszkanie. Kupiłem pod Krakowem dom piętrowy, na wsi z górkami, gdzie wyjeżdżam sobie rowerem. A mogłem kupić mieszkanie w centrum miasta, jednopoziomowe, na płaskim, przystosowanym terenie i z windą. Jednak wolę ciągle coś sobie udowadniać. Żona jest zaskoczona, kiedy wraca, a tu nowy obraz albo zegar wisi. Pyta, jak to zrobiłem. Odpowiadam, żeby lepiej nie pytała. Bo to nie było zbyt bezpieczne.

Powiedziałeś, że wyjeżdżasz na rowerze…

Ani nie na normalnym, ani nie na takim, na którym jeździ Rafał Wilk. To taki handbike górski.

Jak długo po odniesieniu kontuzji wierzyłeś, że wrócisz na tor?

Długo. Do końca tego pechowego sezonu. Przez zimę też jeszcze starałem się wierzyć, ale powoli zaczynało mi przechodzić.

To prawda, że po złamaniu kręgosłupa dokupiłeś jeszcze jeden silnik? By tę wiarę wzmocnić?

Tak. Nawet dwa silniki wtedy dokupiłem, od Petera Johnsa. Po jakimś miesiącu od wypadku. Wszystko było wtedy przyszykowane i czekało, mechanicy byli w gotowości. Wiedziałem, że to takie trochę oszukiwanie się, że nie ma znaczącej poprawy. Ale to było potrzebne do działania. Rdzenia właściwie nie mam, ale normalnie funkcjonuję. Nic mi nie dolega, dobrze się czuję. Pływam lepiej niż przed wypadkiem, kiedyś miałem poprawki z pływania na AWF-ie. Dziś starsze panie i starszych panów wyprzedzam. Pokonuję kilometr, półtora. Głównie rękoma. Nogi mam słabe. Wszystko czuję, ale są słabe.

A ostatni motocykl sprzedałeś?

Nie, bierze udział na festynach Wandy Kraków. To znaczy mam nadzieję, że bierze. Wtedy, po wypadku, czekało na mnie siedem kompletnych sztuk. Z czasem część kupił Janusz Kołodziej, również Tomek Jędrzejak. I jeszcze w 2003 roku wywalczył na nim w Bydgoszczy, na silniku od Ryszarda Kowalskiego, brąz IMP. Za Holtą i Gollobem.  

Rafał Wilk przyznał swego czasu, że jakiś czas po wypadku odszedł od żony. Że świadomie podjął taką decyzję, by nie być ciężarem. Twój związek z Anetą Woźny rozpadł się…

Właściwie zanosiło się już na to przed kontuzją. Aneta bardzo dzielnie zachowywała się po wypadku. Nie mogę powiedzieć złego słowa. Ale później naturalnie przyszedł czas rozstania.

A po kilku latach pojawiła się w Twoim życiu Justyna Żurowska, reprezentantka Polski w koszykówce. Dziś już Żurowska-Cegielska.

Odkąd zamieszkałem w Krakowie, to rozmawiając czasami z  Ryszardem Rachlewiczem z Radia Zachód, który komentował mecze koszykarek gorzowskiego AZS-u, namawiał mnie, żebym wpadł na mecz w Krakowie. Za którymś razem w końcu dotarłem do hali. Zresztą to drugi trener gorzowskiej ekipy organizował dla mnie bilet. Spotkaliśmy się na korytarzu, a później skontaktowaliśmy przez media społecznościowe. Na kolejny mecz jechałem już do Wodzisławia, przebijając się przez zaspy śnieżne.  

Jakiś czas temu wspominałeś, że córka Otylka, dwa latka i pięć miesięcy, znów Cię usadziła w wózku. Bo tak łatwiej jest ją kontrolować. Będzie miała rodzeństwo?

Tak.

To znaczy, że już niebawem?

Nie, nie. Po prostu jesteśmy pewni, że tego chcemy. Justyna nie kończy jeszcze kariery, ale nie wiemy, co przyniesie najbliższa przyszłość. Mogła iść do mistrza Polski z Polkowic, mogliśmy też przebywać już w Palermo na Sycylii. Chciała jednak grać dalej w Krakowie, miała ustalony kontrakt z Wisłą, ale zabrakło środków na jego realizację. W tej chwili trenuje ze swoją drużyną, ale czy będzie w Wiśle grać w sezonie, to już zależy od klubu.

Masz jakieś marzenie?

Oczywiście, każdego dnia o czymś marzę. Najważniejsze jest dla mnie szczęście rodziny.

I Janusza Kołodzieja…

Zgadza się. Raz już tak miałem, że Justyna kończyła swój sezon w sobotę, a Janusz zaczynał swój nazajutrz w niedzielę. To spore stresy dla mnie. Koszykówkę śledzę już od kilku lat i udaję większego eksperta w temacie basketu niż żużla. Kiedyś jeden z mechaników Janusza zobaczył na tablicy dwa faule po jednej stronie tablicy, zero po drugiej i spytał, czy to wynik.

Mnie jeden z byłych mechaników żużlowych, obecnie kierowca TIR-ów w „jukeju”, zapytał, ile płacą za… punkt w siatkówce. To tylko pokazuje, jak ten żużel różni się od innych dyscyplin i jak jest hermetyczny. Gdyby w siatkówce czy koszykówce zaczęli płacić za punkt, to drużyna przestałaby być drużyną. I właśnie ten żużlowy system nagradzania sprawia, że speedway pozostaje sportem wybitnie indywidualnym. Nawet w wydaniu drużynowym. Gwiazdy musiałyby nieco spuścić z tonu, by znalazły się gwarantowane pieniądze dla planktonu. No ale kto się będzie przejmował planktonem.

No właśnie. I to jest ten smaczek żużla…

Rozmawiał WOJCIECH KOERBER