Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sporadycznie i po łebkach – chciałoby się rzec. I to prawda. Warszawa, mimo tradycji w sportach motorowych, w tym sporcie żużlowym, także w wydaniu ligowym, nie wie, co to speedway, a przeciętny słoik zamieszkujący stolicę skojarzy „Lewego”, ale Zmarzlika to już absolutnie. Należy więc ów sport warszawiakom opatrzeć i osłuchać. W każdej formie i w każdy możliwy sposób, najlepiej jednak pozytywny. Od „Sensacji XX wieku”, po „Urzekła mnie twoja historia” – wszędzie żużla powinno być pełno, jak piłki, siaty, kosza, czy skoków.

Ktoś się żachnie, przecież „Zmarzły” wygrał Plebiscyt i było Go wszędzie pełno. Owszem, było i już nie jest, a za chwilę ruszy sezon, speedway znika z otwartych kanałów TV i „stolyca” znowu gotowa o nim zapomnieć. To, że Kowal zrobił Bartkowi niezły „pijar”, czepiając się naszego faworyta, że dołożył od siebie pewien futbolowy żurnalista, wyjeżdżając z wyścigami wielbłądów, to i fajnie. Ale. Po pierwsze krótko, niemal jednorazowo. A po wtóre, riposty Zmarzlika poszły tylko w wąskim kanale żużlowych, branżowych mediów i przeciętny Kowalski z Warszawy ich nie zna, choćby były najcelniejsze i zabawne.

Jak „warszawka” widzi żużel? Najczęściej nie zdaje sobie sprawy z istnienia takiej zabawy, a jeśli już, to w krytycznym świetle sarkastycznych doniesień z pogranicza ośmieszenia i sensacji, serwowanych przez mistrzów futbolowego pióra, na moment przekwalifikowanych w znaf!ców speedwaya. Nawet skądinąd znany i szanowany za cięty język, zmarły przedwcześnie, Paweł Zarzeczny, w swoim stylu dołożył tu cegiełkę, pokazując żużel i żużlowców, trochę jak chłopców z prowincji, pchających się niczym Dyzma na salony, dotąd dla nich niedostępne. Pamiętacie słynne pożegnanie Golloba z reprezentacją i późniejsze perypetie z Olsenowym torem? Zarzeczny, na nieszczęście, też tam był i na swoim blogu, mającym zasięg i odbiorców, przewyższające całe żużlowe media razem wzięte, nie omieszkał podzielić się refleksjami. A że gość znany z sarkazmu i szyderstwa, przy tym niezbyt biegły w nowej dziedzinie, to i efekt musiał być z założenia prześmiewczy.

W felietonie „Żużel, czyli megaobciach na Narodowym”, powielonym później w kilku zmodyfikowanych nieco wersjach dla paru innych pism, które mu płaciły, nie wiedząc, że za tę samą robotę, podzielił się ów swymi obserwacjami. Przypominam, że to na tej bazie, w największym stopniu, swą opinię o nieznanym mu bliżej sporcie, buduje statystyczny warszawiak, czy inny przedstawiciel fanów kopanej, nadmuchanej skóry, których z racji popularności i zasięgu, tudzież powszechności występowania, nadmiar od Szczecina po Wilkszyn niemal.

Cóż więc urzekło imć Zarzecznego w wyprawie na speedway? Adrenalina, fantastyczne mijanki, wzruszające pożegnanie starego mistrza, kryształowe charaktery kadrowiczów? Nooo, tak nie do końca. Autor zauważył jednakże co nieco, pisząc: – Zawsze podejrzewałem, że mam coś z głową – no i istotnie. Mianowicie w sobotę poszedłem na żużel. Nie, nie jako dziennikarz „na krzywy ryj”, tylko legalnie, za biletem. 850 złotych, więcej dałem tylko raz w życiu, córce na koncert Metalliki. Jakoś tak zasugerowałem się, że pożegnanie Golloba, że zdarzenie w Warszawie wyjątkowe, że tysiące ton jakiejś tam glinki podróżowało statkiem „Celtycki Wojownik” z Anglii, że z portu wiozły to 154 ciężarówki, że będzie komplet ludzi na trybunach i takie tam… Tor za miliony zapada się, na drugim wirażu tym chłopaczkom wypadają z rąk kierownice. Psuje się maszyna startowa. Pierwszy bieg trwa kwadrans, choć rekord toru to koło 50 sekund, i gdzieś po półgodzinie dopiero jest jakiś finisz. Miały być, dzięki krótszemu torowi „mijanki” – nie było żadnej. Gollob na końcu. Nie słychać ryku silników, bo Janusze z całej Polski zakrzykują. Ba, nawet nie czuć cudownego zapachu metanolu, choć siedzę nisko. Nie pomyślałem wtedy, że skoro mam rząd 13. – to nie powinienem się niczemu dziwić… Dobra, miałem open bar i „balantynkę”, fajne towarzystwo, więc gdy po trzech godzinach wracałem do domu, czułem się nawet nieźle. Ale…, że ja jednak martwię się o innych – patrzyłem z żalem na te tysiące ludzi, które jechały po kilkaset kilometrów i przepłacały za bilety, by zobaczyć… No co? Strajk żużlowców, którzy wystraszyli się jazdy, choć ani nie padało, ani nikt nawet się nie zabił. Ci ludzie, ta banda chłopaczków w za dużych czapeczkach zlekceważyli własnych sponsorów! Bojąc się jednego zakrętu i braku taśmy! Boże, jakby nie słyszeli Jackie Stewarta (to ścigant z F1), który obśmiewając obecnych czempionów mówił: „W moich czasach mijaliśmy na trasie słupy telegraficzne.

Strajk żużlowców się powiódł, zresztą i tak wypadli z telewizyjnej ramówki, a pożegnanie Golloba okazało się raczej pożegnaniem Grand Prix. Wygrał po paru biegach nieznany mi Słoweniec, czyli z kraju gdzie jest tylko jeden żużlowy motocykl (i ze dwa normalne). Kolega zapowiedział, że złożymy w poniedziałek pozew zbiorowy o zwrot gotówki za kpinę, szyderstwo, zawód, klapę i niedotrzymanie warunków umowy. Bo miały odbyć się zawody, profesjonalne włącznie z wyznaczeniem startu na 19.04 (akurat tak!). I nawet to się nie udało. Wyszła z tego megakicha, która mnie pogrąża totalnie. Mianowicie raz już jechałem z Gollobem na mecz, zrobić wywiad po drodze. Do Rzeszowa sześć godzin. Skucha pierwsza – na postoju zamówiłem piwo, na co Mistrz zapowiedział głośno: Każdy płaci za siebie! (musiałem wyglądać jeszcze biedniej niż teraz). Skucha druga – po sześciu godzinach dojechaliśmy do tego Rajsze (tak zwał się przed wojną), spadł deszcz, po następnych trzech godzinach zawody odwołano, no i wracaliśmy sześć godzin z powrotem.
Spędzić dzień cały w aucie, żeby niczego nie zobaczyć – to możliwe tylko w żużlu.”

Niezbyt bogato i raczej niepochlebnie, delikatnie rzeczy nazywając, a potem lament, że taki Kowal dopiekł, stosując przed WuDe 40, naszemu kryształowemu Bartusiowi, że taki z rzeczonego Kowala buc i zadufany kaznodzieja podwórkowy. Jeśli znał, a na pewno i czytał, bądź rozmawiał wcześniej ze ś.p Zarzecznym, a to także pewnik, do tego niejednokrotnie zapewne i zboczyli na temat żużla, to czego Kowal mógł się dowiedzieć? Dobrego pewnie niewiele. Nie ma się więc co obruszać, że pojechał z żużlem, a rykoszetem z Bartkiem, którego nie zna osobiście jak z przysłowiową kupą g…, bo to zdaje się jego klimaty i aromaty. Skoro zaś już słowo się rzekło, kobyłka u płota, to warto obmyśleć, jak owe zaczepki przerobić w ogólnopolski „spór” i sprzedać jako aferę zaczepnego, złego, niewychowanego Kowala na podwójnym gazie, z grzecznym, stanowczym, inteligentnym, santo subito niemal, nieznanym dotąd szerzej żużlowcem. Tak w formie opowiastki o dobrym i złym policjancie. To się sprzeda.

I nie ma co się obruszać o „nieznanego szerzej”. Popatrzcie na liczbę głosów w Plebiscycie. Mnie osiągnięcie zwycięzcy, mimo zacnego, prestiżowego tytułu i wydźwięku „na chwilę”, mimo wspólnego, skutecznego, zjednoczonego wysiłku całego środowiska, obiektywnie nie powala. 40 milionów mieszkańców, kilka milionów kibiców i zaledwie kilkadziesiąt tysięcy głosów zapewnia zwycięstwo. Mam być szczery? Wystarczy, by rzeczeni miłośnicy wyścigów wielbłądów się skrzyknęli i ich faworyt także miałby szansę wygrać, pod warunkiem wsparcia sms-ów przez szejka-sponsora. To już kwestia nieco podupadającej rangi owego wciąż jednak czołowego plebiscytu, ale uzmysławia sytuację. Pierwszy krok zrobiono. Specjalista PR PZMot. wkręcił chłopaków skutecznie do teleturnieju „Jaka to melodia”. Super. Punkt dla PZMot. Jeszcze tylko 20 i będzie oczko. Zatem nie ma co spoczywać na laurach, tylko myśleć, próbować, uczestniczyć i wychodzić tymi sposobami z opłotków mediów i powszechnej rozpoznawalności. Im nas więcej, tym rosną szanse na otwartą TV w żużlu, z pieniędzmi i zainteresowaniem transmisjami, a uczciwie mówiąc, bez obecności w otwartej TV, speedway nie może się skutecznie, szeroko wypromować i trafić do kuchni, pod strzechy u przeciętnych Kowalskich. Bez względu na to czy owa TV ma fachowców, jak to zrobi, istotne, by w ogóle chciała. Inaczej nadal „warszawka” będzie widziała żużel jako zaściankowy sporcik, bazując na opinii Zarzecznych i zaczepkach Kowalczyków.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI