Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Ostatnio uzewnętrzniłem się nieco w kwestii największych skandali mijającej dekady. Rzecz oczywista, wybór był subiektywny i wyraźnie odnowił stare, zabliźnione rany.Opisałem te, moim zdaniem, najbardziej charakterystyczne i najmocniejsze, ale naturalnie nie jedyne, którymi żyła żużlowa brać. Dziś słów kilka o trzech jeszcze incydentach, które rozpalały głowy zupełnie niedawno.

Rok 2011 i mecz Unia Leszno – Unibax Toruń. On to wywołał aż nadmiar adrenaliny. Także tych niezdrowych emocji i nerwów. Byki wygrały 53:36 w półfinale, Anioły straciły nie tylko sporo punktów, ale także Adriana Miedzińskiego i Emila Pulczyńskiego. Spotkanie, które miało się rozpocząć o 18.00, zakończyło się tuż przed 22.00. Unia przygotowała dość przyczepny tor. Sędzia Leszek Demski z Ostrowa Wlkp., na wniosek gości, nakazał ubijanie nawierzchni. Komisarzy nie było.

Start do I wyścigu nastąpił ze sporym opóźnieniem. W tej gonitwie przewrócił się Kamil Adamczewski, który wraz z Tobiaszem Musielakiem wiózł pięć punktów dla gospodarzy. Z kolei w III biegu, już za metą, upadł Miedziński. I to tak nieszczęśliwie, że złamał obojczyk.

W tym momencie na torze znów pojawiła się ekipa Unibaksu. Trener Jan Ząbik i menedżer Sławomir Kryjom „pokopytkowali” na pierwszym łuku, a arbiter ponownie wezwał na tor ciągniki z szynami i szczotkami. Cała sytuacja bardziej przypominała cyrk niż półfinał najsilniejszej ligi żużlowej na świecie. Wreszcie około 20.05 (przeszło dwie godziny od planowanego rozpoczęcia pojedynku!) udało się rozegrać IV wyścig. Dalej poszło już w miarę gładko.

Unibax – już bez Miedzińskiego – z rzadka potrafił postawić się rywalom. Gonitwy wygrywał tylko Ryan Sullivan (trzy), który wspólnie z Chrisem Holderem przywiózł jedyne drużynowe zwycięstwo (podwójne w VI biegu). Na domiar złego, w XII biegu, przy wejściu w drugi łuk przeszarżował Emil Pulczyński, przewrócił się i doznał urazu nogi (pęknięta kostka).

– Na pierwszym łuku przy krawężniku był pas z gumy i kontuzja Adriana Miedzińskiego wynika tylko i wyłącznie z przygotowania toru. Powiedzmy sobie szczerze, ten tor nie był regulaminowy! – grzmiał po spotkaniu Kryjom: – Ale od tego jest ekstraliga żużlowa i myślę, że zarząd klubu z Leszna powinien się spodziewać już surowych kar. Mecz był opóźniony, przerwany, więc z pewnością posypią się surowe kary. A powiedzmy sobie szczerze, Leszno to recydywa, ponieważ w tym roku byli już dwukrotnie karani, a więc na pewno kary będą wysokie.

Pan Sławek okazał się w swoich słowach bardzo kategoryczny. Szkoda, że podobnie „po męsku” nie zachował się po rejteradzie jego ekipy z Zielonej Góry. Do tego dzisiejszy ekspert telewizyjny pośrednio zrugał tym sposobem obecnego szefa wszystkich szefów, Leszka Demskiego, który to tak uroczo „rozkminia” w telewizorach wszelkie kontrowersje, będąc przy tym zawsze kategorycznym i jednoznacznym w swych poglądach. Czyli co? Zapomniał wół jak cielęciem był?

A Kryjom? Też dołożył do pieca. Zapytany o ewentualny walkower w tym spotkaniu, wypalił: – Tak, zdecydowanie tak. Tor nie był regulaminowy. Krawężnik zdecydowanie się różnił. Dziwnym trafem, po naszej interwencji po biegu drugim, kiedy już kontuzjowany był Adrian Miedziński, gospodarze potrafili przygotować normalny tor do jazdy. Szkoda, że tak późno – powiedział wówczas menedżer torunian Sławomir Kryjom, rodem z… Leszna, żeby było atrakcyjniej.

Ripostowali przedstawiciele gospodarzy: – Tor był przygotowany podobnie, jak przez cały sezon w Lesznie. I kiedy za dużo się go ubija, to potem robią się takie miejsca, tor się odparza, czego konsekwencją było troszeczkę upadków – ocenił Adam Skórnicki.

– Nie wiem, dlaczego tak się działo. Nie wiem, co było przyczyną tego, że tyle prac zostało wykonanych – skomentował Jarosław Hampel. Mało tego, powiem nawet tyle, że gdyby on nie był tak mocno ubity, to pewnie by się trochę bardziej odsypywał i byłby równiejszy. A to ubijanie spowodowało, że on się zrobił w pewnych miejscach twardy, miejsca przyczepne później się wyrywały, więc to ubijanie nie miało tak dużego sensu. Można było go delikatnie przydusić, wtedy by się ładnie odsypywał, byłby na pewno równiejszy. Ale – jak widzieliśmy – niektórzy chcieli być mądrzejsi i w konsekwencji ten tor miał pewnie troszkę dziur, ale… No, nie wiem, ja tu nie widzę jakiejś różnicy pomiędzy tym torem a tym na jakim jeździliśmy wcześniej w Lesznie – skwitował ówczesny lider Unii.

To jednak nie był koniec „afery”.  Z pewnością. Unibax Toruń był głównym faworytem do mistrzostwa, wcześniej przegrał tylko dwa mecze, na leszczyńskim torze zremisował w rundzie zasadniczej. Wiedzieli o tym leszczynianie i sięgnęli po swoją specjalną broń, czyli  zbronowanie i zmoczenie toru. Na takiej nawierzchni potrzebna jest szczególna odwaga i specyficznie przygotowane motocykle. Trzeba uciec ze startu, bo maszyny osiągają zawrotne prędkości i każdy kontakt grozi poważnymi kontuzjami. Na takim torze Unia w cuglach sięgała wcześniej po mistrzostwo.

Podrażnieni działacze Unibaksu zapowiadali, że nie zostawią tej sprawy. – Nasz klub jest częścią wielkiej grupy kapitałowej z dobrymi organizacjami prawnymi. Dlatego uważnie analizujemy wszystkie aspekty prawne niedzielnych wydarzeń – przyznawał prezes Unibaksu Wojciech Stępniewski, dziś wciąż prezes, tyle że… Ekstraligi S.A.. – Według wstępnych opinii możliwe jest powództwo wobec kierownika zawodów, który dopuścił taki tor do zawodów i tym samym doprowadził do zagrożenia zdrowia i życia sportowców – dodawał pan prezes. Fajnie to wszystko brzmi po latach, w kontekście dalszych karier „bohaterów” opisywanych wydarzeń.

Media grzmiały. Kulisy meczu zbadać miała spółka Speedway Ekstraliga, która nadzoruje rozgrywki o mistrzostwo Polski. To z kolei miało stanowić złe wieści dla gospodarzy, bo Unia to recydywista. Już trzeci raz był problem z leszczyńskim torem w tamtym sezonie, klub musiał już zapłacić 50 tys. grzywny. Tym razem karą mogło być nawet zamknięcie stadionu. Torunianie mieli także żal do… sędziego, który zezwolił na rozegranie meczu, czyli… Leszka Demskiego: – Kiedyś musi dojść do walkowera, żeby przerwać takie praktyki. Wszyscy płaczą, że spada zainteresowanie żużlem, ale dlaczego ktoś ma płacić za coś takiego – pytał retorycznie Stępniewski.

Skończyło się jak zazwyczaj. Z dużej chmury mały deszcz. Niczego nie rozstrzygały sądy. Sędzia takoż nie odpowiedział za swe decyzje, o czym najlepiej świadczy dzisiejsza pozycja arbitra. Czyli w Lesznie spotkanie odbyło się jak należy, a wszystkiemu winni są dziennikarze, rozdmuchując afery, które de facto, nie miały miejsca.

Rok później znowu gorąco było wokół torunian. Unibax został pierwszym finalistą rozgrywek Enea Ekstraligi, bowiem Anioły dostały walkower 40:0 za rewanżowy mecz z Azotami Tauronem Tarnów. Powodem było… spóźnienie Grega Hancocka. Goście złożyli odwołanie, które przez władze Speedway Ekstraligi miało być rozpatrzone w pomeczowy poniedziałek. Amerykanin przybył na Motoarenę sześć minut po regulaminowym czasie i wobec braku także Słowaka Martina Vaculika, zespół Jaskółek rzekomo nie spełniał wymaganego dolnego limitu KSM. W ten kuriozalny sposób najlepsza drużyna rundy zasadniczej pozbawiła się, jak się wydawało, możliwości jazdy o złote medale drużynowych mistrzostw Polski.

– Jestem naprawdę wciekły. To jest brak szacunku do zawodników, kibiców i telewizji. Nie musimy znać każdego punktu przepisów na pamięć. To hańba – nie krył frustracji nawet… Ryan Sullivan, kapitan ekipy z Grodu Kopernika, która tydzień później, przed własną publicznością, stanęłaby do walki w pierwszym finałowym spotkaniu.

– Polski żużel wbił sobie nóż w plecy. Pełny stadion, mnóstwo ludzi przed telewizorami, a my robimy taką „kaszanę” o głupie pięć minut. Chce mi się wyć – irytował się przed kamerami TVP Sport Marek Cieślak, trener Jaskółek.

Równie smutny i także wściekły był Hancock: – To bardzo zły dzień dla speedwaya. My zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, by dojechać do Torunia. Mieliśmy problem z samolotem, który nie przyleciał, potem załatwiliśmy inny, nasi kierowcy zrobili wszystko by dojechać, ale się nie udało o kilka minut. Chciałbym serdecznie przeprosić wszystkich fanów żużla, szczególnie tych, którzy przyjechali do Torunia taki kawał drogi z Tarnowa. Przedstawiciele ekstraligi stracili w naszych oczach szacunek. Włożyliśmy w ligę i półfinał całe swoje siły, całe serce, a tu taka decyzja – próbował wyjaśniać Hancock.

Na szczęście dla zespołu z Tarnowa, okazało się, że błąd popełnił arbiter meczu. A że nie był nim Leszek Demski, śmiało mógł odpokutować, mimo że goście w tamtym spotkaniu także się nie połapali. O co poszło? O minimalną KSM. „Spotkanie półfinałowe żużlowej ekstraligi pomiędzy zespołami Unibaksu Toruń i Azotów Tauron Tarnów zostanie powtórzone. Tak postanowił zarząd ekstraligi, uchylając decyzję o walkowerze sędziego Piotra Lisa. Nowy termin zostanie wyznaczony wkrótce” – donosiły media. Podobno już kilkadziesiąt minut później, po ogłoszeniu walkowera, gdy emocje opadły, po dokładnej analizie przepisów i kilkukrotnym przeliczeniu, okazało się, że arbiter spotkania popełnił błąd w obliczeniach. Mimo nieobecności w parkingu na czas Hancocka, zespół spełniał wymogi minimalnej kalkulowanej średniej meczowej (KSM). Sędzia, dokonując wyliczenia bez średniej Amerykanina, nie wziął jednak pod uwagę siódmego w składzie zespołu gości młodzieżowca Jakuba Jamroga. W rzeczywistości, gdy do wyniku zespołu dodano średnią Jamroga (2,50), okazało się, że Azoty o godzinie wyznaczonej na początek spotkania miały KSM 34,03, a więc o trzy setne przekraczającą wymagany próg minimalny. Po tym, jak na spokojnie zostało wszystko kilkakrotnie przeliczone, władze zespołu z Tarnowa złożyły odwołanie od decyzji arbitra.

Całą sytuację dokładnie przeanalizował zarząd żużlowej ekstraligi i w pomeczowy poniedziałek wydał decyzję weryfikacyjną, uchylając decyzję sędziego Lisa o walkowerze dla Unibaksu. Co więcej, udział w zawodach mógł wziąć także spóźniony Hancock. Mówił o tym regulamin drużynowych mistrzostw Polski w art. 712 ustęp 4, ”z zastrzeżeniem postanowień ust. 1 zawodnik, który spóźni się na zawody może wystartować w meczu po uzupełnieniu podpisu w swojej rubryce na druku zgłoszenia do zawodów i po przedstawieniu sędziemu dokumentów uprawniających go do startu w zawodach”.  Zatem Amerykanin miał prawo jechać.

Pierwsze spotkanie w Tarnowie wygrały Azoty Tauron 48:42. W rewanżu, rozegranym ostatecznie 16 września tego roku, gospodarze wystąpili bez swego kapitana, zaś goście z Hancockiem. Mecz zakończył się remisem i do finału awansowały Jaskółki. Co by było, gdyby Sullivan wystartował, a Ward pojechał na swoim poziomie? Tego się już nie dowiemy. A gdyby spotkanie rozegrano w pierwotnym terminie? Podobnie. Historia już się napisała i dziś można tylko gdybać.

I jeszcze jedna kontrowersja, by użyć modnego określenia. Znowu Leszno i mecz z Rzeszowem. Wynik? 75:0! Sezon 2013, przed słynną ucieczką torunian z Zielonej Góry.

– Winna jest Unia Leszno i sędzia Jerzy Najwer. Regulamin mówi jasno, że jeśli mamy status meczu zagrożonego, to organizator ma obowiązek dwie doby przed zawodami ubić tor. Tu taki status nadano, a nawierzchnia została dwukrotnie zbronowana. Natomiast sędzia popełnił błąd, dopuszczając tor do zawodów, a potem zarządzając prace mające przygotować go do jazdy. To by znaczyło, że nawierzchnia jednak nie była gotowa – grzmiała prezes Marmy Rzeszów Marta Półtorak.

– Całej sytuacji winny jest Nicki Pedersen, który zdominował drużynę i swoją szefową. Podobna sytuacja była w Rzeszowie, gdzie głos jednego człowieka zdecydował o tym, że mecz się nie odbył. Szkoda, że pan Nicki nie zareagował w Cardiff, bo był tam znacznie gorszy tor niż w Lesznie. Czy ja puściłbym moich młodych zawodników takich jak bracia Pawliccy, jeżeli uznałbym, że tor jest niebezpieczny? W sobotę nad Lesznem przeszła ulewa, a ludzie pracowali jak woły, żeby mecz doszedł do skutku. Jestem zawiedziony tym, co się dzieje wokół speedwaya, dlatego podjąłem decyzję, że od 2014 roku nie dam na żużel ani złotówki – ripostował emocjonalnie prezes Unii Józef Dworakowski.

– Był komisarz i sędzia, tor został dopuszczony do zawodów, a potem rozpoczęto na nim prace mające umożliwić przeprowadzenie zawodów. I to mnie dziwi. A najgorsze jest to, że Ekstraliga ucierpiała wizerunkowo. W poważnej dyscyplinie takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Polski Związek Motorowy musi się teraz uważnie przyjrzeć sprawie. W ubiegłym roku mieliśmy numer z walkowerem dla Torunia w półfinale z Unią Tarnów, a teraz to.

Zgadniecie czyj to komentarz na gorąco? To Krystyna Kloc, szefowa WTS Wrocław. Tradycyjnie, niby na okrągło, ale dociekliwi znajdą szpileczkę. Bardzo inteligentną.

A Mateusz Kurzawski, prezes klubu Unibax z Torunia, strzelał sobie w kolano, kilka tygodni przed rajteradą „swoich” w finale, mówiąc: – Z ciekawością czekam na werdykt władz Enea Ekstraligi. Uważam, że takie sytuacje powinny być za wszelką cenę rozwiązywane na miejscu. My w Toruniu zrobiliśmy wczoraj wspaniałą promocję żużla dla całych rodzin, przyszło 15,5 tys. widzów. Niedługo po zakończeniu meczu doszły mnie słuchy o tej sytuacji i było mi smutno.

Oj promocję to Pan prezes i jego podopieczni zrobili, tyle że nieco później i nie pod tym adresem. Ostatecznie wynik z toru utrzymano. Rzeszów poległ w maksymalnych, anormalnych rozmiarach, zaś była prezes Stali, pani Marta Półtorak, dziś zajmuje się pouczaniem innych, co i jak należy, na łamach jednego z portali. Ot, ironia losu i chichot historii.

Oba kluby ukarano ostatecznie kwotami pieniężnymi. PGE Marma Rzeszów musiała zapłacić 255 000 zł, natomiast Fogo Unia Leszno 158 000 zł. Wynik spotkania utrzymano (75:0). Co więcej, obydwu drużynom przyznano po jednym meczowym punkcie ujemnym.

A propos zaś Sławomira Kryjoma. On też otrzymał karę, trochę jak w minionym sezonie Dariusz Śledź, trener WTS i podobnie… Nie, nie zjawił się jako mechanik Milika. Toruń „wykombinował” inny numer.

Prasa donosiła. „Sytuację, gdy zawodnicy spotkali się z Kryjomem w meczu Enea Ekstraligi było widać jak na dłoni. Żużlowcy rozmawiali z nim w trakcie spotkania, co wzbudziło kontrowersje z kilku powodów. Po pierwsze, Kryjom w tym sezonie ma zakaz przebywania w parku maszyn na wszystkich stadionach, to kara za to, iż firmował swoim nazwiskiem zespół, który zrezygnował z walki w ubiegłorocznym finale ligi w Zielonej Górze. Kiedy rozpoczął się tegoroczny sezon, sposób prowadzenia drużyny przez menedżera był jedną z podstawowych zagadek. Jak robić to w sytuacji, gdy nie można być wraz z drużyną? Na ten problem wskazywano np. podczas meczu w Gdańsku, gdzie w parku maszyn wyraźnie zabrakło kogoś, kto potrafiłby wstrząsnąć toruńską drużyną. W poniedziałek Kryjom był już z drużyną, co zarejestrowały m.in. kamery nSport. Co ciekawe, Unibax przed sezonem… zmienił granice parku maszyn tak, by menedżer zespołu mógł być w pobliżu boksów zawodników”.

Spotkanie z Kryjomem mogłoby Unibax drogo kosztować. Betard Sparta analizowała tę sytuację i niewykluczone było, że złoży wniosek o przyznanie punktów walkowerem, powołując się na stwarzanie pozorów przestrzegania regulaminu przez gospodarzy. Rzeczywiście bowiem, regulamin zabrania tego, by zawodnicy opuszczali  zawody bez zgody sędziego. Do interpretacji pozostaje tylko kwestia, czy dotyczyło to toru i parkingu (wtedy Unibax miałby kłopoty), czy też całego stadionu. Na szczęście dla torunian, goście zrezygnowali ze składania protestu i wnioskowania o walkower. Ocenę zaś zachowania pana eksperta pozostawiam zacnemu gronu czytelników.

Owszem, były jeszcze w tamtym czasie inne sporne historie. Choćby „odpuszczenie” rewanżu w play off przez Spartę, która zdaniem ówczesnego menedżera Piotra Barona, nie była w stanie wystawić składu godnego rywala w meczu z Toruniem, po porażce u siebie i stracie dwóch podstawowych żużlowców. To również był skandal, tyle, że nieco może „miękciejszy”, bo o tym fakcie Baron informował z wyprzedzeniem, choć kar naturalnie WTS nie uniknęło.

Podsumowując. Wciąż wyraźnie obowiązuje w speedwayu moralność Kalego, zaś hołubioną pozostaje zasada, iż nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście. Jeśli tylko trafi się okazja, w imię „wyniku”, bezwzględnie należy z niej korzystać. Przy tym naturalnie udając świętych i niewinnych, bo to nie my, to „regulamin”. Kiedy jednak nam dobierają się do „wyniku”, w myśl owego regulaminu, to już płacz, lament i odwołania do etyki, moralności i innych zapomnianych wcześniej cech. Ot taka żużlowa pomroczność jasna.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI