Bydgoski finał IMP 1999. Od lewej Gollob, Protasiewicz i Krzyżaniak. FOT. JAROSŁAW PABIJAN
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Finały Indywidualnych Mistrzostw Polski, jak każda impreza jednodniowa, mają swych bohaterów, legendy, anegdoty. Wygrywali lokalni matadorzy, braterskie duety, ale też nie brakowało multimedalistów z jednego klubu bądź takich, którzy tytuły zdobywali seryjnie, choć w różnych barwach.

W latach 60. brylowali rybniczanie. Sezony 1963-1969 to finały rozgrywane na Śląsku, taką byli potęgą. Skoro zaś okazja aż prosiła, by ją wykorzystać, miejscowi czynili to nad wyraz skutecznie. Tylko dwukrotnie na przestrzeni siedmiu z rzędu finałów trofeum nie padło łupem miejscowego gladiatora. Wyłomu dokonali: Henryk Żyto z Leszna, w 1963 pokonując Joachima Maja z… Rybnika oraz Zygmunt Pytko z Unii Tarnów w sezonie 1967, gdy wygrał z drugim Antonim Woryną, takoż z Rybnika.

Na początku lat 70. jeszcze tylko dwa razy walka o medale rozstrzygała się na Śląsku i jak sądzicie, kto triumfował? Tak, zgadza się. W 1971 Jerzy Gryt, zaś w 1973 Andrzej Wyglenda – obaj z ROW-u. To potwierdza jedynie tezę, że Ślązacy dobrze czują się tylko w domu. Od tamtej pory w Rybniku finału nie rozegrano, zaś rybniczanie nie wzbogacili już dorobku o kolejne zwycięstwa. W tamtych latach własny tor stanowił doskonały handicap, a to głównie z powodu niedoboru sprzętu. Funkcjonowały centralne, dodajmy niewystarczające, przydziały oraz bardzo różne, a wręcz skrajnie różne nawierzchnie, do których gospodarze byli zwykle znacznie lepiej doklejeni niż goście.

Nie tylko rybniczanie dominowali w domowych finałach. Ostatni taki charakterystyczny przypadek miał miejsce w sezonie 2005, na torze w Tarnowie. Wszystkie miejsca na podium i aż cztery w pierwszej piątce zawodów, zajęli gospodarze. Ku uciesze fanów Jaskółek, czapkę Kadyrowa przejął na rok nieopierzony młokos, wychowanek klubu Janusz „Koldi” Kołodziej, zostawiając w pokonanym polu braci Gollobów, wówczas także reprezentujących Unię, czwartego w finale Piotra Protasiewicza i kolejnego z tarnowskich żółtodziobów Marcina „Krzywkę” Rempałę. W zawodach wystąpił jeszcze Grzegorz Rempała, zajął jednak z 4 oczkami odleglejszą pozycję.

A propos „Protasa”. O jego odwzajemnianej miłości do klanu Gollobów krążą legendy. Najoględniej mówiąc, panowie nie darzyli się sympatią i gdy tylko trafiła się sposobność rywalizacji, czynili to ze zdwojoną energią, bez względu na rangę zawodów. Nawet mistrzostwa powiatu z ich udziałem jawiły się niczym finał championatu globu. Ostateczna batalia sezonu 1999 odbywała się w Bydgoszczy. Tak się zaś składało, że zarówno Protasiewicz, jak też Tomasz Gollob startowali w barwach bardzo mocnej podówczas Polonii. Teoretycznie byli więc kolegami z drużyny. Niezłe – prawda?

Bydgoszcz, 1999 rok. Protasiewicz kontra Gollob.

Tomek nie potrzebował wsparcia, ale zawsze mógł liczyć na ewentualną pomoc Jacka, chwilowo wtedy pilanina. Jacek bratu nie pomógł, lecz zrobił to inny z Jacków – Krzyżaniak. W pierwszej serii „Krzyżak” ograł „Protasa”, czym otworzył furtkę do zwycięstwa Tomkowi. Nic bardziej błędnego. W XV biegu „PePe” wygrał z Gollobem i obaj zakończyli turniej z 14 punktami. Zatem baraż. Tuż przed startem defektuje maszyna Protasiewicza. A może to tylko blef? Szybka wymiana i Piotr staje pod taśmą. Od początku trwa walka wręcz. Drugi łuk. Gollob po swojemu, szeroko, ale „Protas” jest równie szybki. Wchodzi ostrą piką pod Tomka, na wyjściu przejeżdża mu tuż przed nosem, zaś siła odśrodkowa wyrzuca go na zewnątrz. Tomek przycina i próbuje poszerzyć z wyjścia, by zamknąć drogę rywalowi. Wtedy na ułamek sekundy motocykl wymyka się spod kontroli naszego mistrza. Trąca Protasiewicza, który efektownie pada na tor. Sędzia Stanisław Pieńkowski ma nie lada orzech do zgryzienia. Musi kogoś wykluczyć, bo tak nakazuje regulamin, zatem jest zmuszony, de facto, przyznać jednemu z rywali tytuł mistrzowski. Gollob poszerzył – zgoda. Protasiewicz jednak też nie musiał „pchać” się tamtą ścieżką. Ostatecznie arbiter wyklucza Tomasza i tym samym czyni prezent Piotrowi. Szkoda, że w takich przypadkach, w wyścigach o najwyższy laur, nie można powtarzać walki, niezależnie od miejsca kolizji. Jestem pewien, że powtórka barażu byłaby równie interesująca i emocjonująca, a do tego trwałaby cztery, a nie jedno okrążenie.

„Protas” tuż po kraksie, w oczekiwaniu na sędziowski werdykt.

Finał dwa lata wcześniej od opisywanego, w roku 1997, potwierdził tylko tezę o tym, że kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. Marek Cieślak nigdy nie został indywidualnym mistrzem Polski, ale w Częstochowie miał wtedy, jako trener, dwukrotnego zwycięzcę w osobie Sławka „Slammera” Drabika. Słynący z niekonwencjonalnych zachowań, komentarzy i wpadek, z niezbędnym wówczas do uprawiania żużla prawem jazdy Drabik, miał już na koncie dwa tytuły zdobyte w 1991 w Toruniu i 1996 w Warszawie. Do hat-tricku brakowało więc trzeciej korony, a sposobność trafiła się rzadka, bo finał w domu. Pewnie by się powiodło, gdyby nie „Narodowy Polewaczkowy.”

Częstochowa, 197 rok. Bieg dodatkowy pomiędzy Drabikiem (z lewej) i Krzyżaniakiem.

W Toruniu Drabik pozbawił miejscowych zwycięstwa, więc sam musiał się przekonać, jak smakuje gorycz porażki. Gorąco było już w szóstej odsłonie dnia. Start wygrał Tomek Gollob, lecz bardzo szybki i idealnie dopasowany do toru „Slammer” nie dawał za wygraną. Na przedostatnim łuku przyciął pod Golloba, przeciągnął wejście w ostatni wiraż i wygrał, choć rywal przypłacił ten atak upadkiem, zaś arbiter nie odważył się wykluczyć miejscowego bohatera. Czego nie zrobił Tomasz, powetował Jacek, tym razem Gollob. W XIV gonitwie razem z Kowalikiem przywieźli Drabika na 5:1, ten bowiem przypędzlował ledwie trzeci. Po podsumowaniu okazało się, że 13 oczek obok „Drabola” ma także „Krzyżak” z Torunia. Ten zapewne miał ochotę powetować nieudany dla miejscowych finał 1991. W zawodach uległ tylko w VII wyścigu rezerwowemu Jackowi Rempale i w XVIII temuż „Slammerowi”. Zatem i tutaj baraż. Przed nim losowanie pól i polewanie… toru, z którego miał jechać Krzyżaniak. W efekcie torunianina wyciąga w wirażu na zewnętrzną i blokoje pędzącego tam właśnie Drabika, zmuszając częstochowianina do zamknięcia gazu, czyli de facto pozbawia rywala szans na skuteczną walkę. Tu jednak sędzia Marek Czernecki miał wyjście. Bieg można było przerwać i powtórzyć, gdyż sytuacja miała miejsce w pierwszym łuku. Tego nie zrobił. Być może wpływ na taką postawę miał fakt owego zalania pola startowego Krzyżaniakowi i rozjemca uznał, że sprawiedliwość dokonała się sama? Nie wiem. Faktem pozostaje, że Jacek Krzyżaniak zdobył tytuł przy akompaniamencie gwizdów miejscowych fanów i przyjaznym poklepywaniu przez klan Gollobów, zaś Drabik nigdy już potrójnej korony nie skompletował. Mądry Polak po szkodzie?

Podium IMP 1997. Gollob znów nie wygrał, lecz tym razem jakiś taki bardziej triumfujący. Bo nie wygrał też Drabik…

Zważywszy, co wyczynia Cieślak z polewaniem i przygotowaniem nawierzchni współcześnie – raczej nauka poszła w las. Przypomnę tylko wykrzyczane przed mikrofonem i okiem kamery, nieopatrznie chwytającej sceny w parkingu Zielonej Góry, słowa „Protasa” w kierunku tegoż trenera: ” K…a, pozabijać nas chcesz”, a to po upadku na „odpowiednio” przygotowanej i nawilżonej nawierzchni. Inni niech się jednak tak nie cieszą, bo bajoro na łuku i zepsute polewaczki lejące kałuże wody, to nie tylko Cieślakowa specjalność, a coś na ten temat powinni wiedzieć w Gorzowie, Wrocławiu i paru kolejnych ośrodkach.

Mają więc finałowe batalie swoich bohaterów i antybohaterów. Mają także romantyczny urok, choć kantów także nie brakowało. Na czele klubowej listy z dorobkiem 28 krążków, w tym 12 złotych leszczyńskie Byki. Za nimi Gorzów z jednym medalem więcej, acz „tylko” 8 złotymi, tyle ich więc, co w dorobku Rybnika i Bydgoszczy, które okupują następne lokaty. Są na tej liście ośrodki zasłużone, jak choćby Świętochłowice. Zapomniane jak Skra Warszawa, czy Polonia” Bytom. Są multimedaliści na czele z Tomaszem Gollobem, który w bogatej karierze zapisał w dorobku aż 16 medali, wyprzedzając drugiego na liście Zenona Plecha i trzeciego Andrzeja Wyglendę aż o 9 krążków!

Jest najwyżej sklasyfikowany z wciąż startujących Janusz Kołodziej, któremu do przeskoczenia czwartego Floriana Kapały brakuje tylko czwartego złota, które musiałby dorzucić, bo brązowe medale ma trzy, zaś rawiczanin dwa. Jest też spora grupa wybitnych, których nie znajdziemy na liście triumfatorów, mimo że należeli do czołówki i zdobywali medale. Wymieniony w artykule Marek Cieślak, Paweł Waloszek, Jerzy Szczakiel – nasz mistrz świata, Jerzy Rembas, Piotr Świst, który o braku złota IMP mówi jak o niespełnionym marzeniu i wielu innych, którzy aspirowali, acz nie osiągnęli sukcesu. Co przyniosą kolejne edycje? Pożyjemy – zobaczymy, jak mawiali starożytni Indianie.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI