Jaimon Lidsey. fot. Jędrzej Zawierucha
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Miniony sezon nie należał do udanych dla młodego Australijczyka. Dlatego też chciałby, aby w rozpoczynających się właśnie rozgrywkach sprawy przybrały dla niego lepszy obrót.

 

Jego kariera nie potoczyła się tak, jak w przypadku większości jego młodych rodaków, którzy opuszczają rodzinne strony i udają się w nieznane, czyli do Wielkiej Brytanii, by podbić tutejsze tory. On wprost z rodzinnej Mildury, miasta dobrze znanego fanom żużla, wylądował w Polsce.

– Jeżeli mam być szczery, to nie do końca miałem w tej kwestii wybór. Jak większość Australijczyków, planowałem wyjazd na Wyspy i tam się osiedlić, ale w tamtym czasie zmieniły się zasady przyznawania wiz moim rodakom i musiałem wejść do najlepszej trójki mistrzostw stanu Victoria zamiast do czwórki. Dostałem się do finału, ale na ostatnim okrążeniu spadł mi łańcuch i skończyłem na czwartej pozycji. Właśnie podpisałem kontrakt w Polsce i wybór był prosty: albo wracać do domu, albo robić wszystko, co możliwe, by zostać nad Wisłą. Zdecydowałem się na to drugie – wspominał w rozmowie z dziennikarzem „Speedway Star” Joshem Gudeonem.

Lidsey mógł oczywiście wrócić do swojej ojczyzny, zdecydował się jednak na skok na głęboką wodę, czyli do nieznanego sobie bliżej kraju, w którym na dodatek musiał mierzyć się z barierą językową i samotnością, czyli brakiem rodaków w pobliżu. O tym, w jak trudnej i nieco przerażającej sytuacji się znalazł, przekonał się dość wcześnie.

– To było straszne, ale chciałem zarabiać na życie żużlem i to był jedyny sposób, by to zrealizować. Pierwszy rok był naprawdę trudny, przede wszystkim ze względu na kłopoty z językiem (…) Zacząłem tęsknić za domem, mam jednak wspaniałą rodzinę, a moja dziewczyna przyjechała do mnie w trakcie sezonu i pomogła mi przez to przejść. Byłem tu w pracy, by jeździć na żużlu, musiałem sprawić, by coś zaczęło się dziać, nie chciałem wracać do Australii i podjąć się innego zajęcia, więc znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Właśnie skończyłem dziewiętnaście lat i musiałem znaleźć swoje miejsce w europejskich rozgrywkach. (…) Miałem nadzieję, że ta inwestycja się zwróci, i tak się stało, a ja niejako przetarłem szlaki dla innych – kontynuował.

Choć ma na swoim koncie tytuł indywidualnego mistrza świata juniorów, nie wszystko układało się tak, jak należy. – W zeszłym roku przeżyłem trudne chwile, trochę się z tym wszystkim zmagałem. W moim życiu osobistym nastąpiły zmiany, a presja była większa. Byłem już ustabilizowanym zawodnikiem i miałem na swoich barkach nieco więcej, czuję się jednak dobrze z tym, jak się sprawy ułożyły.

Ustabilizowała się także jego sytuacja rodzinna, ma u swojego boku bliskich: partnerkę oraz synka, znalazł także dom, wszystko wygląda więc na to, że zagości w naszym kraju na dłużej. Oprócz żużla Leszno i Mildurę łączy jeszcze jedno, pewna wyjątkowa postać, czyli Leigh Adams, wciąż otaczany estymą przez kibiców.

– Leigh Adams nadal jest królem Leszna! Nawet teraz, po tych wszystkich latach, fani skandują jego nazwisko na stadionie i niemal wszędzie ludzie wiedzą, kim jest i co zrobił dla miasta. Także dla mnie był ważną postacią, pomagał mi, kiedy miałem 13-14 lat, zawsze był przy mnie, by służyć mi dobrą radą. To on sprowadził mnie do Leszna. Przez cały czas jesteśmy w kontakcie. Kiedy jadę do Australii, umawiamy się na kawę czy piwo, ale w Polsce ma status Boga! – kończy Lidsey.