Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś jest uznanym komisarzem toru. Przed laty był jednym z najlepszych polskich żużlowców. O czasach obecnych oraz karierze zawodniczej rozmawiamy z tym, który pokonał w 1997 roku w finale Indywidualnych Mistrzostw Polski faworyta publiczności, Sławomira Drabika – Jackiem Krzyżaniakiem. 

 

Panie Jacku, nie zaczniemy od żużla, choć to on będzie głównym wątkiem naszej rozmowy. Jacek Krzyżaniak w młodości bardziej zapowiadał się na uznanego piłkarza, aniżeli żużlowca. Marzył wręcz Pan o pewnym piłkarskim transferze z Pomorzanina Toruń, związanym z Pana osobą.

Na pewno nie żałuję, że nie  zostałem piłkarzem. Faktycznie trenowałem piłkę w Toruniu w drużynie Pomorzanina. Tam był jednak nieco  niższy poziom aniżeli w Bydgoszczy. Spisywałem się na boisku całkiem nieźle, więc zarówno ja, jak i klub, mieliśmy plany, abym trafił do zdecydowanie wyżej notowanej wówczas piłkarsko Zawiszy Bydgoszcz. Do transferu pewnie ostatecznie by doszło, ale w głowie w pewnym momencie pojawił się sport żużlowy. Można zatem powiedzieć, że miałem być piłkarzem, a zostałem mistrzem Polski.

Duże znaczenie miał dla Pana żużlowej kariery fakt, że na żużlu jeździł Pana ojciec – Bogdan?

Na pewno tak. Mogę powiedzieć, że to miało 99 procent wpływu. Jednak nie w tym znaczeniu, że zostałem żużlowcem, bo był nim tata.

Nie namawiał Pana tato, aby został Pan żużlowcem?

Też nie. Z tego względu dosyć późno zdałem licencję zawodniczą. Zza kulis wyglądało to tak – i tu wszystkim wyjaśnięże pomimo tego, że tato był żużlowcem, ja na żużel praktycznie nie chodziłem. Wybrałem się jednak na turniej oldboyów, ponieważ startował w nim mój tato. Tak było wtedy wskazane, aby pójść, pojawić się i zobaczyć jak tata jeździ. Po prostu wypadało. (śmiech – dop.red) Poszedłem, zobaczyłem i pomyślałem sobie w duchu: „O jejku, facet w takim wieku jeździ, daje sobie nieźle radę, to muszę spróbować i ja. Nie musi to być tak skomplikowane”. Tak to się zaczęło. Gdyby nie turniej oldboyów taty, pewnie żużlowcem bym nie został. 

Ponoć powiedział Pan sobie jednak, że jak nie zda Pan licencji przy pierwszym podejściu, to sobie ten żużel odpuści. 

Tak było. Powiedziałem sobie, że jeżeli nie zdam za pierwszym razem i w danym sezonie, to dam sobie po prostu spokój z tym sportem. Chodziło oczywiście o sezon, w którym zaczynałem naukę jazdy na motocyklu żużlowym pod okiem Jana Ząbika i Stanisława Miedzińskiego. Stało się jednak inaczej.

Pana debiut ligowy to mecz z Kolejarzem Opole. Pamięta Pan to spotkanie?

Oczywiście. Powiem Panu, że ja to pamiętam, jakby to było wczoraj. To była tak naprawdę walka motoru z torem i moja z emocjami, jakie towarzyszyły debiutowi. Takich rzeczy się nie zapomina. Mecz ligowy, adrenalina, kibice. Wywarło to takie wrażenie, że pamiętam to do dziś. Pierwszy punkt zdobyłem chyba na Józku Cebuli. To było coś niesamowitego. 

Od 1988 roku do sezonu 1998 bronił Pan nieprzerwanie barw Apatora Toruń. Dorobek to siedem medali w drużynie. Jak Pan wspomina z perspektywy te lata?

Bardzo dobrze. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Zarówno współpraca z klubem, jak i kolegami to wątki bardzo pozytywne w tamtym okresie, co właśnie miało odzwierciedlenie choćby w tej liczbie medali wywalczonych przez nasz zespół. 

W składzie Torunia tuż po transformacji ustrojowej pojawił się Per Jonsson. Tak całkiem szczerze, ile polskim zawodnikom broniącym barw Apatora dawała obecność Szweda w zespole? 

To nie były tylko punkty, które on zdobywał dla drużyny. Per to był dla nas człowiek z „innego świata”. Wielki profesjonalista w każdym calu. Zarówno na torze, jak i poza nim. Mało kto o tym mówi, ale Per był bardzo chętny do przekazywania swojej wiedzy. To on pokazał nam co to są odważniki przedniego czy tylnego koła oraz wiele innych rzeczy, które dla zawodników z „zachodu” były normalne, a dla nas były nowinkami. To Per nam też tłumaczył, że bieg nie trwa tylko do momentu wyjścia z pierwszego łuku, ale cztery okrążenia. Trzeba równomiernie rozkładać siły i mieć w głowie zawsze plan na kolejne okrążenia. Tego, ile nam dał nie da się krótko opowiedzieć. Bez wątpienia każdy zawodnik, który startował w zespole mógł od niego się uczyć i jazdy na torze i pracy ze sprzętem. 

Nie myślał Pan na początku lat 90. ubiegłego wieku, aby pójść śladami Mirka Kowalika i spróbować swoich sił na torach angielskich?

Powiem szczerze, że jakoś nie. Wtedy jakoś o tym nie myślałem, aby poza Polską próbować swoich sił w Anglii. Skupiałem się na Polsce. 

W 1996 roku Apator przegrał mistrzostwo Polski w dwumeczu z Włókniarzem Częstochowa. Przez wiele lat pojawiały się plotki, że przed sezonem 1997 było postawione ultimatum – albo Pan odchodzi z Torunia albo Tomasz Bajerski, który po finale niefortunnie wypowiadał się na Pana temat. Ostatecznie to Tomasz Bajerski trafił do Gorzowa, a Pan pozostał w Toruniu. 

Nie. Otwarcie mówię, że takiej historii nie było i nigdy taki temat z mojej inicjatywy się nie pojawił. To jest tak naprawdę sport, choć często z boku wszystko wydaje się łatwiejsze. Przegraliśmy wtedy dwumecz i tym samym mistrzostwo. Nic tu więcej nie dodam, choć wiadomo, że wielu widziało tylko w nas faworyta. Sport, a tym bardziej żużel, rządzi się jednak swoimi prawami. 

15 sierpnia 1997 roku to chyba najważniejsza żużlowa data dla Pana. Jacek Krzyżaniak w Częstochowie staje na najwyższym stopniu IMP po biegu barażowym ze Sławomirem Drabikiem. Po Pana zwycięstwie na tor lecą butelki, plastikowe kubki. Faworyt publiczności był tego dnia tylko jeden…

Finał pamiętam tak, jak zdobycie pierwszego punktu w lidze. Zawsze chciałem być indywidualnym mistrzem Polski i w Częstochowie cel osiągnąłem. 

Fakt, że publiczność była za Drabikiem dodatkowo Pana zmobilizował w biegu dodatkowym?

Myślę, że nie. Ja już wiedziałem przed tym biegiem, że mam srebrny medal i mój plan minimum był wykonany. W biegu między mną a Sławkiem nie do końca wszystko było tak, jak powinno być z nawierzchnią toru. Przecież polewaczka wyjechała na tor dopiero po losowaniu pól startowych. Trochę nieporozumienie. Ten fakt pewnie lekko mnie zmobilizował. Na moim polu startowym było sporo wody, a pole Sławka było suche. Udało mi się po starcie uciec Sławkowi. Ostatecznie ja okazałem się lepszy. Można powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość. 

W finale jechał Pan – z tego co pamiętam – na silnikach Otto Weissa. Jak ocenia Pan współpracę z tym mechanikiem?

Ja korzystałem w karierze z silników wielu tunerów, między innymi, tak jak Pan mówi, tych Otto Weissa. W Częstochowie wtedy faktycznie były silniki Otto Weissa. Jeden był dla mnie, drugi dla Janusza Stachyry. Mogłem wybrać, który chce i jeden z nich wtedy wybrałem, drugi wziął Stachyra. 

Po sezonie 1998 opuścił Pan Toruń. Zmienił Pan barwy klubowe na wrocławskie. Do dziś jest Pan jednym z nielicznych zawodników a może jedynym, który częściowo sam zapłacił za swój transfer. Dlaczego odszedł Pan z Torunia?

Tak było. Klub oczekiwał za mnie, o ile pamiętam, 435 tysięcy i wokół tej kwoty były pewne rozbieżności. Skończyło się tak, że jej część pokryłem sam. Dlaczego zmieniłem klub? Ja jestem typem człowieka, który jak ma z kim rozmawiać, to chce czynić to konkretnie. Chciałem z Toruniem porozumieć się od razu, na pierwszym spotkaniu. Rozmowy były jednak przeciągane i skończyło się tak, że trafiłem do Wrocławia. Powiem szczerze, że moje odejście z Torunia to długa historia, nie chcę mówić o szczegółach, ale byłem wtedy mocno zaskoczony postępowaniem paru osób. 

W Toruniu ukształtował się Pan z zawodnika po licencji do poziomu jednego z najlepszych zawodników Polski. Prywatne korzyści również były. To w klubie przecież poznał Pan żonę Aleksandrę.

Tak. Aleksandra pracowała w klubie i tam się poznaliśmy. 

Wyczytałem parę lat temu, że sympatię późniejszej małżonki zaskarbił Pan sobie lodami i frytkami, które Pan jej systematycznie do klubu przynosił. 

Frytki na pewno, ale czy lody to już nie pamiętam. (śmiech -dop.red)

To, że był Pan żużlowcem miało znaczenie, czy też może większe miał dla małżonki wygląd zewnętrzny czy cechy osobiste?

(śmiech – dop.red). To pytanie raczej do Aleksandry nie do mnie. Nie wiem, może wszystko jednocześnie. Jedno nie ulega wątpliwości, że Aleksandrę naprawdę było ciężko wtedy „poderwać”. Tych frytek musiałem się trochę nanosić (śmiech-dop.red).

Z Wrocławia odszedł Pan po sezonie 2002 i to nie aspekty sportowe o tym zadecydowały. Chodziło właśnie głównie o pańskie  sprawy prywatne.

To prawda. Chciałem być bliżej rodziny i Torunia. Ja we Wrocławiu nie mieszkałem na stałe i dojazdy oraz rozłąka z najbliższymi dawały się we znaki. W sezonie pobyt we Wrocławiu był konieczny, jak najbardziej. W zimie od poniedziałku rano do piątkowego wieczora musiałem przebywać we Wrocławiu i to nie było dla mnie najłatwiejsze. Tylko w sobotę czy w niedzielę mogłem pojawić się domu. 

Z Wrocławia odszedł Pan do Bydgoszczy. Już na początku sezonu 2003, podczas meczu w Zielonej Górze, uczestniczył Pan w bardzo groźnym wypadku, który wedle mojego opiniowania miał wpływ na Pana późniejszą karierę.  

Również uważam, że ten wypadek miał spory wpływ na moje dalsze losy. Jechałem z pierwszego pola, z drugiego jechał Rafał Okoniewski, który jak wiadomo, starty miał bardzo dobre. Rafał zamknął mnie po starcie, zamknąłem gaz, wszyscy rywale mnie wyprzedzili, a ja zacząłem pogoń za nimi. Wpadłem w pewnym momencie w koleinę, straciłem kontrolę nad motocyklem i uderzyłem bodajże w Grzegorza Kłopota i tyle było z tego meczu i praktycznie całego sezonu. Finito. 

Później był również wypadek podczas startów w Grudziądzu. Uważam, że te dwa nieszczęśliwe zdarzenia z Zielonej Góry oraz Grudziądza miały wpływ na fakt, że w 2008 roku definitywnie postanowił Pan rozstać się ze sportem żużlowym w roli zawodnika.

Ten z Zielonej Góry dało się jeszcze „przełknąć” i jako tako „pozbierać”. Na zakończeniu kariery zaważył definitywnie karambol w Grudziądzu i to po nim postanowiłem wywiesić „białą flagę”. 

Z perspektywy czasu. Warto było być żużlowcem?

Bez wątpienia tak. Samo uprawianie sportu – czy żużla, czy też piłki nożnej, uczy po prostu życia i kształtuje charakter człowieka poza samym sportem. Absolutnie swojej aktywności w piłce czy żużlu nie żałuję. 

Patrząc wstecz. Jacek Krzyżaniak znajduje taki moment, w którym gdyby sprawy potoczyły się inaczej kariera na żużlu byłaby jeszcze lepsza? Mam tu na myśli tak zwane „złe wybory”.

W moim wypadku nie znajduję naprawdę takiego momentu. Jedyna rzecz jakiej może żałuję, to fakt, że jak żużel nabierał profesjonalizmu, to ja obok siebie nie miałem osoby, która by mi pomogła czy mną lepiej pokierowała. 

Rozumiem zatem, że sponsorów Jacek Krzyżaniak pozyskiwał zatem sobie sam. Którym zatem jest Pan najbardziej wdzięczny za okazaną pomoc?

Nie sposób wszystkich wymienić w naszej rozmowie. Bardzo dużo osób mi pomagało i bardzo za to wszystkim dziękuje. Jedną z takich firm jest choćby firma Prosiaczek, w której dziś pracuję. 

Dlaczego Jacek Krzyżaniak nie został indywidualnym mistrzem świata?

To już był inny próg do przeskoczenia. Ja w swojej karierze zawsze tak naprawdę marzyłem o Indywidualnym Mistrzostwie Polski. W czasach, kiedy wiekowo można było się „przebijać” do światowej czołówki, to my jako polscy zawodnicy byliśmy za „murem”. Nie mieliśmy choćby takiego dostępu do części czy tunerów, jak mieli zawodnicy zza granicy, z którymi na pewnym etapie eliminacji należało rywalizować, aby mieć szansę na tego mistrza świata. 

Pamięta Pan swój pierwszy zawodowy wyjazd za granicę?

Pamiętam. Jednak to nie był wyjazd żużlowy, a piłkarski. Zapowiadałem się na tyle dobrze, że wyjechałem „piłkarsko” na turniej do Getyngi. Jak tam jechałem jako młody chłopak, to przyznam, że na miejscu byłem w szoku. U nas nie było benzyny, a tam na stacji benzynowej można było kupić chleb czy zabawki. To było niesamowite. Do tego ten kontrast. Niemiecka, niebieska, rozświetlona stacja Aralu i nasz szary CPN…

Piłka nożna miesza nam się z żużlem. Rozumiem zatem, że Liga Mistrzów oglądana jest systematycznie?

Jak czas pozwala, to oczywiście.

Z kim najlepiej Jackowi Krzyżaniakowi jeździło się w parze?

Trudno powiedzieć. Na pewno bardzo dobrze z Perem Jonssonem. Z Polaków to na pewno z Mirkiem Kowalikiem i Piotrem Baronem. Baron jeździł rewelacyjnie parowo na trudnych torach, Mirek zawsze doskonale współpracował. Popatrzył, poczekał. Darek Śledź też potrafił bardzo fajnie jechać parą. Nie zapominajmy o Tomaszu Gollobie. W barwach Polonii Bydgoszcz jechałem z nim w parze po powrocie po kontuzji przeciwko Unii w Lesznie. Tomek mnie tak pilotował, że bieg wygrałem. Pilnował mnie doskonale. 

Z jakimi zawodnikami nie lubił Pan zatem rywalizować na torze?

Wydaje mi się, że takich zawodników nie było. Z każdym chciałem wygrać. Na pewno dużo satysfakcji dało mi kiedyś wygranie z „profesorem” Hansem Nielsenem dwa lub trzy razy w meczu na jego torze w Pile. 

Czego można życzyć Jackowi Krzyżaniakowi prywatnie oraz zawodowo?

Hmm. Prywatnie proszę mi i najbliższym życzyć zdrowia, bo ono jest najważniejsze w życiu. Zawodowo, to całkiem poważnie pracuję obecnie w Toruniu w firmie Prosiaczek i chciałbym, mówiąc kolokowanie, zostać w tej firmie do końca świata i jeden dzień dłużej. 

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również i pozdrawiam wszystkich kibiców czarnego sportu.