fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Marek Cieślak poświęcił Gregowi Hancockowi sporo miejsca w swojej hitowej autobiografii „Pół wieku na czarno”. Co się stało w 2004 roku w Tarnowie? Dlaczego Narodowy prosił Amerykanina, by nie skakał w Gorican na oczach ludzi? W jakich okolicznościach zaczęła się współpraca z Rafałem Hajem? Jak problemy osobiste wpływały na Hancocka? Odpowiedzi na te i inne pytania znalazły się we fragmencie rozdziału pt. „Mistrzowie świata. Artyści i egoiści.”

„Greg Hancock. Z nim pracowałem jeszcze dłużej, w samym tylko Wrocławiu przez cztery sezony (2001–2004). Po tym ostatnim, nieszczęsnym, musiał odejść, mając przeciw sobie kibiców. Nie doleciał na pamiętny finał do Tarnowa, przez co nie sięgnęliśmy po tytuł mistrza Polski. Czy celowo nie doleciał? Powiem tak – wiem, że Greg był kuszony przez pewnych ludzi, by faktycznie w Tarnowie się nie pojawić. Myślę jednak, że jest zbyt poważną firmą, aby na takie coś przystać. Tak uważam i tak chcę uważać. Po prostu w to nie wierzę. Bo jeśli Greg zdradził, to znaczy, że świat się kończy. Trzymam się jednak wersji, że był to splot pechowych okoliczności i po prostu tak wyszło. Wciąż za to myślę o absencji Nielsa Kristiana Iversena, wtedy naszego drugiego obcokrajowca. Nie spędza mi ona może snu z powiek, ale jednak do końca jasna nie jest. Ponieważ Greg musiał dolecieć do Tar nowa z mistrzostw USA, wiedziałem, że łatwo mieć nie będzie. Zacząłem więc szukać zabezpieczeń i w tym celu zadzwoniłem do Duńczyka. Chciałem, żeby na wszelki wypadek przyjechał na to spotkanie, i powiedziałem, że klub za jego przyjazd zapłaci. To był zresztą ostatni mecz w sezonie, podium, rozdanie medali. Nie wiedzieliśmy tylko, które przypadną nam: złote czy srebrne. Iversen się zgodził, powiedział, że nie ma problemu. Dwa dni przed meczem poinformował jednak, że nie przyleci, zaczął się mętnie tłumaczyć. Że nie może, że federacja to, że tamto… Nie wiem, co o tym myśleć, ale skoro było to już 12 lat temu, to nie ma co za dużo rozmyślać.

Wracam do Grega Hancocka. Dziś ma on poukładane życie. Kiedy jednak we Wrocławiu nastałem ja, trapiły go kłopoty osobiste. Miał problem z żoną, Angielką. Dopiero w zeszłym roku powiedział mi, że była to córka pewnego zawodnika występującego swego czasu w Premier League. Greg zapytał, czy pamiętam to nazwisko, które faktycznie było mi znajome. Doszło do rozwodu i przez te wszystkie lata spędzone we Wrocławiu niczym nadzwyczajnym się Hancock nie wyróżniał. W zasadzie to można powiedzieć – kicha totalna. Jego rodak Billy Hamill był wówczas o niebo lepszy.

Ten stan trwał do 2004 roku, kiedy to Greg, jak wspominałem, musiał właściwie z Wrocławia odejść. Nikt nie mógł mu tego Tarnowa wybaczyć, bo przy jego pomocy wygralibyśmy tam z łatwością. Przecież walcząc w piątkę, do 13. biegu remisowaliśmy! Wszelkie rezerwy się jednak wyczerpały i nie miał już później kto jeździć, a w 14. wyścigu w pojedynkę reprezentował nas Krzysiek Słaboń. Tego nikt Gregowi nie mógł zapomnieć. A on odszedł i związał się ze Szwedką, Jenny. Mają trzech synów: Wilbura, Billa oraz Karla i dom pod Sztokholmem. Spędzają tam połowę każdego roku, a drugie pół w Kalifornii.

W końcu trafił też Greg na coś, co go ustawiło sportowo. Nie wiem, jak długo będzie jeszcze jeździł, ale z pewnością będzie startował w towarzystwie tych samych współpracowników, mechaników z Wrocławia. Gdy jednak bronił barw Atlasa, pomagał mu jeszcze ktoś inny, pewien mało odpowiedzialny Australijczyk. Pamiętam taki mecz na Stadionie Olimpijskim: pół godziny do rozpoczęcia, Greg na torze, a sprzętu nie ma. Hancock dzwoni do mechaniora, a ten nie odbiera, choć, co ciekawe, był wtedy we Wrocławiu. No więc Greg cały blady i wystraszony.

– Przecież ten gość cię wykończy – próbowałem wpłynąć na faceta i na zmiany w jego teamie.

– To mi kogoś znajdź – zaproponował. Traf akurat chciał, że Rafał Haj rozchodził się z Robertem Dadosem i szukał pracy. Powiedziałem o tym Gregowi, poznałem obu panów, no i ich współpraca trwa do dziś. Został w nią również wciągnięty Bodzio Spólny, też wrocławianin. Chłopaki tworzą naprawdę zgrany team, o czym zresztą świadczą fakty: Greg wywalczył w tym czasie dwa tytuły mistrza świata: w 2011 i 2014 roku, gdy liczył już sobie 44 lata! (w 2016 sięgnęli wspólnie po trzecie złoto – WoK).

Hancock skorzystał na współpracy z Rafałem, a Rafał na współpracy z Gregiem. Dziś Haj świetnie sobie w życiu radzi, został dilerem części, całego osprzętu do motocykli, i wybudował chatę pod Wrocławiem. Jest w środowisku ceniony. Chłopak znikąd, który na żużlu ścigał się krótko i bez większych sukcesów, osiągnął naprawdę wysoki poziom. Początek ich współpracy okazał się jednak fatalny… Pierwszy mecz w Toruniu, próba toru. Greg wyjeżdża, a tu jego motor, pyk, staje. Okazało się, że z tego całego przejęcia „Haju” zapomniał wlać do silnika olej. Pomyślałem wtedy, że Greg się wścieknie i jeszcze niezła jatka z tego wyjdzie. Tymczasem co zrobił Hancock? Bez jakiegokolwiek słowa wskazał tylko Rafałowi palcem drugi motocykl, co oznaczało: szykuj, chłopcze, drugą maszynę. Nic mu nie powiedział. I była to większa dla Haja lekcja, niż gdyby zaczął go zawodnik opierniczać. Bałem się wówczas, że drugi motocykl to tylko atrapa, że jest wyraźnie słabszy od pierwszego. Tak bowiem bywało często u polskich zawodników – rezerwowy motor stał po to tylko, by prezes widział, że jest rezerwa i jest profesjonalizm. U Grega wyglądało to jednak inaczej. Rezerwowa fura była szybką furą.

W 2005 roku, gdy Hancock opuścił Wrocław, rozpoczął się dla niego okres fatalnej tułaczki. Trafiał do klubów, które nie płaciły, więc i atmosfera była w nich nijaka. W końcu jednak wylądował w Zielonej Górze. I ja również. To był 2011 rok, Greg został mistrzem świata, po raz drugi w karierze, a Falubaz mistrzem Polski. Muszę powiedzieć, że praca z nim była wielką przyjemnością. Mieć tego chłopaka w drużynie oznacza dla trenera roboty mniej o połowę. Potrafi atmosferę zrobić i z zawodnikami pogadać. Su- pergość! No i jedzie kapitalnie. Po tym naszym mistrzowskim sezonie musiał z Zielonej Góry odejść, bo taki mieliśmy wówczas regulamin, że w drużynie mógł występować tylko jeden uczestnik Grand Prix. Ja też wtedy odchodziłem, do Tarnowa, i znów Grega przygarnęliśmy. Raz jeszcze machnęliśmy mistrza Polski, przy znacznym jego udziale. Znów jednak musiał odejść, tym razem przez KSM. Hancock wyjeździł kapitalną średnią i gdybyśmy go zostawili, musielibyśmy wyrzucić trzech innych ludzi, a w ich miejsce sprowadzić trzech słabszych. Chłopak powędrował więc do Bydgoszczy, gdzie czekała go istna droga krzyżowa. Po tym sezonie postawiłem sprawę jasno – zapowiedziałem, że ma wrócić do nas, do Tarnowa. KSM-y zniknęły i tak się stało. W sezonie zasadniczym byliśmy nie do zatrzymania, wygrywaliśmy wszystko jak leci. Tyle że w żużlu karta potrafi się odwrócić błyskawicznie: na Grand Prix Greg złamał palce, Martin Vaculík – obojczyk, a Krzysiek Buczkowski – łopatkę. Do tego jeszcze Kołodziej potrzaskał sobie tyłek we włoskim Lonigo. Nasza drużyna została rozkalibrowana i Unia Leszno, mając furę szczęścia, musiała to wykorzystać.

W 2015 roku Hancock mnie jedną rzeczą zaskoczył. Byliśmy na śniadaniu u pana Janka Garcarka, dilera Mercedesa, a Greg zaproponował mi robotę swego osobistego coacha podczas turniejów Grand Prix. Popatrzyłem na niego, uśmiechnąłem się i mówię:

– Greg, o czym ty gadasz?
– O tym, że najlepiej znasz się na torach, że świetnie czytasz żużel.

Miło… Na Hancocku też się znałem dobrze i równie dobre wypracowałem sobie o nim zdanie. Cztery lata pracowałem z nim we Wrocławiu, dwa w Tarnowie i rok w Zielonej Górze. W sumie siedem sezonów, szmat czasu. Był jednak, oczywiście, pewien problem. Bardzo duży problem.

– Greg, to dla mnie wielki zaszczyt, że takiego jak ja zapraszasz do współpracy. Ale ja przecież jestem trenerem kadry Polski. Jak by to wyglądało, gdybym chodził w twoich firmowych ciuchach i doradzał, jak masz wygrać z Hampelem?

– No dobra, rozumiem. Nie ma tematu.
– Ale jak mnie kiedyś z kadry wyrzucą, to możesz ponowić ofertę.

Tym humorystycznym akcentem zakończyłem sprawę. Wielu ludzi ma do Grega żal. Niektórzy o to, że w 2004 roku nie dojechał do Tarnowa. Inni o to, że w 2011 nie pomógł Falubazowi, gdy drużyna walczyła w półfinale play-off ze Stalą Gorzów. Wśród rywali było mnóstwo kozaków: Gollob, Pedersen, Žagar, Iversen. Zastanawiałem się, jak tu z nimi wygrać i jeszcze odrobić osiem punktów. Hancock miał wówczas kontuzję, ponaciągał więzadła w lewym kolanie, i na mecz ligowy nie przyjechał, ale trzy dni później zapewnił sobie w Goričan tytuł IMŚ. I nawet podskakiwał z radości na torze.

– Greg, nie skacz tak. Ludzie patrzą… – szepnąłem mu wówczas pół żartem.

Facet nie przyjechał też na rewanżowy mecz półfinałowy z Unią Leszno, gdy pracowaliśmy w Unii Tarnów. To była środa, a w sobotę startował już w Sztokholmie, gdzie zrobił duży krok na drodze do trzeciego tytułu indywidualnego mistrza świata.

Różnie można to sobie tłumaczyć. Ja trzymam się wersji, że Greg jeździł po prostu dla tytułów mistrzowskich. Uważam, że mógł wystartować i przeciwko Stali, i przeciwko Unii. Troszkę żalu ktoś może do niego mieć, jednak ja go częściowo rozgrzeszam. Gdyby mecz odbywał się w Anglii czy Szwecji, wypożyczylibyśmy człowieka z niższą średnią i sprawa byłaby załatwiona, ale u nas regulaminy są inne. Taki Greg mógł jednak niekiedy nie rozumieć, że nie można za niego wsadzić do składu nikogo innego. Chociaż jeśli chodzi o mecz ze Stalą Gorzów, to skorzystaliśmy wówczas z zastępstwa zawodnika i zdało to egzamin w 100 procentach.

Hancock to żużlowiec, który świetnie czuje motocykl i ma oczy z tyłu głowy, wie, którędy jechać. Choć jest mistrzem świata, to potrafił przyjść do mnie i zapytać:

– Co robię źle?

Tak było między innymi po porażce z Gollobem. Mówiłem mu wówczas, że choć na zewnętrznej jest więcej odsypanego, to jednak koleinki przy kredzie trzymają bardziej. Pamiętam też, jak przyjechał na pierwszy trening do Tarnowa. Miał duży problem na wyjściu z pierwszego łuku, wynosiło go po prostu. Stałem wtedy na murawie i się temu przyglądałem, gdy Greg podjechał po radę.

– Za wąsko wchodzisz. Złóż się ze trzy metry dalej, zrób dłuższy łuk, a wyjdziesz przy krawężniku – pouczyłem. I przy kolejnym przejeździe problem zniknął.

Ten facet cały czas chce się uczyć, nie uważa się za alfę i omegę. A jeśli coś mu nie wychodzi, to pyta, dlaczego tak się dzieje. Ta nasza współpraca przy turniejach GP nie miałaby jednak polegać na notorycznej pomocy zawodnikowi czy też przy ustawieniach motocykla. Nie, ja miałem tylko siedzieć i patrzeć, jak się zmieniają warunki torowe. Miałem pomagać przy wyborze pól startowych w kluczowych momentach turnieju. Mówić, że naj- lepszy jest ten kask, a potem ten, ten i ten, co wynika z obserwacji i statystyki. Wtedy zawodnik idzie wybierać pole startowe z wiedzą, której niejednokrotnie brakuje Polakom. Bo nie zawsze jest w trakcie turnieju czas na solidne obserwacje, gdy trzeba się zajmować sprzętem i wieloma innymi rzeczami. Tak czy siak, ubranie i kurtkę Greg dla mnie ma. Może kiedyś…”

Książkę „Marek Cieślak. Pół wieku na czarno” (wydawnictwo SQN) można kupić m.in. na stronie www.empik.com, a także w internetowym sklepie krakowskiego SQN-u (www.labotiga.pl).