Hancock (z prawej) i Woffinden, czyli stajnia Monstera.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

– Rafała znałem najpierw jako żużlowca wrocławskiej drużyny. A później? Pewnego dnia dał mi kawałek kartki, na której jego żona napisała: „Jeśli potrzebujesz pracownika, to chciałbym dla ciebie pracować” – opowiadał nam swego czasu Greg Hancock. I tak sobie pracują już blisko dwie dekady.

Leszno, Gniezno, Wrocław, Gdańsk, Częstochowa, Zielona Góra, Tarnów, Bydgoszcz, Rzeszów, Toruń – oto polskie przystanki Grega Hancocka. We Wrocławiu spędził siedem lat (1998-2004), które nie okazały się jednak nad wyraz tłuste. Do WTS-u przychodził co prawda jak indywidualny mistrz świata, lecz najbliższy czas miał się okazać nie najszczęśliwszy, gdy chodzi o życie prywatne. Dopiero rozwód z pierwszą żoną i związanie się z obecną – Szwedką Jenny – wprowadziło w życie Amerykanina harmonię. Jak się okazało, harmonię niezbędną do odnoszenia najcenniejszych sukcesów w sporcie.

Choć w latach 1998-2004 budowano we Wrocławiu zespoły za ciężkie pieniądze, chcąc nawiązać do mistrzowskiej ery z pierwszej połowy lat 90. (1993-95), nie udało się wówczas trafić na kolejną żyłę złota. Na konto Hancocka i spółki trafiły w tym czasie trzy srebra i brąz DMP. Czy teraz Greg wróci po brakujące złoto? Po złoto, które według wielu kibiców jest Wrocławiowi winny? No i jak to było z tym Hajem?

Jeden ma trzech synów, a drugi – trzy córki. A więc jeden jest krawcem męskim, a drugi – krawcem żeńskim. Razem tworzą naprawdę niezły zakład, otóż w duecie skroili już trzy tytuły indywidualnego mistrza świata (2011, 2014 i 2016). Dodajmy, że gdy Gregory sięgał po pierwszy, Haj był jeszcze początkującym żużlowcem z głową pełną marzeń, 19-letnim młodzieżowcem Atlasu Wrocław. Niedługo później jego zawodnicza przygoda dobiegła jednak końca. I trzeba było szukać nowej roli w życiu.

Marek Cieślak, w swojej biografii „Pół wieku na czarno”, tak malował początki obu panów:

„Gdy Greg bronił wrocławskich barw, pomagał mu jeszcze ktoś inny, pewien mało odpowiedzialny Australijczyk. Pamiętam taki mecz na Stadionie Olimpijskim: pół godziny do rozpoczęcia, Greg na torze, a sprzętu nie ma. Hancock dzwoni do mechaniora, a ten nie odbiera, choć, co ciekawe, był wtedy we Wrocławiu. No więc Greg cały blady i wystraszony.

Przecież ten gość cię wykończy – próbowałem wpłynąć na faceta i na zmiany w jego teamie.

– To mi kogoś znajdź – zaproponował.

Traf akurat chciał, że Rafał Haj rozchodził się z Robertem Dadosem i szukał pracy. Powiedziałem o tym Gregowi, poznałem obu panów, no i ich współpraca trwa do dziś. Został w nią również wciągnięty Bodzio Spólny, też wrocławianin. Chłopaki tworzą naprawdę zgrany team, o czym zresztą świadczą fakty i liczba zdobytych medali oraz ich kolory. Hancock skorzystał na współpracy z Rafałem, a Rafał na współpracy z Gregiem. Dziś Haj świetnie sobie w życiu radzi, został dilerem części, całego osprzętu do motocykli, i wybudował chatę pod Wrocławiem. Jest w środowisku ceniony. Chłopak znikąd, który na żużlu ścigał się krótko i bez większych sukcesów, osiągnął naprawdę wysoki poziom. Początek ich współpracy okazał się jednak fatalny…

Pierwszy mecz w Toruniu, próba toru. Greg wyjeżdża, a tu jego motor, pyk, staje. Okazało się, że z tego całego przejęcia „Haju” zapomniał wlać do silnika olej. Pomyślałem wtedy, że Greg się wścieknie i jeszcze niezła jatka z tego wyjdzie. Tymczasem co zrobił Hancock? Bez jakiegokolwiek słowa wskazał tylko Rafałowi palcem drugi motocykl, co oznaczało: szykuj, chłopcze, drugą maszynę. Nic mu nie powiedział. I była to większa dla Haja lekcja, niż gdyby zaczął go zawodnik opierniczać. Bałem się wówczas, że drugi motocykl to tylko atrapa, że jest wyraźnie słabszy od pierwszego. Tak bowiem bywało często u polskich zawodników – rezerwowy motor stał po to tylko, by prezes widział, że jest rezerwa i jest profesjonalizm. U Grega wyglądało to jednak inaczej. Rezerwowa fura była szybką furą.”

Tyle Cieślak. A jak wspominał początki owocnej współpracy niespełna 49-letni dziś Hancock?

– Rafała znałem najpierw jako żużlowca wrocławskiej drużyny. A później? Pewnego dnia dał mi kawałek kartki, na której jego żona napisała: „Jeśli potrzebujesz pracownika, to chciałbym dla ciebie pracować”. Dokładnych słów sobie nie przypomnę, w każdym razie Rafał nie znał jeszcze wtedy angielskiego. Pamiętam, że wziąłem tę kartkę do ręki i odpowiedziałem, że na dziś nikogo do swojego teamu nie potrzebuję. I tak to wtedy zostawiłem. Jednak jeszcze w tym samym roku musiałem dokonać zmian w zespole. Jeden z mechaników, który dla mnie pracował, nie wywiązywał się z obowiązków. Powiedziałem mu wtedy, że jeśli źle mu się dla mnie pracuje, to nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Kupiłem mu bilet powrotny do domu, do Australii, i tak się nasza współpraca skończyła. Do dziś jednak rozmawiamy, mamy jakiś kontakt, choć nie wiem, czym się obecnie w życiu zajmuje – przekonywał nas jakiś czas temu ojciec Wilbura, Billa i Karla.

Rafał Haj z Kacprem Woryną.

Później sprawy potoczyły się szybko. – Skontaktowałem się z Rafałem i zapytałem, czy jego propozycja jest aktualna, czy nadal jest zainteresowany pracą dla mnie. Odpowiedział, że tak. Przekazałem mu zatem, żeby się spakował i przyjechał do Pragi na Grand Prix Czech, aby się spróbować. Że dam mu klucze do mojego busa, gdzie trzymam wszystkie motocykle, i po zawodach pojedziemy prosto do Polski na ligę. A później zobaczymy, czy się dogadujemy – jeśli tak, to dostanie robotę na pełen etat. Na znak umowy uścisnęliśmy sobie dłonie i od tego czasu Rafał działa w moim zespole. Aż do dziś – opowiadał Amerykanin, w trakcie sezonu mieszkający z rodziną w Szwecji, a na tzw. martwy sezon przenoszący się wraz z familią do drugiego domu w Kalifornii. Dzięki temu unika zimy, przez bity rok żyjąc sobie w mniejszym lub większym ciepełku. Może to jest właśnie recepta na długowieczność, którą Jankes imponuje.

Szczegóły kooperacji i zależności w teamie? – Bardzo łatwo się ze mną pracuje, chociaż jest też pewna trudność. Otóż ja nie mówię moim mechanikom, co mają robić. Po prostu daję im klucze do busa i nie obchodzi mnie, co się dzieje po zawodach, od niedzieli do niedzieli. Na ligę wszystko ma być przygotowane i to jest jedyna rzecz, której od chłopaków oczekuję – wyjaśniał pracodawca.

Drugim Polakiem w teamie jest Bodzio Spólny, również wrocławianin, który przez lata związany był z klubem ze Stadionu Olimpijskiego. – Bodzio działał już we Wrocławiu wiele lat przed moim przyjściem. Pracował tam, oczywiście, jako mechanik. Przy silnikach. Znam go przynajmniej tak długo jak Rafała, przy czym Rafał był jeszcze wtedy dzieciakiem ścigającym się dla Atlasu. Bodzio od zawsze sprawiał wrażenie cichego gościa. Całe szczęście, że mówił po angielsku, więc mogliśmy się bez większych przeszkód dogadać. Wygląda bardzo poważnie, można nawet powiedzieć, że groźnie, ale jest jak taki wielki pluszak. Ma wielkie i dobre serce. Ma też dużą wiedzę, jest bystry, doskonale zna się na silnikach. Znakomity jako mechanik i kumpel. Właśnie takich ludzi jak on potrzebuję w swoim teamie. Mogę o nim mówić tylko same dobre rzeczy – zapewniał nas Jankes.

Co ciekawe, Haj mieszka na przedmieściach Wrocławia, tuż przed wsią o nazwie Wilkszyn, w której żyje z kolei rodzina Janowskich. Stąd też m.in. bliskie kontakty Macieja, uczestnika cyklu Grand Prix, z Hajem. Kto wie, może po zakończeniu kariery przez Hancocka ta współpraca stanie się jeszcze bliższa. To właśnie dzięki Hajowi mały Maciek miał możliwość podpatrywania Grega, uczyć się przy nim zawodu.

– Nie wiem, czy Rafał i Bodzio zacieśnią kiedyś współpracę z Maćkiem. Na szczęście teraz pracują ze mną. Myślę jednak, że oni zawsze będą pomagać Maćkowi, bez względu na to, czy pracują dla niego, czy nie. Mieszkają po sąsiedzku, Maciek spędza dużo czasu u Rafała w domu i odwrotnie. Są nie tylko przyjaciółmi, traktują się jak rodzina. Ważne jest również to, że są Polakami. Będą go wspierać bez względu na wszystko. Jeśli życzą mi zwycięstwa, to z pewnością kolejną osobą po mnie, której życzą równie dobrze, jest właśnie Maciek. A przynajmniej taką mam nadzieję, że to on jest drugi w kolejce. Pamiętam, że Rafał zabierał małoletniego Maćka wszędzie, gdzie było to możliwe. Takiego bardzo cichego chłopca, który nie potrafił jeszcze mówić po angielsku, ale zawsze wykazywał zainteresowanie tym, co dzieje się dookoła. Nie widywałem go jednak tak często, jak wszyscy myślą. Za każdym razem, gdy pojawiałem się w Polsce na zawodach Grand Prix, on przyjeżdżał w towarzystwie Rafała i te chwile rzeczywiście spędzaliśmy razem. Był zawsze bardzo skupiony, wszystko obserwował. Rafał przekazywał mu dużo więcej informacji dzięki temu, że mogli swobodnie porozmawiać po polsku, nas natomiast dzieliła bariera językowa. Mogłem próbować tłumaczyć mu pewne sprawy, dzielić się przemyśleniami, ale większość wiedzy przekazał mu Rafał. To on najbardziej mu pomógł w rozpoczęciu kariery, a ja jestem wdzięczny Maćkowi za to, że przypisuje mi tyle zasług – podkreślał Hancock.

Czterokrotny mistrz świata negocjował ostatnio warunki umowy z ROW-em Rybnik, ale w tym porcie kotwicy nie zarzuci. Krzysztof Mrozek nie był w stanie spełnić jego finansowych roszczeń. Czy Andrzej Rusko, na wieść o tym, uśmiechnął się pod nosem? To wytrawny gracz, który lubi biznesowe gierki. Nie jest natomiast miłośnikiem sięgania głęboko do kieszeni. Zwłaszcza, gdy chodzi o własną kieszeń. Stąd też lubi wyszukiwać okazje, rozmawiać z gwiazdami, lecz takimi w potrzebie. Czy Hancock w potrzebie zaczyna być? Pole manewru bez wątpienia się zawęża.

We Wrocławiu wykazaliby się jednak bijącą po oczach krótkowzrocznością, gdyby sprowadzili teraz Hancocka, dając jednocześnie wolną rękę Vaclavowi Milikowi. Bo żużel to taka dziedzina życia, w której szydło wychodzi z worka wiosną. W której sezon sezonowi nierówny, a zeszłoroczna postawa zamienia się w nic nieznaczącą historię. Już za moment towarzystwo wyjedzie na tory i dopiero wtedy się okaże, kto jaką formę zbudował. Choć nie ulega wątpliwości, że z Hancockiem w składzie zespół ze stolicy Dolnego Śląska urósłby na papierze do roli mocarza. Potwornego mocarza, bo przecież mającego w składzie dwóch jeźdźców ze stajni Monstera i z siedmioma tytułami globalnych mistrzostw na koncie. A Janowski? A Drabik? Fricke z Milikiem?

A poza tym… Hancocka o jakieś nagłe zdziadzienie nie posądzamy, niemniej kiedyś kres jego topowej formy musi nadejść. Skoczek Noriaki Kasai też miał fruwać w nieskończoność, a jednak obniżył loty w kończącym się powoli sezonie. W sezonie, w którym jego młodsi koledzy z kadry poczynili akurat wyraźny progres.

KAMILA KOERBER, WOJCIECH KOERBER