Bartosz Smektała. FOT. PAWEŁ PROCHOWSKI.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Do tytułowych wniosków doprowadził mnie ostatni finał DMEJ, rozegrany we Francji. Ekipa Rafała Dobruckiego sięgnęła, co prawda, po tytuł, ale przecież nie bez poważnych problemów. W przekroju zawodów łatwiej przyszło osiągnięcie światowego championatu niźli wiktoria w finale europejskim.

W połowie lipca, w Manchesterze, polski team z Drabikiem i Smektałą miast Miśkowiaka, Cierniaka i Trofimowa (wówczas rezerwowy Gruchalski nie wystąpił), relatywnie łatwo i wyraźnie ograł drugich gospodarzy, których we Francji zabrakło oraz trzecich reprezentantów Danii. Lampart i Kubera startowali w obydwu finałach dla jasności. Australijczycy zaś, tamtym razem nie liczyli się w walce, pokazując światu jedynie Jaimona Lidseya.

W Lamothe-Landerron nie obyło się bez dodatkowego biegu o złoto, zaś na ostateczny triumf biało-czerwonych, przynajmniej do połowy zawodów, niewiele wskazywało. Tym razem bardziej niż solidnie pojechali reprezentanci kraju Hamleta, dosyć regularnie i praktycznie w komplecie kolekcjonując zwycięstwa biegowe, co w początkowej fazie naszym wilczkom nastręczało sporo kłopotów. Polacy dowozili drugie lokaty, ale sposobu na dobrze dysponowanych Duńczyków nie umieli znaleźć.

Specyficzny, inny niż nasze twarde lotniska tor, takoż orłom nie sprzyjał. A że komisarza nie było, to i nie miał kto zarządzić ubijania na mokro. Zatem nasz narybek miał nie lada problem. Wydawało się nawet, w połowie ścigania, że jest pozamiatane, a finałowa batalia ostatecznie rozstrzygnięta. Młodzi Duńczycy wygrywali gremialnie i regularnie, nasi wozili dwójki, z nielicznymi przebłyskami, tylko czwórka, do tego niezbyt mocnych Szwedów jechała za punkt, zaś gospodarze, których największym sukcesem było zgromadzenie piątki reprezentantów, zadowalali się pojedynczymi oczkami, gdy dojeżdżali do kreski, kiedy nie udawało się to najczęściej Szwedom właśnie.

Wnioski? Takie jak ostatnio, przy okazji analizy IMŚJ, czy światowego rynku juniorskiego. Dania wraca na dobre tory, żeby zabrzmiała choć nutka optymizmu. Nie tylko osiągnęli pięterko wyżej niźli w światowej batalii, ale też mocno postraszyli faworyzowanych Polaków, do tego prezentując równą i skuteczną piątkę. Zatem bez fajerwerków (jeszcze), ale ławą, do tego konsekwentnie podnosząc poziom ścigania. Polacy na technicznych torach i wymagającej nawierzchni „błądzą”, choć górując sprzętowo nad konkurencją, wciąż „bronią” pozycji.

Nie zagrażają szczególnie Szwedzi, co tłumaczy brak tej nacji w finale światowym. Byli zbyt słabi. Nie najlepiej rokuje pokolenie obecnych nastolatków i trudno będzie Trzem Koronom znaleźć następców choćby Tony’ego Rickardssona. W tej ekipie brylancików, z potencjałem na mistrzostwo, nie dostrzegłem. Raczej idzie pokolenie przeciętniaków, choć dobrze, że w ogóle są, bo tutaj wystawili skład bez rezerwowego. Z Francuzami trudno coś prorokować. Jechali słabo, nie narzekając przy tym na nadmiar solidnych motocykli, po tuningu u majstrów światowej czołówki. Nazwiska znane kibicom, bo Treserrieu, czy Dubernard to kolejne pokolenie jeźdźców, średniej najwyżej, niegdyś klasy. Zatem dobrze, że są i próbują, choć gwarancji przetrwania nie dają. Jakościowo bez błysku i tutaj trudno o optymizm w tej materii.

Kogo we Francji, a wcześniej na Wyspach zabrakło? Najbardziej Rosjan. Ci są i funkcjonują. Może nieliczni, ale zwykle wybitni. Uzbierać solidną minimum czwórkę, dającą prawo startu w finale, choćby DMEJ, okazało się zbyt poważnym wyzwaniem dla „Sbornej”. Może gdyby obowiązywała obecna formuła naszych DMPJ, de facto stanowiąca zawody par, to kto wie? Tak sprzyjająco dla Rosjan jednak nie ma, więc ich we Francji nie obejrzeliśmy. Podobnie jak młodych Niemców. Tam również znalazłoby się ze dwóch, trzech solidnych grajków i drugie tyle na poziomie gospodarzy z Lamothe-Landerron. Anglicy z Bewleyem i Lambertem, bez wsparcia i zaplecza, też polegli wcześniej, mimo że na własnych śmieciach wyszarpali z jokerem srebrne krążki w finale światowym. Patrząc zaś dalej „po Europie”, ciężko dostrzec nacje, które byłyby w stanie wystawić kwartet i się przy tym nie skompromitować. Pojedynczy Łotysze, Czesi, Ukraińcy, takoż reprezentanci szeroko rozumianych Bałkanów i tyle. Nie ma Węgrów, Bułgarów, Finów, Norwegów, Holendrów i innych nacji, niektórych w tym gronie uznanych i z dorobkiem. Wciąż więc rynek żużlowy nie wygląda różowo. Czy widać światełko? W mojej ocenie, jeszcze nie, choć pewnych symptomów poprawy można by się na siłę doszukiwać. Żeby jednak podnosić poziom, inwestować w sprzęt, żeby rozwijać się, a nie tylko przetrwać – trzeba regularnych startów. Czyli liga, a ściślej ligi. Takie, które pozwolą przeżyć do pierwszego i coś tam jeszcze uskrobać na inwestycje i logistykę. I tu pojawia się zagwozdka. Dwie górne ligi nad Wisłą, Szwecja i z dużą dozą wyrozumiałości, podupadająca Anglia. W Danii, Niemczech, Rosji to najwyżej kadłubowe rozgrywki dla hobbystów i pasjonatów, skłonnych startować za symbolicznym wynagrodzeniem. W pozostałych żużlowych krajach, gdzie jeszcze coś warczy, to raczej próby tworzenia czegoś na kształt lig. O profesjonalnym podejściu trudno jednak zamarzyć. To bardziej zabawa, na zasadach półamatorskich. Trzy mecze „na krzyż” w sezonie, kasa symboliczna (jak w Norwegii na ten przykład, czyli kilometrówka, olej i opona na mecz), o ile w ogóle ktokolwiek, cokolwiek wypłaci. I weź tu chłopie przeżyj.

Chciałbym być optymistą, widzącym oczyma wyobraźni świetlaną przyszłość. Z racji definicji jestem jednak bardziej pesymistą, czyli optymistą, tyle że… z doświadczeniem życiowym. Przy dzisiejszym stanie spraw światowego speedwaya, na bazie analizy finału DMEJ, nie przekonuje mnie nawet fakt, że to kolejne światowe zawody we Francji, a zatem kraju dotąd niezbyt żużlowym. Paryż to nie jest, a „stadiony” takoż mało światowe i wypasione. Tutaj nawet Vission Express nie pomoże. Jest źle, a obiektywnych symptomów poprawy nie widać.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI