Rafał Haj. Foto: Jarek Pabijan.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kolejnym gościem cyklu „Pod szprycą pytań” jest były mechanik Grega Hancocka, a obecnie współpracujący m.in. z Maciejem Janowskim czy Jakubem Miśkowiakiem – Rafał Haj. Współtwórca największych sukcesów w karierze Amerykanina opowiedział nam nie tylko o swoich zainteresowaniach, ale także zdradził kulisy współpracy z „Herbie’em”. Nie zabrakło również planów oraz prognoz na najbliższą przyszłość. Zapraszamy.

Pański ulubiony przedmiot z czasów szkolnych to…

Oj, dawno to było… Wychowanie fizyczne i język rosyjski.

Pańska ulubiona książka to…

„Janko Muzykant”. Nauczyciel kazał mi przeczytać chociaż jedną, a ta była krótka (śmiech).

Pański ulubiony film to…

Ciężko mi wskazać film, więc postawię na serial „Alternatywy 4”.

Pański ulubiony aktor/aktorka to…

Jan Nowicki za rolę w „Wielkim Szu”.

Jaką muzykę Pan preferuje?

Wszystkiego po trochu, ale jeśli muszę wybrać jeden gatunek, to rock.

Cechy, które Pan najbardziej ceni u ludzi to…

Uczciwość.

Pańska ulubiona potrawa to…

Krewetki.

Pański ulubiony gatunek alkoholu to…

Wódka, a konkretnie „Wyborowa”.

Pański pierwszy samochód to…

Stary polonez, którego kupiłem jeszcze przed uzyskaniem prawa jazdy.

Pańskie ulubione miejsce na wakacje to…

Lubię jeździć nad polskie morze. Mam nad Bałtykiem ulubiony ośrodek – Darłowo.

Kto był Pańskim ulubionym zawodnikiem w czasach dzieciństwa? Czy może Pan wskazać chociaż jednego żużlowca, na którym próbował się Pan wzorować?

Za dzieciaka najbardziej podobał mi się styl Henryka Piekarskiego, lubiłem też Grzegorza Malinowskiego. Później, już w czasach GP, największą sympatią darzyłem Jasona Crumpa. A poza żużlem – Bruce Lee (śmiech).

Czy może Pan wskazać – w Pańskiej opinii – najbardziej niedocenianego zawodnika w dzisiejszym żużlu?

Hm, trudne pytanie… Maciej Janowski. Mimo tego, że jest fantastycznym zawodnikiem ze ścisłej czołówki, wiele osób go nie docenia.

Rafał Haj. Foto: Jarek Pabijan.

Był Pan czynnym żużlowcem, który karierę zakończył już w wieku 22 lat. Czym było podyktowane tak szybkie zawieszenie kewlara na haku?

Po prostu bałem się jeździć. Kosztowało mnie to zbyt wiele wysiłku, nie tylko finansowego, ale też organizacyjnego. Nie miałem wsparcia ze strony innych osób, a zajmowanie się sprzętem podczas zawodów i łączenie tego z jazdą było zbyt dużym wyzwaniem, dlatego skończyłem tak szybko.

Dosyć szybko znalazł Pan sobie inne miejsce w żużlowym światku – został Pan mechanikiem. Wszyscy kojarzymy Pana ze współpracy długoletniej z Gregiem Hancockiem, ale czy od początku byliście ze sobą związani?

Nie. Najpierw po jednym roku spędziłem z polskimi seniorami ówczesnego Atlasu Wrocław – Jackiem Krzyżaniakiem i Robertem Dadosem. Dopiero później zaczęła się praca dla Hancocka.

Czy może Pan przytoczyć okoliczności, w których zaczęła się Wasza współpraca?

Sprawę zaaranżował trener Marek Cieślak. Któregoś dnia wcześnie rano, bodaj koło siódmej, zadzwonił telefon, wtedy jeszcze stacjonarny. Okazało się, że po drugiej stronie był właśnie Greg. Omówiliśmy się, że będę mu pomagał po raz pierwszy podczas Grand Prix Czech w Pradze. Pamiętam, że na te zawody zawiózł mnie Piotr Baron.

Początkowo nie posługiwał się Pan biegle językiem angielskim. Czy to utrudniało Wasze relacje?

Miałem problemy, to prawda, ale ja tam nie przyszedłem po to, żeby rozmawiać (śmiech). Jak człowiek musi się dogadać, to się dogada.

Jaki jest Hancock w codziennym kontakcie? W końcu to czterokrotny mistrz świata – czy kiedykolwiek dawał po sobie poznać, że czuje się od innych lepszy?

Absolutnie nie. Między nami nie panowała typowa relacja szef-pracownik, tylko żyliśmy i wciąż pozostajemy na stopie przyjecielskiej. Nigdy nie próbował zgrywać jakiegoś guru, wręcz przeciwnie.

Czy zaskakująca była dla Pana jego decyzja o zakończeniu kariery? Czy tak naprawdę już po sezonie 2018 to było pewne, tylko czekaliśmy na potwierdzenie?

Greg miał podpisaną odpowiednią umowę z klubem, więc nie było wówczas mowy o definitywnym zakończeniu kariery. Z czasem wszystkie czynniki zaczęły się nakładać – choroba żony, rok przerwy w startach i też wiek Grega. On w tym roku obchodził 50. urodziny.

W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o ostatecznej decyzji Grega? Kiedyś na naszych łamach Dariusz Sajdak, mechanik Jasona Crumpa, współautor jego tytułów mistrzowskich, wspominał, że Australijczyk – mówiąc lakonicznie – nie był zbyt wylewny po latach współpracy. Czy Hancock zachował się inaczej?

Z Gregiem pozostajemy w stałym kontakcie, nie można mówić o zakończeniu naszej wspólnej misji. Mamy ciągle wspólne plany na przyszłość.

Przypuszczam, że nawiązuje Pan do projektu „Team Hancock-Haj”. Czy może Pan przytoczyć szczegóły Waszego zespołu? Jaka przyszłość go czeka?

„Hancock-Haj” utworzyliśmy w 2017 roku. Początkowo znaleźli się w nim Wiktor Lampart i dwaj młodzi Amerykanie – Colton Hicks oraz Sebastian Palmese. Z czasem pojawiali się inni zawodnicy, nie tylko młodziutcy – na przykład Chris Holder. Pierwszy rok wyszedł bardzo fajnie, ale później trochę nam brakowało budżetu, żeby zrobić wszystko profesjonalnie. Niemniej mamy dalsze plany, nieco inne, ale na razie wolałbym nie zdradzać szczegółów. Trochę zaszkodziła nam pandemia koronawirusa i projekt być może trzeba będzie przesunąć o rok.

Kończąc temat Amerykanina, może Pan przytoczyć jakąś anegdotę z czasów wspólnych wyjazdów na zawody? Pracowaliście półtorej dekady, więc zabawnych momentów nie mogło zabraknąć.

Oj, dużo było świetnych, wesołych momentów (śmiech). Na przykład po zdobyciu tytułów mistrzowskich zawsze solidnie świętowaliśmy. Wszystkie złote medale były celebrowane, ale najmocniej ten w 2011 roku, dla mnie pierwszy, dla Grega drugi po czternastu latach oczekiwań. Każdy medal świętowaliśmy nie tylko w męskim gronie, lecz pojawiały się nasze rodziny – Greg ma trzech synów, ja trzy córki i świętowaliśmy wspólnie. Tak jak wspominałem już wcześniej, Hancock to bardzo przyjazny człowiek i także w momentach sukcesów dawał to po sobie poznać. 

W 2019 roku jeździł Pan na zawody z Kubą Miśkowiakiem. Ciężko było się odnaleźć w boksie juniora debiutującego w PGE Ekstralidze po kilkunastu latach współpracy z postacią wręcz pomnikową?

Już wcześniej, przed Kubą, współpracowałem z innymi niż Hancock zawodnikami. Jeździłem na zawody m.in. z Vaclavem Milikiem w dwóch sezonach i pomagałem mu w Poznaniu w 2016 roku oraz po powrocie na Stadion Olimpijski rok później; także towarzyszyłem Bartkowi Smektale. Pomagałem różnym chłopakom jeszcze przed sformalizowaniem „Teamu Hancock-Haj”. Z tego powodu praca z Kubą Miśkowiakiem nie była przeskokiem, a raczej płynnym przejściem. 

Co będzie Pan robił w rozpoczynającym się sezonie? Już kilka miesięcy temu pojawiły się informacje, że będzie Pan towarzyszył podczas zawodów Maciejowi Janowskiemu, z którym zna się Pan od kilkunastu lat – w końcu młody „Magic” niejednokrotnie jeździł na mecze z ekipą Grega Hancocka. Czy to właśnie z nim współpraca będzie zacieśniona, czy także inni zawodnicy mogą liczyć na Pańską pomoc?

Na razie – zgodnie z przepisami – tylko jeden mechanik może współpracować z zawodnikiem podczas spotkań PGE Ekstraligi. Jeśli ta regulacja nic się nie zmieni (zmieniła się w miniony piątek, w teamie zawodnika może pracować dwóch mechaników – dop.red.), będę w boksie Janowskiego.

A jeśli przepisy zezwolą na większą liczbę mechaników podczas zawodów?

Jestem takim człowiekiem, że jeśli ktoś mnie poprosi o pomoc, to mu nie odmówię. Nie zamykam się tylko na jednego zawodnika. Prowadzę sklep, w którym mam styczność z mnóstwem żużlowców.

Co Pan uważa za swój największy sukces w dotychczasowej karierze?

Sam skończyłem jazdę już dawno temu, więc skupiam się na sukcesach w roli mechanika. Było ich sporo i to nie jest tak, że znaczenie mają tylko trzy mistrzostwa świata zdobyte z Hancockiem w latach 2011, 2014, 2016. Każda pomniejsza zdobycz osiągnięta z Jackiem Krzyżaniakiem, śp. Robertem Dadosem czy ze współczesnymi zawodnikami sprawia dużo satysfakcji, aczkolwiek „Herbie” to numer jeden i liczę na to, że podobne sukcesy dołożę z Maćkiem Janowskim.

Co Pan uważa za największe rozczarowanie w dotychczasowej przygodzie z żużlem? Czy były momenty, w których chciał Pan porzucić pracę w tym sporcie i zająć się czymś innym?

Nigdy nie było takiej sytuacji, w której chciałbym porzucić speedway. Staram się patrzyć na jego dobre strony i pracować na kolejne tytuły.

Jakie jest Pańskie największe marzenie?

Prywatnie na pewno zdrowie dla mnie i dla moich bliskich. Jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to dalsze sukcesy z zawodnikami. Wszystkie będą sprawiały radość, ale każdemu zawodnikowi zależy na zostaniu najlepszym żużlowcem na świecie, więc na to będziemy pracowali. Tego nie można kupić ani wymarzyć – potrzebna jest ciężka harówka, ale dobre myśli na pewno nam pomogą.

Kilka miesięcy temu w rozmowie z Wojciechem Koerberem i Pawłem Prochowskim poradził Pan, by stawiać „stówkę” na Janowskiego w Grand Prix. Czy podtrzymuje Pan te słowa?

To jest hazard, więc zachęcać nie mogę, ale ja tę stówkę postawię na pewno (śmiech).

Zatem życzę, by zakład „wszedł”. Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

Rozmawiał JAKUB WYSOCKI