Zdjęcie: Facebook Erika Gundersena
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Erik Gundersen, trzykrotny mistrz świata, jest niewątpliwie jednym z symboli speedwaya lat 80. Duńczycy mieli wówczas wielu wspaniałych zawodników aspirujących do miana następców Ole Olsena, ale to właśnie Erik był bodaj tym najwybitniejszym. Żużlowy los podzielił jego życie na pół: przed i po 17 września 1989 roku.

„Moje dwa życia” – tak zresztą brzmi tytuł biografii Gundersena, którą przetłumaczył cierpiący na stwardnienie rozsiane Marek Śliperski (można pomóc Panu Markowi, dołączając się do zbiórki pieniędzy ogłoszonej przez nasz portal – więcej TUTAJ). „Gunder the Wonder”, jak nazywano Duńczyka, był mikrego wzrostu. Z klasycznym wąsem przypominał nieco Charliego Chaplina. Także młody Wiesław Jaguś miał sporo z wyglądu Erika. Nikt jednak, a już na pewno nie słynny aktor, nie był takim żużlowym artystą, jak on. Gundersen uchodzi za najlepszego startowca w historii. Kto nie wierzy, niech sprawdzi, co zrobił ze swoim utalentowanym rodakiem Hansem Nielsenem w 1988 roku w Vojens podczas decydującego o mistrzostwie świata biegu dodatkowego (od 1:51):

17 września 1989 roku po starcie do pierwszego biegu Drużynowych Mistrzostw Świata w angielskim Bradford także wydawało się, że Erik uciekł swoim rywalom. Niestety, stało się inaczej. Stało się to, co czasem w żużlu się zdarza: potworny wypadek, który na zawsze odmienił życie duńskiego mistrza, będącego wówczas u szczytu swoich możliwości.

OLSEN + ANGIELSKA SZKOŁA SPEEDWAYA

Jak sam wspomniał, od dzieciństwa interesował się motocyklami. Za moment olśnienia uznał mistrzostwo świata 1971 roku, wywalczone przez Ole Olsena na torze w Göteborgu. Młody Gundersen miał wówczas 12 lat. I powiedział sobie, że chce pójść w żużlowe ślady duńskiego mentora. Pięć lat później zaczął stawiać pierwsze kroki w swojej ojczyźnie.

To jednak wyjazd w marcu 1979 roku z rodzinnego Esbjerg na Wyspy Brytyjskie nadał karierze Gundersena nowego rozpędu. Tamtejsza liga była prawdziwą żużlową szkołą. A w klubie, do którego trafił – Cradley Heathens – miał za nauczyciela samego Bruce’a Penhalla. Gundersen jednak przerósł amerykańskiego mistrza. I ważną rzecz od niego przejął: na każde zawody osobny zestaw lśniących motocykli. 

Duńczycy byli mistrzami w organizowaniu sobie sponsorów. Dzięki pieniądzom od nich bez przerwy inwestowali w swój park maszyn. No i mieli do tego świetnego mentora Olsena, który jako menedżer duńskiej kadry szczególną estymą darzył właśnie Gundersena. Skąd wzięła się ich przyjaźń? Po zakończeniu swojej kariery Olsen w wywiadzie dla jednej z duńskich gazet powiedział, że chętni mogą skorzystać z jego rad. Że on jest otwarty na współpracę. Jedynym, który do niego wówczas zadzwonił był właśnie Erik.

Młody Duńczyk szybko pokazał światu swoje wielkie umiejętności. W wieku 22 lat, mając jeszcze za rywala Olsena, zadebiutował w finale Indywidualnych Mistrzostw Świata na Wembley w Londynie. O mały włos, a dokładniej o drobinę piasku w sprzęgle, a Gundersen zdobyłby tytuł wicemistrza świata. Defekt pozbawił go medalu, ale za to tego dnia wykręcił rekord toru słynnego obiektu. Obfite w medale lata miały nadejść lada moment.

ZŁOTY ROK 1984, MEDALE I RYWALIZACJA W „GANGU”

Ole Olsen właściwie od razu doczekał się w ojczyźnie godnych siebie następców. Oprócz Gundersena trzon reprezentacji Danii tworzyli Tommy Knudsen, Hans Nielsen oraz Jan Osvald Pedersen. Lata 80. bez cienia wątpliwości należały do nich. Do tzw. Gangu Olsena, jak zwykło się określać znakomitych żużlowców, powołując się przy tym na słynną duńską komedię. Rywalom Duńczyków jednak nie było do śmiechu – mistrzowskie imprezy pod auspicjami FIM-u zostały zdominowane przez zawodników z kraju Hamleta. A oni walczyli ze sobą w często bezwzględny sposób. Knudsen w jednym z wywiadów zaznaczył, że: – Tak naprawdę żaden z nich nie był moim bliskim przyjacielem. Na torze ostro rywalizowaliśmy ze sobą. Wyjątkiem były zawody parowe i drużynowe, wówczas wspólnie pracowaliśmy na wynik całego zespołu. Natomiast poza torem traktowaliśmy się z należytym szacunkiem.

Sezon 1984 był szczególny dla Gundersena. Niemal dokładnie 13 lat od IMŚ Olsena, Erik – także w szwedzkim Göteborgu – poszedł w ślady swojego nauczyciela. Przegrał tylko jeden wyścig, w pozostałych nie mając sobie równych. Przed decydującym biegiem Olsen zastosował pewien trick.

– Przed 15., decydującym biegiem kazał mi wyjść na parking samochodowy za stadionem. „Wyjdź i dobrze wszystko przemyśl, czy naprawdę chcesz wygrać” – powiedział. W głębokiej koncentracji wróciłem, dosiadłem maszyny. Zanim mnie zapchnął, Ole pokazał program. Przy biegu 15. napisał „Wygrasz, bo jesteś najlepszy”. Pomyślałem: teraz albo nigdy. I wygrałem – opowiedział Gundersen w biografii „Moje dwa życia”.

 „Gunder the Wonder” w trakcie 29 dni zdobył trzy tytuły mistrza świata. Wygrał nawet zawody na długim torze w niemieckim Herxheim, choć w tej odmianie żużla startował wcześniej tylko kilka, bo sześć razy. W kolejnym roku Erik zwyciężył we wszystkich ważnych imprezach: w Bradford obronił tytuł IMŚ, z kolegami sięgnął w Long Beach po Drużynowe Mistrzostwo Świata, a w Rybniku wespół z Knudsenem stanowili najlepszą parę globu. Czegoś podobnego nie dokonał wcześniej nikt inny. Ani później.

WALKA O (DRUGIE) ŻYCIE W BRADFORD

W trakcie, patrząc z dzisiejszej perspektywy, dość krótkiej kariery Gundersen zdobył 17 (!) złotych, cztery srebrne i jeden brązowy medal FIM. Liczby te miały już nigdy nie urosnąć. 17 września 1989 roku czas dla 30-letniego wówczas Erika zatrzymał się. Już w pierwszym wyścigu DMŚ w Bradford doszło do żużlowej tragedii. Tak po kilku latach wydarzenie to wspomniał sam bohater:

– Miałem idealny start. Wystrzeliłem jak rakieta. Lance King i Jimmy Nilsen usilnie przepychali się, pochłonięci walką między sobą jechali dalej nie łamiąc maszyn, nie przymykając gazu, dlatego nie zauważyli mnie, aż było za późno. Należy odrzucić wszystkie komentarze, wedle których mój motocykl miał „niewypał”. Nie było nic nienormalnego z silnikiem i moim wejściem w łuk. Może straciłem trochę szybkości, gdy łamałem motor, ale nic innego. Jimmy i Lance nie zwolnili i wjechali na mnie, ale co mnie uderzyło – nie wiem. TV później pokazała, jak zostałem wyrzucony w powietrze, uderzając o tor karkiem i głową. Minęła sekunda i przejechał mnie Simon Cross. Ciało zostało rzucone, jak szmaciana lalka. Nikt nie był winny. To był wypadek, jaki nie miał prawa zdarzyć się w żużlu. Zeszły się wtedy chyba wszystkie nieszczęścia, a ja… byłem na ich drodze. 17. września 1989 roku w Bradford wszyscy leżeliśmy jak bez życia. To nie był speedway, bardziej Bejrut. Moje życie uratowali Bóg i lekarz.

Tuż po wypadku rozpoczęła się dramatyczna walka o życie i zdrowie Gundersena. Najszybciej zadziałał lekarz Roger Brown. Bez namysłu udrożnił górne drogi oddechowe, a dzięki plastikowej rurce wprowadził tlen do mózgu. Gdyby nie jego momentalna reakcja, mogłoby być naprawdę źle. Początkowe rokowania i tak były fatalne: brak samodzielnego oddychania, złamany kręgosłup i niemal całkowity paraliż. Ku wielkiej uldze, uraz nie okazał się aż tak tragiczny w skutkach. Gundersen miał znacznie więcej szczęścia, niż choćby Darcy Ward. Jego kręgosłup nie został całkowicie złamany, dzięki czemu po 47 dniach od wypadku był w stanie o własnych siłach zrobić pierwszy krok. Rehabilitacja była wyjątkowo żmudna. Przebiegała m.in. w specjalnej szwedzkiej klinice w Linköping. Żużlowcowi otuchy dodawała najbliższa rodzina, znajomi oraz setki fanów z całego świata. Podczas pobytu w szpitalu Gundersen dostał około 5 tys. listów.

Duńczyk powoli wracał do sprawności. Po czasochłonnej rehabilitacji i długo oczekiwanym wyjściu ze szpitala zaskoczył wszystkich zebranych na stadionie w Vojens. Podczas swojego pożegnania z torem wykonał nad obiektem… skok ze spadochronem. – Kiedy już wylądowałem na płycie stadionu, powiedziałem Ole Olsenowi, że przepraszam go, iż wszedłem bez biletu.

„ŻUŻEL JEST TYM, CO NAPRAWDĘ KOCHAM”

Filigranowy żużlowiec po tak gwałtownym zakończeniu kariery nie odszedł od swojej dyscypliny. Można powiedzieć, że nadal wchodzi na zawody bez biletu. Niedługo po wypadku Gundersen zajął się szkoleniem młodzieży. Prowadził młodzieżową kadrę Danii, a nawet – i to przez dziesięć lat – był menedżerem seniorskiej reprezentacji. Jego wychowankami byli m.in. Nicki Pedersen, Hans Andersen, czy Kenneth Bjerre. Przez wzgląd na zdrowie w pewnym momencie musiał zrezygnować z trenowania kolejnych pokoleń żużlowców. Wrócił jednak i zajął się szkoleniem najmłodszych adeptów w kategorii do 80ccm.

A co robi teraz? Całkiem niedawno, wraz ze swoim podopiecznym Timem Sørensenem, odwiedził Toruń. Powodem wizyty było zapoczątkowanie jego bliższej współpracy z Get Well Toruń:

– W marcu 1979 roku wszedłem na pokład łodzi, która po raz pierwszy zabrała mnie z rodzinnego Esbjerg do Anglii. Jutro wskoczyłbym na tą samą łódź i raz jeszcze przeżył to wszystko na nowo. Jakie mam marzenia? Chciałbym po prostu cieszyć się zdrowiem i mieć siłę do tego, aby jak najdłużej wykonywać to, co naprawdę kocham. Ponadto pragnę, aby moja rodzina, bliscy, znajomi mogli się cieszyć moim szczęściem – powiedział w jednym z wywiadów trzykrotny indywidualny mistrz świata. Wielki, choć niski Erik Gundersen.

JACEK HAFKA