fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Przez całą swoją karierę reprezentował barwy Wybrzeża Gdańsk, będąc w latach 80. jedną z wiodących postaci drużyny. Po zakończeniu kariery zawodniczej został trenerem i w 2013 roku był bliski wejścia do finału ligi z Włókniarzem Częstochowa. Z Grzegorzem Dzikowskim wspominamy jego karierę i nie tylko…

Panie Grzegorzu, czym Pan w tej chwili się zajmuje?

Obecnie pracuję jako kierowca pomocy drogowej. Można zatem powiedzieć, że już z dala obserwuję żużel. 

Nie ciągnie do tego sportu?

Miałem jakieś propozycje powrotu jako szkoleniowiec, ale nie były to takie oferty, które by mnie satysfakcjonowały. W związku z tym stwierdziłem, że lepiej żyć z mniejszym stresem. Miałem w życiu dwie pasje: żużel i samochody ciężarowe. Po części można powiedzieć, że teraz realizuje się w tej drugiej pasji. 

Skąd u Pana w ogóle wzięło się zainteresowanie żużlem?

Musimy się cofnąć do lat 60. ubiegłego wieku. To były czasy Neptuna Gdańsk. Był stadion obok stoczni i tam, gdy miałem trzy, cztery lata, tata zabierał mnie na mecze żużlowe. Był zupełnie inny stadion. Żużel też był chyba bardziej popularny. Pamiętam jak wracałem do domu, to byłem cały czarny od żużla i mama nie mogła mnie poznać. Później poszło tradycyjnie. Zabawa w żużel na rowerach z kolegami, jakieś jazdy na motocyklu i w końcu zapisanie się do szkółki żużlowej. Warto powiedzieć, że wcześniej trenowałem też tenis stołowy i piłkę ręczną, nożną i koszykówkę. Stanęło ostatecznie na żużlu. 

W 1978 roku zdał Pan licencję żużlową…

Tak. Pamiętam, że zdawałem licencję w Gnieźnie, ale z kim dokładnie, to już nie pamiętam. 

Trzynaście lat startował Pan w Wybrzeżu Gdańsk. Jak z perspektywy czasu oceni Pan swoją karierę?

Wie pan, ciężko oceniać samego siebie. Nigdy nie jest tak, aby nie mogło być lepiej. Z perspektywy uważam, że byłem niezłym zawodnikiem. Sądzę, że spełniłem się jako zawodnik, mam bodajże trzeci wynik pod względem liczby zdobytych punktów jako zawodnik Wybrzeża. Na pewno jakiś powód do dumy jest. 

W latach 1984 i 1985 Pana średnia biegowa była bardzo wysoka w granicach 2,3 pkt na bieg…

To prawda. Zaczęło się od 1982 roku i moja średnia szła do góry. W 1982 roku, przyznaję, trochę odbiła woda sodowa, a później po radach starszego kolegi  zacząłem już na to wszystko normalnie spoglądać. Mieliśmy też wtedy dobry sprzęt, ale ja uważam, że składowa skutecznej jazdy to 50 procent sprzęt i 50 zawodnik. Wtedy wszystko się wypośrodkowało i faktycznie wynik przyszedł. 

Na czym ta sodówka polegała?

Tradycyjnie. Za szybko zacząłem uważać, że wynik będzie przychodził. Miałem pewne miejsce w składzie, ale jak się okazało, to nie było jednoznaczne z faktem, że będę dobrym zawodnikiem. Na szczęście szybko się opamiętałem. 

Mówi Pan o słynnej wodzie sodowej. Jako trener stykał się Pan z podopiecznymi, którzy mieli ten syndrom?

Oczywiście że tak. Nie będę jednak wymieniał nazwisk, bo nie o to tu chodzi. Generalnie dzisiejsi młodzi zawodnicy, mam tu na myśli ostatnie 15, 20 lat, są mocno faworyzowani. W momencie kiedy robią jakiś wynik, za szybko robi się z nich mistrzów świata. Przychodzi wiek 21 lat, klub zamyka parasol ochronny i zawodnicy mają problem z odnalezieniem się. Gdzieś jest popełniany błąd. Często po wieku juniora zawodnicy są zostawiani samopas i kończy się to tak, jak się kończy. W wielu wypadkach młody zawodnik jako senior nie osiąga już znaczącego wyniku. 

Cofnijmy się do 21 lipca 1985 roku. Co ta data Panu mówi?

Finał kontynentalny w Pocking. Pamiętam doskonale. Powiem więcej, do dziś mi się to śni po nocach. W zawodach po biegu dodatkowym zająłem szóste miejsce i w finale światowym w Bradford byłem tylko rezerwowym. Przegrałem bieg z Maierem i Kuźniecowem. 

Pechowo…

Nie, nie pechowo. Prawda jest taka, że nie zdążyłem się dobrze przygotować do tego barażu. Za późno się dowiedziałem, że będzie bieg dodatkowy – to raz. Dwa – było już rozluźnienie w ekipie. Ktoś źle wyliczył, że i tak awansuję, a na końcu się okazało, że aby wyłonić tego piątego do finału w Anglii, będzie konieczny jeszcze bieg dodatkowy. Przegrałem w tym biegu start. Przystąpiłem do niego zdenerwowany, bo nie liczyłem już na żaden bieg. Cieszyłem się, że jadę do Bradford, a tu wiadomość – bieg dodatkowy. Szansa wyprzedzenia Karla Maiera była, ale się skończyło jak się skończyło. Przegrałem. 

W Bradford jako rezerwowy na torze się Pan nie pojawił…

Nie. Pojechałem tam, ale na torze mnie nie było, poza prezentacją. Był cień szansy na występ, bo Egon Muller był chory i nie było wiadomo czy pojedzie, ale ostatecznie wystartował. Przeżyłem z nadzieją, że nie ten finał, to następny, ale jak się okazało, kolejnego indywidualnego finału już nie było w moim wydaniu. 

W tym samym roku razem z Andrzejem Huszczą startujecie w finale Mistrzostw Świata Par w Rybniku…

Tak. Do dziś się z Andrzejem śmiejemy, że byliśmy siódmą parą świata, ale nie ostatnią. Byliśmy z Andrzejem dobrze przygotowani do tych zawodów. Podczas prezentacji była ulewa i niestety sprawy się skomplikowały. Nie tłumaczę się deszczem, ale myślę, że gdyby nie było deszczu, to z Andrzejem wypadlibyśmy lepiej. 

W Indywidualnych Mistrzostwach Polski trzy razy dotarł Pan do finału. Najwyżej był Pan w 1985 roku na szóstym miejscu z ośmioma punktami na koncie. 

Tam w Gorzowie wtedy miało być zdecydowanie lepiej. Liczyłem na podium. Był jeden bieg powtarzany chyba cztery razy. Pierwsze trzy powtórki prowadziłem, w ostatniej skutecznej powtórce przyjechałem bodajże trzeci i marzenia o podium odpłynęły. 

Rok wcześniej w 1984 roku zajął Pan drugie miejsce w turnieju o Złoty Kask we Wrocławiu…

Tak, dokładnie. Wygrał Roman Jankowski. Ja byłem drugi, za mną był Lońka Raba. Romek podczas tego turnieju był wtedy poza zasięgiem. Jechał wtedy jak z nut. Nam przypadło tylko walczenie o pozostałe miejsca. To drugie miejsce też traktuję jako duży sukces. Moim zdaniem konkurencja wtedy była zdecydowanie mocniejsza na żużlu aniżeli teraz. 

Nie było w latach 80. tak, że gdyby kilku polskich zawodników miało taki sam sprzęt jak rywale zza zachodniej kurtyny, to międzynarodowych sukcesów byłoby więcej?

Oczywiście, że tak by było. Myśmy mieli ograniczony dostęp do dobrego sprzętu. Nam w Gdańsku pomagał wtedy jak wiadomo Roman Wieczorek i to już było bardzo dużo. Później dostęp do GM-a miał Wojtek Żabiałowicz. Uważam, że gdybyśmy mieli taki dostęp jak miał zachód Europy, wyniki polskiego żużla byłyby lepsze. 

Pan jeździł na weslake’u?

Tak. Oprócz tego jeździłem również na jawie. Godden ze swoją charakterystyką silnika mi nie leżał, ale jak trzeba było, też na nim jechałem. Pamiętam – była taka sytuacja w 1984 czy 1985 roku, jechaliśmy na eliminacje mistrzostw świata do Lonigo. Przed zawodami pękła głowica w weslake’u. Stwierdziliśmy, że na jawie mogę sobie nie poradzić i wystartowałem na goddenie i awansowałem do dalszych eliminacji. 

Jednym z kolegów w zespole był Zenon Plech. Rywalizowaliście ze sobą o przywództwo w zespole?

Odpowiedź jest bardzo prosta. Oczywiście, że nie. W 70-letniej historii klubu z Gdańska tylko ja z Zenkiem wygraliśmy mistrzostwa par i ten fakt mówi sam za siebie. Nie rywalizowaliśmy na torze, byliśmy kolegami. Jak trzeba było, też sobie pomagaliśmy. 

Karierę zawodniczą zakończył Pan w 1991 roku…

Przyszedł taki moment, że człowiek musiał się na coś zdecydować. Wynik sportowy był słabszy i tak postanowiłem. Była to ciężka decyzja, ale z perspektywy czasu uważam, że jak najbardziej słuszna i rozsądna. Tułanie się po niższych ligach czy bycie doparowym – jakoś ciężko było to sobie wtedy wyobrazić. 

Po zakończeniu kariery zawodniczej trenował Pan wiele klubów…

Tak było. Kilka razy było Wybrzeże Gdańsk. Co ciekawe, zawsze przychodziłem jako ten, który miał ratować zespół. Człowiek wkładał dużo pracy, zaangażowania – prostował i wtedy pojawiali się mądrzejsi i trzeba było odejść. Był jeszcze Lublin, Częstochowa i Ostrów. 

Pracę w którym klubie wspomina Pan najlepiej?

Zdecydowanie Częstochowa, choć u siebie w Gdańsku też się dobrze czułem. W Częstochowie była jednak ekstraklasa i powiem szczerze, że wszystko było dobrze poukładane. Bardzo przyjemnie wspominam Częstochowę, choć z sezonu 2013 niedosyt pozostaje. Mieliśmy prawie wygrany półfinał z Toruniem. Kontuzja Emila Sajfutdinowa, wykluczenie Czai czy defekt motocykla Holty w ostatnim biegu sprawiły, że w finale z Zieloną Gorą nas zabrakło. Myślę, że gdyby był finał z Zieloną Górą to być może byłby wspominany do dzisiaj w Częstochowie. 

Był jeszcze Szachtar Czerwonograd. Jak się Pan znalazł na Ukrainie jako trener?

Poprzez mojego znajomego znalazł mnie sponsor tamtejszego klubu. Reaktywowali tam klub i zaproponowano mi posadę trenera. Pojechałem, zobaczyłem i na trzy lata jako trener zostałem. W drugim roku zdobyliśmy mistrza Ukrainy. Praca tam miała swój urok. Liga nie jeździła tam co tydzień, tylko ze względu na odległość mecze były kumulowane. Jak jechaliśmy na spotkanie do Władywostoku, to schodziły dwa dni. Najpierw do Moskwy, później dziesięć godzin lotu do Władywostoku, aklimatyzacja, mecz i z powrotem do Moskwy. Stamtąd na mecz do Togliatti, Bałakowa i dopiero do domu. Warto zaznaczyć, że w Czerwonogradzie powstało coś z niczego. Tam był stadion, którego nawet nie można było nazwać lekkoatletycznym. Była bieżnia, z której w bardzo szybkim czasie zrobiono tor. Powstało oświetlenie, trybuny w iście ekspresowym tempie. Miło wspominam tamte czasy. Było sympatycznie i trochę też pozwiedzałem, przyznaję. 

fot. Jarosław Pabijan

Gdyby dzisiaj ktoś ponownie zaproponował Panu pracę jako trener to?

Ciężkie pytanie i zostawiam bez odpowiedzi. Powiem tyle, że musiałbym długo pomyśleć czy warto się jeszcze raz angażować. Jest wielu młodych trenerów, niech oni się realizują. Funkcja trenera to taka rola trochę kozła ofiarnego. Nie ma wyniku, to wiadomo kogo pierwszego się popycha, choć ostatnio chyba już takiej rotacji nie ma. To akurat odbieram przyjemnie i pozytywnie.

Czego oprócz kontuzji Grzegorz Dzikowski dorobił się na żużlu?

Milionerem ani biznesmenem nie jestem. To, co udało mi się w czasach pracy w żużlu odłożyć, wystarcza mi w zupełności. 

Może zabrzmi to niegrzecznie, ale jako zawodnicy starej daty nie zazdrościcie obecnym płac w żużlu?

Ja im tego nie zazdroszczę. Powiem więcej – uważam, że są to normalne pieniądze, jakie zawodnik powinien zarobić. Dużo się pisze o zarobkach zawodników, jakie to nie są kosmiczne, a ja jestem innego zdania. Proszę zwrócić uwagę na fakt, ile zawodnicy mają teraz obowiązków. Zawodnikom brakuje teraz spokoju psychicznego, który my mieliśmy wtedy zapewniony. Większość z nas była na etatach w różnych przedsiębiorstwach. Jeśli ktoś nie balował, mógł tę pensję spokojnie odłożyć. W tej chwili zawodnicy dużo zarabiają, ale nikt nie liczy, ile wydają. Sprzęt, samochód, minimum dwóch mechaników. Pensje dla mechaników, zusy, podatki i tak dalej. Oni mają tyle na głowie, że często nie mają czasu spokojnie psychicznie przygotować się do zawodów.  Tu jest problem. Zawodnik ma zdobywać punkty, a nierzadko myśli kiedy zapłaci klub, z czego zapłacę VAT czy inny podatek. To im siedzi w głowie i się odbija na wyniku. Ja za swoich czasów z domu zabierałem tylko szczoteczkę do zębów i pastę. Klub mi zabezpieczał wszystko. Od skarpetek przez obiady, śniadania po motocykle. Ja się nie musiałem martwić, że jutro muszę zapłacić jakąś fakturę. Za moich czasów my zawodnicy mieliśmy czyste głowy. O obecnej presji na wynik nawet wspominał już nie będę. Do uprawiania sportu nasz okres był lepszy.

Co Grzegorzowi Dzikowskiemu dał żużel?

Wiele. Pozycję społeczną, finanse, możliwość poznania wielu zakątków świata czy ciekawych ludzi. Gdybym miał jeszcze raz wybierać jedną z dyscyplin, ponownie byłby to żużel. 

4 komentarze on Grzegorz Dzikowski: Wiem, co to woda sodowa (wywiad)
    Nίghtmare
    2 May 2020
     11:43am

    Lubię takie artykuły, takie które pokazują kawał historii w polskim żużlu, ludzi którzy zapisali się na różnych kartach i tych złotych, ale też na zupełnie szarych.
    Takie oglądanie żużla sprzed lat oczami zawodnika, potem trenera, jego przemyślenia są, uważam – BEZCENNE.
    Jednak zastanowiła mnie konkluzja, nie ta mówiąca o wybraniu ponownie żużla w życiu, ale ta mówiąca o wielkich zmianach które nastąpiły w czarnym sporcie.

    Petrus
    2 May 2020
     7:41pm

    Szkoda że nie padło pytanie o MPPK 1988 w Rybniku.

      Nίghtmare
      2 May 2020
       8:03pm

      I właśnie to jest zabawne. Piszesz: „Szkoda że nie padło pytanie o MPPK 1988 w Rybniku”.
      Dlaczego nie wyjaśnisz co masz na myśli? Czy chodzi o 3 drużyny, czy o zawodników?
      Najprościej jest napisać. Może ktoś by chciał poznać jakąś niepoznaną historię?

Skomentuj

4 komentarze on Grzegorz Dzikowski: Wiem, co to woda sodowa (wywiad)
    Nίghtmare
    2 May 2020
     11:43am

    Lubię takie artykuły, takie które pokazują kawał historii w polskim żużlu, ludzi którzy zapisali się na różnych kartach i tych złotych, ale też na zupełnie szarych.
    Takie oglądanie żużla sprzed lat oczami zawodnika, potem trenera, jego przemyślenia są, uważam – BEZCENNE.
    Jednak zastanowiła mnie konkluzja, nie ta mówiąca o wybraniu ponownie żużla w życiu, ale ta mówiąca o wielkich zmianach które nastąpiły w czarnym sporcie.

    Petrus
    2 May 2020
     7:41pm

    Szkoda że nie padło pytanie o MPPK 1988 w Rybniku.

      Nίghtmare
      2 May 2020
       8:03pm

      I właśnie to jest zabawne. Piszesz: „Szkoda że nie padło pytanie o MPPK 1988 w Rybniku”.
      Dlaczego nie wyjaśnisz co masz na myśli? Czy chodzi o 3 drużyny, czy o zawodników?
      Najprościej jest napisać. Może ktoś by chciał poznać jakąś niepoznaną historię?

Skomentuj