Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wiążąc się z I-ligową Ostrovią Ostrów już jesienią zeszłego roku, Grzegorz Walasek wyłamał się z pewnego schematu własnych zachowań. Nie czekał aż do wiosny, by znaleźć barwy klubowe, a dokładniej rzecz biorąc – by znaleźć robotę. Teraz, po udokumentowaniu kłopotów Stali Rzeszów, w jego buty siłą rzeczy wskoczył Greg Hancock.

29 sierpnia Grzegorz Walasek skończy 43 lata, jednak żużla nie ma dosyć. Jest dlań jak narkotyk. Wychowanek Falubazu kombinuje już nawet, jak przy ukochanej dyscyplinie zostać, gdy nie starczy sił na skręcanie w lewo. Stąd też jest jednym z uczestników kursu w Lubiczu Górnym pod Toruniem, po którym absolwenci zdobędą papiery instruktora sportu żużlowego.

Związanie się Walaska z ostrowskim klubem już w listopadowym oknie transferowym mogło być dla uważnych kibiców zaskoczeniem. W ostatnim czasie wypracował on sobie bowiem inną taktykę. Jako że nie znajdował się w szczytowej formie, nie było nań większego popytu. W związku z powyższym przeszedł na pół etatu strażaka, rozglądającego się za jakimś pożarem dopiero wiosną. A gdy wreszcie go dostrzegł, walił jak w dym. Bo nie był to, wbrew pozorom, członek Ochotniczej Straży Pożarnej, lecz zawodowiec. A takim się za robotę płaci. W potrzebie nawet nieźle.

Nam postawa Walaska w niczym nie przeszkadzała. Zwłaszcza że taki rodzaj żużlowca, jak się okazywało, był potrzebny. Urodzony w Krośnie Odrzańskim zawodnik to ktoś, komu speedway najwyraźniej nadal sprawia frajdę, więc próbuje łączyć przyjemne z pożytecznym. A rolę wybierał sobie w ostatnich latach, de facto, niewdzięczną. Bo przecież zimą ten były reprezentant kraju, drużynowy mistrz świata i uczestnik GP mógł się czuć niechciany. Potrzeba było dopiero czyjegoś nieszczęścia, by jego cena poszła w górę. To życie zmusiło go do wypracowania pewnego stylu działania w okresie przeznaczonym na podpisywanie umów. Życie pokazało, że jeśli chce się zarobić, to niekoniecznie trzeba się spieszyć. Że gaszenie pożarów również może być opłacalne. 

A teraz wygląda na to, że w podobną cierpliwość będzie się musiał uzbroić aktualny uczestnik cyklu IMŚ, Greg Hancock. Po rozpadzie Stali Rzeszów, póki co, nie ma na niego chętnych. Znajdą się po kilku kolejkach? Czas pokaże. 3 czerwca Amerykanin skończy 49 lat, zatem w każdej chwili może osłabnąć. Jak Noriaki Kasai w trwającym właśnie sezonie skoków narciarskich…

Dodajmy, że trzy ze swoich czterech tytułów IMŚ zdobył Hancock przy asyście wrocławskich mechaników: Rafała Haja i Bogdana Spólnego. Choć początki współpracy z Hajem były nerwowe, a wspominał je Marek Cieślak w książce „Pół wieku na czarno.”

– Gdy Greg bronił wrocławskich barw, pomagał mu jeszcze ktoś inny, pewien mało odpowiedzialny Australijczyk. Pamiętam taki mecz na Stadionie Olimpijskim: pół godziny do rozpoczęcia, Greg na torze, a sprzętu nie ma. Hancock dzwoni do mechaniora, a ten nie odbiera, choć, co ciekawe, był wtedy we Wrocławiu. No więc Greg cały blady i wystraszony.

– Przecież ten gość cię wykończy – próbowałem wpłynąć na faceta i na zmiany w jego teamie.

– To mi kogoś znajdź – zaproponował.

Traf akurat chciał, że Rafał Haj rozchodził się z Robertem Dadosem i szukał pracy. Powiedziałem o tym Gregowi, poznałem obu panów, no i ich współpraca trwa do dziś. Został w nią również wciągnięty Bodzio Spólny, też wrocławianin. Chłopaki tworzą naprawdę zgrany team, o czym zresztą świadczą fakty i liczba zdobytych medali oraz ich kolory. Hancock skorzystał na współpracy z Rafałem, a Rafał na współpracy z Gregiem. Dziś Haj świetnie sobie w życiu radzi, został dilerem części, całego osprzętu do motocykli, i wybudował chatę pod Wrocławiem. Jest w środowisku ceniony. Chłopak znikąd, który na żużlu ścigał się krótko i bez większych sukcesów, osiągnął naprawdę wysoki poziom. Początek ich współpracy okazał się jednak fatalny… Pierwszy mecz w Toruniu, próba toru. Greg wyjeżdża, a tu jego motor, pyk, staje. Okazało się, że z tego całego przejęcia „Haju” zapomniał wlać do silnika olej. Pomyślałem wtedy, że Greg się wścieknie i jeszcze niezła jatka z tego wyjdzie. Tymczasem co zrobił Hancock? Bez jakiegokolwiek słowa wskazał tylko Rafałowi palcem drugi motocykl, co oznaczało: szykuj, chłopcze, drugą maszynę. Nic mu nie powiedział. I była to większa dla Haja lekcja, niż gdyby zaczął go zawodnik opierniczać. Bałem się wówczas, że drugi motocykl to tylko atrapa, że jest wyraźnie słabszy od pierwszego. Tak bowiem bywało często u polskich zawodników – rezerwowy motor stał po to tylko, by prezes widział, że jest rezerwa i jest profesjonalizm. U Grega wyglądało to jednak inaczej. Rezerwowa fura była szybką furą.”

Tyle Cieślak. A jak wspomina te początki Hancock?

– Rafała znałem najpierw jako żużlowca wrocławskiej drużyny. A później? Pewnego dnia dał mi kawałek kartki, na której jego żona napisała: „Jeśli potrzebujesz pracownika, to chciałbym dla ciebie pracować”. Dokładnych słów sobie nie przypomnę, w każdym razie Rafał nie znał jeszcze wtedy angielskiego. Pamiętam, że wziąłem tę kartkę do ręki i odpowiedziałem, że na dziś nikogo do swojego teamu nie potrzebuję. I tak to wtedy zostawiłem. Jednak jeszcze w tym samym roku musiałem dokonać zmian w zespole. Jeden z mechaników, który dla mnie pracował, nie wywiązywał się z obowiązków. Powiedziałem mu wtedy, że jeśli źle mu się dla mnie pracuje, to nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Kupiłem mu bilet powrotny do domu, do Australii, i tak się nasza współpraca skończyła. Do dziś jednak rozmawiamy, mamy jakiś kontakt, choć nie wiem, czym się obecnie w życiu zajmuje. Skontaktowałem się wtedy z Rafałem i zapytałem, czy jego propozycja jest aktualna, czy nadal jest zainteresowany pracą dla mnie. Odpowiedział, że tak. Przekazałem mu zatem, żeby się spakował i przyjechał do Pragi na Grand Prix Czech, aby się spróbować. Że dam mu klucze do mojego busa, gdzie trzymam wszystkie motocykle, i po zawodach pojedziemy prosto do Polski na ligę. A później zobaczymy, czy się dogadujemy – jeśli tak, to dostanie robotę na pełen etat. Na znak umowy uścisnęliśmy sobie dłonie i od tego czasu Rafał działa w moim zespole. Aż do dziś – opowiadał nam Hancock.

Przygodę z polską ligą rozpoczął Hancock od Leszna – w 1992 roku. Później trafiał do Gniezna, Wrocławia, Gdańska, Częstochowy, Zielonej Góry, Tarnowa, Bydgoszczy, ponownie Tarnowa, Rzeszowa, Torunia i znów Rzeszowa. W sumie reprezentował barwy dziesięciu klubów. I tylko raz zszedł ze średnią poniżej dwóch punktów na wyścig (w 2005 roku w Gdańsku – 1,980).

Czy wiosną Hancock uda się do jednego z polskich miast na sygnale?

WOJCIECH KOERBER